poniedziałek, 31 października 2011

30. (139)

Nie chcę już nigdy stąd wychodzić. Chcę się tu umrzeć. W tym pokoju, pośród lęki i ciemności. Chcę tu zostać, by już nikt nigdy więcej nie mógł wbić mi w serce noża. Chcę tu zostać, chcę tu być już do końca. Nie jestem w stanie patrzeć na ten świat i słuchać jego głosu. Jestem słaba. Zbyt słaba, aby przetrwać ten sztorm. Znów upadam. Świadomie poddaję się grawitacji. Nie walczę. Spadam, po drodze zahaczając o ludzką obojętność. Nie chcę tak... Boże, proszę, zabierz mnie stąd, zabierz! Nie potrafię dalej iść, potykam się, przytłacza mnie ten krzyż, choć przecież jest on nieporównywalnie lżejszy od Twojego. Chcę zniknąć. Rozpuścić się w tym oceanie bezradności. Nic nie działa, zresztą, nigdy nie działało... Modlitwa, ból, płacz... Nic. Kompletnie nic. Nie ma na to leku. Niesłusznie sądziłam, że właśnie go wynalazłam. Nie. To narkotyk. Teraz jestem już uzależniona od moich cudownych uzdrowicieli powstałych z pracy rąk ludzkich. Nie mówię o tym ludziom, których nazywam przyjaciółmi. Jak zwykle, uważam, że sama dam radę. Kłamię, patrząc w lustro. Kłamię, bo nie dostrzegam innego wyjścia. Dlatego błagam... Zabierzcie mnie stąd, hej, wy!, tam na górze. Proszę, tak będzie lepiej dla wszystkich... Przecież mówiłeś "proście, a będzie wam dane". Oto proszę, pukam, szukam... I nic. Dlaczego? No Jezu, odezwij się! Przecież niewidomym otwierałeś oczy, a niemym usta! Dlaczego! Teraz! Nie! Potrafisz! Przemówić! Do! Mnie!? Chodziłeś po wodzie i uzdrawiałeś trędowatych! Więc pomóż i mi, nie widzisz?! Jestem zbyt bardzo zerem, abyś dostrzegł to, co się ze mną dzieje?! Jezu... Ja nie umiem głośniej krzyczeć... Umieram. Brak mi tchu... Nie mogę wykrzesać z siebie więcej, niż ten przesiąknięty nienawiścią i pretensją tekst... Umieram...
Zabili mnie z chwilą urodzin. Skazana jestem na klęskę. Leje się ze mnie krew, nie potrzebuję przecież innego leku, tylko samej siebie. Nie potrzebuję Was, wy mi nie pomożecie. Nie mówcie mi o lepszym jutrze. Nie karmcie mnie nieudanym optymizmem. Jednym z waszych największych kłamstw jest ten aforyzm: co cię nie zabije, to cię wzmocni. Nic bardziej mylnego. Co cię nie zabije, to uczyni cię tylko jeszcze bardziej zgorzkniałym i egoistycznym. Co cię nie zabije, to cię dobije...



Dlaczego umierają ci, co chcą żyć?

29. (138)

Rozczarowanie. Najgorsze ze znanych mi słów na "r". Gorsze niż rozpacz, gorsze niż rozbicie. Ostatnio często dotykam znaczenia tegoż wyrazu, choć sądziłam, że większą egoistką pesymistką już być się nie da. Problem nie leży w wygórowanych oczekiwaniach, lecz w wyobrażeniu, które potem zostaje brutalnie uśmiercone przez rzeczywistość. Za dużo myślę zarówno o przeszłości, jak i o przyszłości. Nie skupiam się na tym, co dzieje się teraz, stąd potem moje błędy. Gram w chore zagadki, próbując przewidzieć scenariusz jutra. Tylko po to, by potem, no właśnie, rozczarować się. Gdzieś wewnątrz wciąż jestem tą małą dziewczynką, która ma prawdziwą rodzinę, nie chowa błyskających ostrzy pomiędzy rozdziałami książek, dzieckiem, które wierzy w Św. Mikołaja i Zębową Wróżkę i... ciebie. Wielokrotnie przekonywali, że tego pana z brodą nie ma, a ja i tak im nie wierzyłam. Czułam... rozczarowanie. Znowu. Po raz setny i jeszcze więcej. A najbardziej nie lubię, gdy zawodzę się sama na sobie. Tak, jak teraz, gdy znów czuję tą nieludzką chęć zemsty. Ale nie martw się, to nie ty będziesz ofiarą. Nie poluję na osobników ze swojego gatunku. Jeżeli ktoś tu będzie cierpiał przez moją głupotę, to tylko ja. Pomęczę się trochę niezaspokojona, głodna... Przeraża mnie myśl, że od dłuższego czasu właśnie tego chcę. Głodu... Rozkoszuję się tym uczuciem, zatapiam się w otchłaniach wyszperanych z szuflady o nazwie Przeszłość. Pozornie chcę tylko tego. A tam, pośród tych żył i wiązadeł łkam, aby ktoś dał mi mleka, ciasta i miłości. Wiem, że mi nie wolno. Podjęłam decyzję. Nie mogę zaprzepaścić tego, do czego już doszłam. Chcę zmienić... to. Jeszcze nie wymyśliłam nazwy. Nie, nie życie. Podobno psychiatrzy już mają ją, gdzieś na początku alfabetu, ale ja nie trawię tego słowa. Zmienię się. Na potrzeby własne. By patrzeć w lustro, uśmiechać się i nie znać słowa "rozczarowanie".

Deszcz spływa mi po twarzy,
łzy, łzy, łzy
topi się w nich ten zastygły uśmiech.

28. (137)

Wznoszę się, by upaść. Upadam, by wstać... Czuję się, jakby ktoś właśnie wyrwał mi powieki. Widzę wszystko to, czego wolałabym nie widzieć. Widzę w barwach. Dominuje tu krwisty czerwony... Krew nam cieknie ze szpar między żebrami, plami ziemię, wsiąka w nią. Jedni chowają rany pod sztucznym uśmiechem, inni rozszarpują je jeszcze bardziej, by cierpieć, wyrwać to z siebie, cierpieć, cierpieć, cierpieć, umrzeć... Nie wiem, co jest w tym powietrzu, ono doprowadza mnie do szaleństwa, nie próbuję nie oddychać, zarówno bezdech jak i oddech mnie zabije, prędzej czy później. Coś jest nie tak, ze mną, z nami, ze mną i tobą. Nas już nie ma, stwierdzam to chociażby patrząc na te upadłe relacje. Nie wiem, co mnie tu jeszcze trzyma. Może to te niewidzialne nici, którymi mnie okręciłaś, tak szczelnie, że teraz już nie potrafię dojrzeć różnicy pomiędzy prawdą a kłamstwem. Zapłaciłaś banalną cenę za takiego poddanego, jak ja. Wiernie ci służę, boję się twoich oczu, boję się walczyć o to, co dla mnie najcenniejsze, boję się też wyjść z tej chorej rutyny. Trzyma mnie tu siła twoich rąk. Zaciskasz swoje szpony mocno, wbijasz je we mnie, aż bieleją ci palce. Jesteś taka silna, jesteś, jesteś potworem... Nienawidzę cię za to, jak mnie szmacisz. Robisz to nader skutecznie. A twoje oczy... Dominuje w nich ta anormalna żądza bycia tą najlepszą, najwyższą. Chcesz panować nade mną jeszcze bardziej. Chcesz mnie rozszarpać, chcesz zmienić w mnie lepką organiczną papkę. No dalej, zrób to. Wypruj ze mnie flaki, a potem wypatrosz mnie i zrób ze mnie dywan. Na nic innego nie zasługuję. Depcz mnie, rań mnie, niszcz mnie... Zawsze lepiej zwalić winę na kogoś, niż na samego siebie. Tak czy siak, w moich oczach jesteś już tylko jedną z tych, co tworzą obraz przykrej przeszłości. I choć pozornie utknęłaś pomiędzy "teraz" a "kiedyś", to nie znaczysz dla mnie wiele. Jesteś martwym elementem wśród żywych. Jesteś moją udręką, katem, ale też jedyną szansą, by wykorzystać swoją determinację i wstać, przytrzymując się twoich zazdrosnych dłoni. Jesteś dla mnie szansą, by się wybić, zamknąć ten rozdział. I mogę być tylko śmieciem kołaczącym się między twoimi nogami. Ale będę śmieciem z honorem.


Życzę Ci, abyś kiedyś czuła się tak samo.

czwartek, 27 października 2011

27. (136)

Nadzieja mignęła mi swoim intensywnym światłem przed oczami. Pojawiła się całkiem niespodziewanie. Choć wcześniej uparcie twierdziłam, że nie wróci, że to koniec, nasze drogi się rozchodzą. Teraz widzę, że to przecież ja sama ją wyganiałam, wbijałam jej nóż w serce, nie chciałam jej. Nadzieja jest moją matką. A ja potraktowałam ją jak śmiecia... Teraz żałuję. Ogłosiłam przez megafon, że jej nie ma, że idiotka, zostawiła mnie, mnie!, biedną dziewczynkę, tak samotną, tak smutną, niechcianą, bezradną. Nie widziałam jej, bo była gdzieś za mną, pilnowała, by śmierć nie dogoniła moich gęstych kroków. Kładła mi dłoń na ramieniu, a ja sądziłam, że to tylko wiatr dotknął mnie jesiennym, jeszcze nieco ciepłym podmuchem. Wyzywałam ją od zdradzieckich suk, ona słuchała, nic nie mówiąc. Była. Bo nadzieja jest zawsze. Ona nie patrzy na pogodę i godzinę. Ona JEST. Trzyma puls. Jest. I choć wydawało mi się, że jest gorzej, niż źle, to wtedy ona pilnowało, by nie pogorszyło się jeszcze bardziej. Ona dawała słońcu łapówki, tylko po to, by obudziło mnie bezchmurnym niebem przecinanym promykami. Ona dbała, bym miała ciepłą poduszkę. A ja jej nie doceniałam. Teraz już wiem, skąd te szepty w mojej głowie. Nadzieja za tym stoi. Ona starała się wlać w moje żyły nieco nie tyle optymizmu, co realizmu. Odepchnęłam jej pomoc. A dziś już wiem, że nadzieja nie jest tylko tym głosem, moim, a jednak obcym. Nadzieja chodzi po ziemi. Czasami nosi wysokie obcasy, a czasami przyodziewa sutannę. Ona istnieje. I nie przestanie, póki ktoś nadal będzie ją dawał innym. Nadzieja nigdy nie umiera. Mamy ją wszczepioną na stałe. Wystarczy tylko spotkać kogoś, kto będzie umiał ją na nowo uruchomić.


Jeżeli się zgubiłeś,
to po prostu udaj,
że to inni idą złą drogą.

środa, 26 października 2011

26. (135)

Leczę się. Na swój chory, skomplikowany i krótkotrwały sposób. Leczę się. Bo zachorowałam na jakąś dziwną przypadłość. Objawy są różne. Strach. Zwątpienie. Udręka. Wyrzuty sumienia. I ten egoizm obficie doprawiony goryczą pesymizmu. Recepta, którą sobie wypisałam, nie jest jakaś szczególna. Lek tani, tylko 1,45 za sztukę, za jedno ukojenie, całe szczęście, nie jednorazowe. Leczę tak swoje niestrudzone dusze, mam ich kilka, Pan Cogito kłamał. One wcale nie odchodzą. One są we mnie i mnie dręczą. Nie chcą odejść. Widzę je w lustrze najpierw, dopiero potem pojawia się to niewyraźne, dziwne ciało zbudowane ze zmutowanych komórek, które chcę mnie, chcą mojej winy, chcą mojego bólu. Chcą mnie zniszczyć. Lubią cierpieć. Więc się długo nie opieram. Stosuję swój niezawodny lek, swoje kochane ukojenie, daję im to, czego chcą. Tylko moje wewnętrzne, schowane głęboko resztki rozsądku szepczą jakąś tanią gatkę o uzależnieniu. Nie wierzę im. Leczę się tak, bo jestem chora. Muszę się ratować sama, powoli, nocą o barwie czerwonej. Uciekam wtedy od życia, czekam, aż magiczne substancje się wchłoną. W głowie tyle myśli, sprzecznych, splątanych, nie moich. Coś jest w tym chemicznym składzie o tajemniczej nazwie "Razon blade". Sam jej dźwięk nieco uspokaja. Sumienie mówi "tak". Dusza mówi "tak". Serce mówi "tak". Ja, najmniejsza część tego organizmu, powtarzam za nimi jak echo. Tak. Chcę. Chcę się leczyć paranoją. Najpierw powoli, z przesadnym drżeniem głosu, uwalniam te nagromadzone pytania, obelgi, uczucia, żale. Potem, już tradycyjnie, nawet się nie staram. Nie myślę o tym, co plącze się w moich żyłach, nie wczuwam się w rolę skołowanej krwi. I dzieje się. Duchy cichną. Nie prześladują już tak natarczywie. Wchodzą posłusznie do zardzewiałego pudełeczka gdzieś w mojej klatce piersiowej, bo podobno tutaj siedzą ludzkie zmory. Cichnie noc, księżyc lekko się kołysze. Gwiazdy śpiewają molową melodię. Porządek wkrada się przez próg. Cisza. Cisza. Cisza. Wiatr okrywa świat kołdrą z suchych, burych liści. Ulice mogą odpocząć, już nikt nie męczy ich gumowymi oponami. Prezydenci myją zęby. Kapłani czytają Biblię. Dzieci śpią, tulą brudne misie. Jest dobrze, dzień się pożegnał, zabrał za sobą wszelkie te kłody podkładane pod nogi. Jest normalnie. Ludzie piją kakao, przewracając stronę kartki.
I nikt się nie spodziewa, że gdzieś tu, w kącie, z pająkami i ich cieniami umiera człowiek, nie ten ze skóry i kości. Ten z powietrza i waty, ten w środku, wątły, słaby. Leczy się skrawkiem papieru z żelaza. I myśli tylko o tym, by już nie myśleć.



- Gotowa?
- Nie, muszę jeszcze tylko 
przykleić sobie uśmiech
i
zakręcić zawór w oczach
i będziemy mogli wychodzić.

25. (134)

Przestaje mi się podobać ta szorstka rzeczywistość. Nie jest tak fascynująca, jak się wydawała. Przerażają mnie smętne cienie, hektolitry przelanych łez, szepty czające się za rogiem, oszczerstwa, kłamstwa, rany. Po niebie suną się ciemne chmury, monotonnie wysyłając ku ziemi strugi deszczu. Topię się. Deszcz, deszcz, deszcz. Topię się... Serce mi kołacze, tłoczy do żył krew zmieszaną z zawiedzeniem. Wyobrażałam to sobie inaczej. Miało być pięknie, szczęście miało mieć kolorowe piegi i barwne włosy. Miałam się śmiać, miałam się wznosić i trwać tam, na górze, a nie od razu spadać, i to z hukiem tak potężnym. To nie jest zabawne. Wcale a wcale... Zastanawiasz się, po co w ogóle się wspinam skoro wiem, jak to się skończy? Bo, widzisz, jestem w stanie dać wszystko za choć jedną chwilę, gdy jest mi lekko, gdy się uśmiecham bez powodu, gdy mówię swoim głosem. Jestem w stanie zapłacić każdą cenę za możliwość bycia sobą, tą nieidealną sobą, bez konsekwencji, bez komentarzy, bez wścibskich spojrzeń plotkujących pań spod kościoła, bez wrednych uwagi i karcących min. Co z tego, że potem spadam? Ale spadam szczęśliwa, spadam, mając w rękach mnóstwo okruchów nadziei. Przez moment jest ciepło i przyjemnie, przez kilka sekund wszystko wydaje się banalnie proste. I nagle... koniec. Bajka się kończy, wszyscy żyli długo, niekoniecznie szczęśliwie. Żyją. Ja także żyję. I na tym polega problem. Gdy żyjesz, ludzie mogą cię krzywdzić. Łatwiej jest zwinąć się w klatce z kości albo w zaspie zagubienia. Łatwiej jest wszystkich wykluczyć i żyć tylko dla siebie, albo wcale nie żyć, tylko bawić się tym powietrzem, chowając i wypuszczając je na zmianę w płucach. I łykać metaliczny płyn wytwarzany przez ślinianki.
Nie żyć.
Chcę żyć.
Kocham nie żyć.
Muszę żyć.
Uwielbiam to nie-życie.
Ratujcie mnie, błagam.
Wiem, co robię.
Nie panuję nad tym.


To przedstawienie było fajne.
Dopóki nie zorientowałam się, 
że mnie, tą drewnianą kukłę,
ktoś powiesił na sznurkach
a teraz brutalnie za nie szarpie.

wtorek, 25 października 2011

24. (133)

Dlaczego? Chcesz wiedzieć dlaczego?
Idź do solarium i smaż się tam przez dwie, trzy godziny. Gdy twoja skóra pokryje się bąblami i zacznie schodzić, wytarzaj się w gruboziarnistej soli, a potem włóż na siebie długą koszulę, utkaną z rozbitego szkła i drutu kolczastego. Na nią możesz włożyć zwykłe ubranie, ale tylko, jeśli jest obcisłe.  
Pal proch strzelniczy i chodź do szkoły, aby skakać, przez przeszkody, siadać i prosić, i tarzać się na komendę. Słuchaj szeptów, które wirują nocami w twojej głowie i nazywają cię brzydką, grubą, głupią suką i dziwką i tym najgorszym przezwiskiem: rozczarowanie. Rzygaj i głódź się, tnij się i pij, bo nie chcesz się tak czuć. Rzygaj i głódź się, tnij się i pij, bo potrzebujesz znieczulenia, a to działa. Przez chwilę. A potem znieczulenie zmienia się w truciznę, ale jest już za późno, bo teraz sama je sobie wstrzykujesz, prosto w swoją duszę. Gnijesz od środka i nie możesz tego powstrzymać. Spójrz w lustro i zobacz ducha. Słuchaj, jak każde uderzenie twojego serca krzyczy, że wszystkodosłowniewszystko jest z tobą nie tak.
"Dlaczego?" to złe pytanie.
Zapytaj "dlaczego nie?". 


Ktoś właśnie wyrwał mi powieki.
I widzę wszystko, czego wolałabym nie widzieć... 

23. (132)

Cześć, jestem Natalka i sama nie wiem, co czuję. Miesza mi się wszystko w środku, soki trawienne z krwią, limfa ze śliną, krew z powietrzem. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że gdybym tak po prostu zniknęła, to świat nawet by tego nie zauważył. Nie mogę przestać myśleć, że nie jestem stąd, że nie pasuję do tej szaro-burej układanki z poobgryzanych przez psa puzzli. Wiele elementów układanki się pogubiło, ale ja tu po prostu nie pasuję. Jestem zbędna. Podczas gdy tych brakujących ciągle ktoś szuka, ja tak stoją z boku i patrzę się z iskierką zazdrości w oczach. Chciałabym, aby i mnie ktoś odnalazł. Chciałabym poczuć się potrzebna, ważna. Tymczasem jestem po prostu wysoce wyindywidualizowanym i natarczywym zerem. Desperacja zżera mnie powoli, kawałeczek po kawałeczku. Ogromnie pragnę odszukać swoją bajkę, chcę tam być, chcę czuć, chcę kochać bardziej, niż kiedykolwiek. Pomijam fakt, że tylko na chceniu się kończy. Brak we mnie jakiejś motywacji, więc stoję tu, jak ten osioł, nie ruszam się z miejsca, jestem cicho, nie przeszkadzam. W dłoni ściskam kluczyk do tych wszystkich tajemnic. Chcę dać go komuś, kto odważy się tam zajrzeć, a potem wziąć szpadel, taczkę i wywieźć to błoto, oczyścić mnie. Wielu już miało w dłoni ten klucz, ale albo się przestraszyli, albo po prostu mieli zbyt słaby wzrok, aby ujrzeć to, co niewidzialne. Dla nich sprawiałam wrażenie niewinnej okruszyny, maleństwa w pełni szczęśliwego. Mylili się, oceniając mnie tylko po roześmianej buzi i lekkim spojrzeniu. Oni mnie nie znają. Nie zajrzeli mi pod skórę, nie widzą, jak obrastam kurzem, pajęczynami i kłamstwem. Zimno mi tutaj, choć mam na sobie warstwę brudu, a na niej jeszcze chropowatą i porwaną skórę. Marznę. Upadam. Pytasz się, co się dzieje? Doskonale wiesz, że odpowiem "Nic". Nie ma tu kogoś, kto to wszystko zdoła unieść. Ten krzyż jest ze stali, mrozi swym dotykiem, rani ostrymi kantami. Ciężar jest niewyobrażalny. W dzień, ledwie go wlokąc po ziemi, i nocą, gdy trzeba podnieść go i położyć na plecy, bo przystaje do ziemi, która upadła poniżej progu godności zera stopni Andersa Celsjusza. Muszę iść, wiem to. Muszę, choć cel jest mi nieznany i nawet nie mam gwarancji, że istnieje. Muszę iść, czeka na mnie śmierć. Nie mogę jej zawieść.


Nie chcę rozmawiać.
Chcę milczeć.
Bo 
rozmowa=wrzeszczeć+besztać+kłócić się+wymagać.

poniedziałek, 24 października 2011

22. (131)

Wieczór. Świetny moment, by zatrzeć dokładnie z twarzy egzystencji ten brud, ten kurz, to kłamstwo. Jestem tu, sam na sam z tym wieczorem, jestem tu, choć mam na głowie nieogarnięty bałagan ułożony z niedokończonych spraw. Jestem tu, tylko ciałem. To ciało ma zupełnie inny metabolizm. To ciało nienawidzi ciągania za sobą łańcuchów, które oni wokół niego owijają. Kiedyś moje ciało było tylko moją świątynią. Wąskie, ukryte wężyki lizały moje żebra, wspinały się po moich ramionach jak szczebelki drabiny, wiły się po udach. Teraz... Jestem po prostu nadmuchanym balonem, który został na siłę upchnięty w ramy, do których wcale nie pasuje. Powtarzam sobie "Jesteś silna, oddychaj, udawaj, wytrzymaj". Prawda patrzy wówczas na mnie z politowaniem. Ona wie, jak jest naprawdę. Poddałam się. Tak. Porażka była bajecznie łatwa. Porażka mnie dopadła. Poddałam się...
Tchórz...
Tchórz...
"Ty suko... Jesteś nikim. Jesteś zerem. Jesteś słaba. Tchórz...".
W powietrzu unosi się strach, a ze wszystkich kątów wylewają się żale. Jesteśmy uczeni, aby tego nie dostrzegać, aby nie widzieć niczego. A we mnie? Pustka. Pustka jest dobra. Pustka to siła. Tylko pustych da się napełnić. Moje serce tłucze się w kościstej klatce. Krew sączy się przez szczeliny na ziemię. Słyszę odgłos jakiejś substancji padającej na podłogę i już nie wiem, czy to niedokręcony kran, czy ja. A może jedno i drugie... Cienie się przesuwają, gonią mnie. Sumienie mnie goni. Uciekam. Uciekam, choć ono ma mocne mięśnie i dużo siły. Czuję jego oddech na karku. Obraz się rozmazuje. Jest cicho. Cicho, cicho, cicho. Już po burzy. Minęło najgorsze. Teraz będzie tylko ciszej. Gorzej, ale ciszej. A cisza także jest dobra. Nieobliczalna, ale dobra, bo ma łagodne spojrzenie. Nikt nie spodziewa się, że to w ciszy odgrywają się dramaty gorsze od tych wystawianych na scenie.
Tchórz...
Tchórz...
A!!! Wyjdź z mojej głowy! Zostaw mnie. Chcę być dziś już tylko kamieniem. Nie chcę czuć. Nie tak, nie teraz. Jestem tylko dziewczyną, która potyka się na parkiecie prostym jak blat stołu i nie może odnaleźć drogi wyjścia. Wszyscy na mnie patrzą...
Tchórz...
Idę się schować do ciepłej kołdry, niech to ona mnie dziś broni przed faktami,  które wkradają się do mojej głowy i dźgają mnie nożem prosto w serce. Nie jest dobrze, gdy dziewczynki umierają....


Chcę biec, lecieć, bić skrzydłami tak mocno,
by nie słyszeć niczego
poza łomotem własnego 
serca...

niedziela, 23 października 2011

21. (130)

Jestem wyzwolona, gdy płaczę. Jestem wyzwolona, gdy mogę się wzruszać bez wstydu. Wylewam to z siebie, czuję, jak staję się czysta wewnętrznie. Takich nocy potrzebuję więcej. Chcę posiąść trudną sztukę bycia sobą zawsze, bez względu na miejsce, czas i przede wszystkim ludzi. Chcę uczyć się mówić, bo zapomniałam, jak to jest. Słowa tkwiły w mojej krtani, zamrożone, zakazane. Ktoś włożył mi do ust mały głośniczek z nagranymi zwrotami, ktoś zabronił mi mówić tego, co chciałam. Nauczyłam się żyć z tymi kablami w przełyku. Przestałam protestować. Żyłam ze świadomością, że wszystkie te wypływające ze mnie słowa są mi obce. Teraz... Znalazł się ktoś, kto pokazał mi, jak żyć bez mechanicznego głosu. Ktoś, kto nawet zdołał wyrwać mi sztuczne struny z wnętrza, ktoś, kto nauczył mnie oddychać, śmiać się i... wyrażać słowami emocje. Nie znałam tego uczucia. Nie wiedziałam, jak to jest wyrzucać z siebie żal, smutek, cierpienie, złość. Nie wiedziałam, aż do chwili, gdy przełamałam ten lód, gdy w żyłach znów popłynęła krew a serce ponownie rozpoczęło wybijanie tylko sobie znanego rytmu. Wróciło do mnie ciepło. Cieszyłam się z każdej gorącej łzy wypływającej z mojego oka. Tak dawno nie byłam sobą... Niczym spacja, nieustannie starałam się coś ze sobą zrobić, ale każdy mój ruch był po prostu niewidzialny, taka mała przerwa od cierpienia, odstęp pomiędzy łzą a ciszą. I choć jutro znów będzie źle, to teraz mam w sobie coś, co wręcz zmusza mnie do uśmiechu. Mam w sobie siłę. Czułam, jak mnie napełnia. Czułam tą chwilę, doświadczyłam czegoś pięknego. Uniosłam się na moment, ten z góry doszył mi  na chwilę skrzydła, bym mogła podfrunąć i zobaczyć, co straciłam, dając się zrzucić na dno. Tęsknię za słońcem. I choć cały czas trzymam w dłoni łopatę, to nadejdzie taki moment, gdy ją wyrzucę, a z korzeni drzew zrobię drabinę. I wrócę do was, tam, na górę. Umiem już mówić. Krzyczeć też się nauczę. I wrócę. Obiecuję.


Każdy się boi samotności,
proszę, proszę podaj mi rękę,
bym NIGDY nie zapomniał,
że przyjaciół w życiu mam...

czwartek, 20 października 2011

20. (129)

Brak mi odwagi. Brak. Planuję w głowie skrzętnie i dokładnie każde zdanie, dobieram słowa, a wszystko po to, by po jednym spojrzeniu w oczy... zapomnieć. Mam wówczas przed oczami czarną plamę, nie pamiętam tych łez, tego chorobliwego ściskania telefonu, wpatrywania się w ekran monitora. Z przeszłości w jednej chwili znikają wszystkie te niespokojne noce. Pozwalam ci się na nowo omamiać, pozwalam, by twoje oczy zatrzymały na parę chwil mój racjonalizm i rozsądek. I znów jest miło, przyjemnie, do bólu normalnie. Właściwi tylko na tym opiera się nasza "przyjaźń". To tylko siedem liter w ozdobnej ramce z kłamstw, niedopowiedzeń i raniącej ciszy. I dlaczego to ja zawsze piszę pierwsza? Ciekawe pytanie. Odpowiedź nasuwa mi się sama. Bo tylko ja jeszcze o to walczę. Jednak, prędzej czy później, skończy się moja droga pod górę, na wzór Syzyfa. Spadnę, przygniecie mnie ta toksyczna przyjaźń, jaką muszę nieustannie dźwigać. W tej sytuacji nawet nie możemy mówić o czymś takim jak nadzieja. Teraz jest tylko strach. Boję się. Boję się o nas, choć właściwie od dawna nie ma czegoś takiego jak my. Nasze drogi się rozeszły. Każda kolejna rozmowa kończy się tekstem "Musimy pogadać". I tyle. Bez efektów. Żadnych inicjatyw. Pesymizm płynący w moich żyłach zbytnio się nie zawiódł, ale serce - owszem. Wspomnienia wyrwano mi z rąk i wrzucono do brudnego kosza na nieudane chwile. Raczej nic więcej nie mogę zrobić. A na drugą stronę nawet nie liczę. To koniec. Nie da się uratować ściętego drzewa. Przerobią je na deski, a deski na meble. Trociny wyrzucą. To "coś" między nami skończy podobnie. Zostaną strzępki. I podczas gdy ty odejdziesz z dumnie podniesioną głową, ja będę musiała posprzątać te śmieci, będę musiała wyrzucić z pamięci wszystkie te chwile, ten zmarnowany czas. Wszystkie te dni, gdy jedyną myślą była niepewność. Teraz... już się nie znamy. Mijając się, rzucimy marne cześć, słyszalne tylko dla nas. Nic nie jest takie samo. Zima, którą same wywołałyśmy, zmroziła to uczucie. Mury zostały zburzone. Tylko pył i mgła, nie widać nic. Nie mam siły. Gdy cię widzę, aż ciśnie mi się na usta słowo koniec. Już, już otwieram usta, gdy się uśmiechniesz. I znów. Historia zatacza koło. Na nowo muszę wypełniać noce głupawym obmyślaniem strategii. Czekanie na cud jest nudne. A cudu i tak nie będzie. Złamał się cienki lód pod naszymi stopami. To chyba jest wolność. Cóż, nie smakuje mi za bardzo. Wyobrażałam to sobie inaczej. Bez niedokończonych wątków i niepewności, bez wyrzutów sumienia, bez tęsknoty. Pozostał we mnie sentyment. Do tych wszystkich przegadanych nocy. Do poronionych pomysłów i śmiechu z byle czego. Było - minęło. Było - nie wróci. Ale będzie boleć. Najgorszy jest jednak fakt, że cały ciężar cierpienia noszę ja, ta, która walczyła najdłużej i najwierniej. Ta, którą jak zwykle los mocno kopnął w tyłek, śmiejąc się do łez.


Przeraża mnie perspektywa chwili,
w której jednak wrócisz, gdy ja już dawno wymiotę cię z serca.

środa, 19 października 2011

19. (128)

Cały ten świat powinien być zbudowany na zaufaniu. Powinniśmy ufać Bogu, ufać władzom, ufać sobie nawzajem i na odwrót. A jest jak jest. Wszędzie tylko kłamstwo i obłudne, zazdrosne spojrzenia. Nie ma wśród ludzi czystej, przejrzystej linii porozumienia. Wszystko kręci się wokół własnych korzyści. Boję się na to patrzeć. Przeraża mnie dzikość tej planety. Jestem tu nikim, doskonale wiem. Jestem tu czymś pustym, nieistotnym, wspomnianą wczoraj sekundą. Zgubiłam się. Wcześniej przynajmniej ufałam sama sobie. Teraz mam tylko same przeciwwskazania. Gubię się, co właściwie jest tylko cichym przekazem "proszę, odnajdź mnie". Ja wiem, że nie jest łatwo. Do mojego prawdziwego "ja" trudno się dostać. Jest ukryte pod grubą warstwą kłamstw, złudzeń, iluzji. Jest niewidzialne, nienamacalne. Trzeba szukać dniami i nocami. Trzeba drążyć korytarze w zimnej duszy. Świat sprawił, że upadłam. Podobno od dna można się odbić. W takim razie nie od mojego. Owszem, odbiłabym się, gdyby dno było miękkie, lekkie i sprężyste. A nie jest. Upadki bolą właściwie bardziej niż cokolwiek. Zwłaszcza gdy ten głośny stukot ciała uderzającego o grunt słyszą wszyscy. Dopiero tu, na dole, zaczyna się piekło. Stąd droga jest tylko jedna - ta najtrudniejsza, najgorsza, najboleśniejsza. Nie czuję się na siłach, by podjąć próbę wspinaczki. Tutaj jest start. Tutaj się nie pamięta swojego imienia, uczucia się mieszają i tworzą lepką breję. Wszystko się plącze jak słuchawki w kieszeni. Topię się w tej rzeczywistości. Nie widzę światła. Tunel jest piekielnie długi, brak mi sił, nawet perspektywa nieba i wieczności nie podnosi mnie na duchu. Tylko wziąć tą broń i policzyć do trzech.

Chodzący umarli padają na ziemię.
To się rozprzestrzenia...

wtorek, 18 października 2011

18. (127)

Patrzę na zegarek. Tyk, tyk, tyk... Sekundy mijają szybko, rytmicznie. Współczuję im. Nic nie znaczą. Są wypełnione cichym odgłosem kapiącej wody z niedokręconego kranu. Można zatracić się w idiotycznej pozycji z oczami utopionymi w martwym przedmiocie. Każda sekunda jest właściwie tylko początkiem następnej. Jest tylko częścią, niedocenianą, lichą, biedną, ale na swój sposób potrzebną. W pośpiechu okraszonym obficie codziennością i monotonią nie dostrzegam chwil takich, jak ta. Wiecznie mam coś do zrobienia. Zapomniałam, jak czuje się człowiek umieszczony w stanie o skomplikowanej nazwie kurwaalenudyojapierdolę. Powinnam się teraz uśmiechnąć - bo przecież to o tym ostatnio marzyłam. O najzwyczajniejszym w świecie braku zajęć. O chwili dla duszy. Kiedyś mogłam rozmyślać. Teraz już tylko myślę. Funkcjonuję, uczę się, chodzę, jem, żyję. Ale już tylko ciałem. Dusza mi zamarzła. Dawała znaki, boląc, czułam, jak krwawi, pod tą grubą warstwą szronu. Ignorowałam to, tamowałam krwotok imitacją, udawaniem. Niepotrzebnie. Krew zakrzepła mi w żyłach, posklejała nerwy i inne więzadła. Teraz nie mogę tego naprawić. Powoli, mozolnie niewidzialne wnętrze się zregeneruje. Blizny pozostają zawsze. Tym razem także się nie obejdzie. Tutaj sekundy nie wystarczą. Tutaj trzeba miesięcy. A nawet lat, bo przecież zawsze znajdzie się ktoś, kto na nowo rozdrapie rany bez mrugnięcia okiem. Przywykłam do takiego bólu, choć w dużych dawkach bywa nieodwracalny w skutkach. Jest dla mnie swego rodzaju heroiną, ale pod warunkiem, gdy sama go dozuję. Wówczas sekundy przerastają wartością dni, a zwłaszcza noce. Wtedy jestem sobą - tak na chwilę, a na zaś. Uzależnienie idealne - bez skutków zauważalnych dla społeczeństwa, bez "ja pierdolę, ale faza!", bez zawrotów w głowie. Jedyne, co mnie potem męczy to kac. Kac moralny. Kac, którego bliskim krewnym jest sumienie. Przepędzam go swoją radosną miną. A właściwie po prostu zapraszam go do środka, niech biedak nie marznie pośród tego nieczułego pospólstwa. Potrafię tak magazynować wiele rzeczy. Od niepamiętnych czasów muszę nosić samą siebie, tą prawdziwą, tą, którą ujawniam późnym wieczorem, w pokoju, przy zapalonych świecach. W pustce, która wcale mi nie przeszkadza. Jak echo rozchodzi się w niej tykanie zegara i ciszy szelest pościeli. I choć jutro znów temperatura spadnie, a ja schowam się gdzieś pomiędzy żebrami, to i tak ten moment ma wielką wartość. On daje mi siłę, by rano zwlec się z łóżka i brnąć przez ten ponury dzień, widząc za sobą kata. Takie chwile pozwalają mi uczyć się wytrzymałości. Na drodze się potykam, wielu z was lubi podstawiać słabszym nogi. Czasem po prostu do tego miejsca nie pasuję. Znalazłam się w świecie maszyn, sterowanych chciwym podejściem do życia i egoistycznym oprogramowania. Ta historia potrzebuje jakiejś zmiany. Ktoś powinien wynaleźć lekarstwo na unoszące się w powietrzu bakterie znieczulicy. To plaga XXI wieku. Choroba ciężka. Często spotykana. Trudna do wykrycia. Zabija... ale innych. Zabija. Sprawia, że, tak jak teraz, sekunda jest wytchnieniem. Epidemie ludzkich błędów sprowadzą ludzi do podziemi. A tu nie jest miło. Jest zimno, brudno i przeraźliwie smętnie. Cóż, trudno. Zmieścimy się tu. Chodźcie. Tu, na dnie, zawsze znajdzie się jakieś miejsce dla nowych upadłych.


Droga jest prosta.
Podaj mi rękę,
a ja cię w zamian wciągnę do tego bagna.

17. (126)

Smutek to zbyt prymitywne słowo. To coś więcej. To gryzący sumienie niedosyt, niespełnienie, życie tylko na pół etatu, wieczne oszczędzanie energii na "lepsze czasy", których nikt w naszej historii jeszcze nie dostrzegł. Tchórz ze mnie. Boję się tego... wszystkiego. Tchórz, egoistka, materialistka, wrażliwiec... Suka, podpowiada podświadomość. Tak, właśnie tym prymitywnym słowem ktoś od dłuższego czasu mnie nazywa. Może nawet ten wyraz powinnam wymienić na początku mojej listy naiwności. Przywykłam do bycia suką w czyichś oczach. Nie walczę. Balansowanie na krawędzi cierpliwości w końcu sprawiło, że spadłam. Teraz mogę jedynie spoglądać w górę i tęsknić. Nic innego mi nie pozostało. Oddycham płytko, u każdego dostrzegam nóż w kieszeni, boję się. Ten strach nie ma granic. I nawet kiedy myślę "fuck, Natalka, gorzej być nie może", to wówczas ten strach pokazuje mi, że owszem, do cholery, może! Mało tego, strach czynnie udowadnia mi możliwości, jakimi dysponuje. Pokazuje mi swoje ostre pazury i lśniące kły. To mnie wyczerpuje. Na drodze pojawiają się coraz to trudniejsze przeszkody. Nie wiem, czy pokonać je skokiem, czy po prostu przejść pod spodem. Igram z ogniem, daję się temu porwać, wciągam się. Ryzykuję wiele, choć niewiele mam. Dla mnie wszystkim jest sfera wyłącznie duchowa. Powiedzcie tylko słowo, a zostawię ten dom, zostawię de mury, wyjdę z tej wsi, z tego miejsca, z tego świata. Kraina, gdzie rządzą uczucia? Chętnie. Droga do niej jest banalna, ale wymaga odwagi. Tu, na tej planecie nie ma miejsca, gdzie można być TYLKO sobą. Więc chodźmy, zaprowadź mnie tam. Nie bierz ze sobą nic. Ja wpakuję w kieszeń opakowanie tabletek, w dłoni będę niosła butelkę taniego piwa. Zabijmy się, od tak, dla zabawy. To nie boli. Era ścinania głów i wbijania noży w serca jest za nami. Teraz umiera się kulturalnie, z klasą. Choć. Nic nas nie trzyma. Jesteśmy wolni. To nasze życie. Więc niech nie wpada w ambicje, czas je ukrócić.


Serio, podobno jest fajnie
podobno to daje ci siłę, by upaść...

poniedziałek, 17 października 2011

16. (125)

Przykry jest obraz ludzkiego nastroju uzależnionego od otoczenia, a właściwie od ludzi żyjących obok. I najgorszy jest ten moment, gdy czyjeś słowa mogą w jednej chwili wypędzić uśmiech z twarzy oraz zaszklić oczy. Niezmiernie przykro jest patrzeć, jak inni obracają w świetny żart czyjeś problemy, dobre zamiary, wątpliwości. Coraz częściej mnie to dotyka. Coraz częściej ktoś naskakuje na mnie za nic. Postanowiłam to zmienić. Postanowiłam mniej mówić, być sobą w środku, tylko dla siebie i nielicznych z zewnątrz. Mimo wszystko, cieszę się też, bo na mojej drodze stoją pewni ludzie, którzy umiejętnie łączą szczere rozmowy ze śmiechem, nie zderzając ze sobą tych dwóch podstawowych wymiarów ludzkiego kontaktu. Cudownie jest śmiać się do łez z ćmy, tylko po to, by zaraz móc wyżalić się i wypłakać. Wtedy chwila nabiera większego sensu, a czas nawet lekko się uśmiecha. I, wydawać by się mogło, teraz może być już tylko dobrze. A nie jest... Nie jest, bo blokuje mnie kompletny brak nadziei i perspektyw. Zaskakująco łatwo ulegam aurze tej pustej ciszy nocy. Teraz nie ma we mnie ani grama radości. Zapadłam w stan wysoce niebezpieczny. Teraz jedynym sensownym rozwiązaniem jest brak rozwiązań. Zniknęło to błogie uczucie spokoju. Aż roi się we mnie od emocji, pytań i sprzeczności. Jutro nie daje mi niczego, jest łudząco podobne do wczoraj. Utknęłam w jakimś czarnym punkcie. Każda porażka jest tylko preludium do następnej. Wstydzę się swojej słabości, przecież nawet się nie sprzeciwiam, tylko ze sztuczną pokorą spuszczam głowę, chowając zaróżowione policzki. Gdzieś, przez nieuwagę popełniłam błąd. Stałam się tak zimna... Jestem zawsze na nie, do innych zawsze nastawiam się pesymistycznie, jak zresztą do wszystkiego. Tak daleko mi do wymarzonego ideału. Mam mnóstwo wad, zalet... wcale? Bo wrażliwość, nie jest zaletą, prawda...?


Spaliłam swoje wady.
Spaliłam wszystko co miałam.
Spaliłam samą siebie, bo tylko w błędach potrafię się odnaleźć.

niedziela, 16 października 2011

15. (124)

Nie lubię tej pory roku. Nie lubię tej jesieni, bo ona sama nie wie, czy jest jeszcze latem, czy może już wiosną. Ma oddech zimny i dręczący. Działa na mnie wektorem zimna i mrozu. Przenika do serca, zamraża je, a jednocześnie tak podburza sumienie. Nie lubię takiej jesieni, bo ona mnie dręczy swą emocjonalną huśtawką i próbuje ujarzmić moje ciepłe spojrzenie. Czas jakby z lekka przyśpiesza, ale tylko wtedy, gdy potrzeba mi go najbardziej. Chmury suną po niebie, a mnie nie urzeka już nawet ten szron na trawie o porze bardzo śpiącej. Przez okno regularnie rozmawiam z księżycem, choć od lata znacznie się zmienił. Patrzy z lekka karcąco i zimno - pieprzony syndrom jesieni. Nie tak wyobrażałam sobie te chwile, gdy liście winny spadać z drzew, imitując motyle (rymuję, to zły znak, haha!). Wszystko się kręci wokół ciepłych płaszczy i ogólnego braku wypłaty. Temperatura pogania nas biczem Celsjusza, nie pozwala darzyć uśmiechem smutnych przechodniów. Ta jesień mnie wyraźnie poniża. Ostrym powiewem wiatru karze schylać głowę z obawy o katar i inne atrakcje bonusowe. I chodzą tak, ludzie bez twarzy i szyi, zakapturzeni, co toną w tuzinach szalików. I być może się będę powtarzać, ale nie lubię tej pory roku. Miało być lekko, barwnie i optymistycznie. A jest szaro, pusto, dokuczliwie... Znów się zawiodłam na Matce Naturze. Utrudnia mi życie tą aurą. Utrudnia mi brnięcie do celu, szelest spadających masowo liści ogranicza pole widzenia. Słońce świeci już tylko dla ozdoby, zbyt bardzo tam zimno, na górze, by dawać ciepło stadom niewolników. Ogień... nieco bledszy i niewyspany. Na marne drzewo i węgiel. Zimna w nas nic nie rozgrzeje. Urodziliśmy się tak - na zimno. W brudnej sali porodówki o chłodnych barwach. Odcięli nam pępowiny lodowatymi nożycami ze stali i włożyli do zimnego łóżeczka z plastikowymi ściankami. Dlatego właśnie nie lubię tej jesieni. Ona mi bezczelnie uświadamia moją lodowatą naturę.



To jakaś gra, do cholery?
Czy teraz będziemy oceniać pryzmatem portfeli?

14. (123)

Tego świata nie da się zrozumieć. Nie da się nadać mu ładnego imienia i wyznaczyć cel, jednakowy dla wszystkich. Nie da się dogodzić wszystkim. Szczęście jedne osoby jest niemal nieodzowną częścią czyjejś tragedii. Logicznym elementem gry jest występowanie przegranych i wygranych. W dzisiejszych czasach wracanie na tarczy może wcale nie jest takie złe. Teraz, w tym parszywym wieku, to ci puści, raniący innych i egoistyczni ludzie są zwycięzcami, choć nie zasługują na to miano. Wracają na tarczy, ale rozłożeni na poduszkach i kiścią winogron w jednej dłoni i z lampką wina w drugiej. My, ludzie emocjonalni (tak, otwarcie się do tej grupy wpisuję) musimy tą tarczę nieść, dźwigać te wszystkie poniżenia, rany. Idioci, obiecujemy sobie, że będziemy silni, że nie możemy dawać tak sobą pomiatać. Znasz tą regułkę na pamięć, prawda? I zawsze efekt jest taki sam. A mianowicie? Nie ma efektów. Narzucono nam z góry pewne zasady, pewne nieodłączne reguły. Jesteśmy na tej słabszej pozycji. Jeżeli to jest walka, to my nie mamy nawet broni, podczas gdy ci bezduszni posiadają całą artylerię z amunicją raniącą nie ciało, lecz duszę. Czasem mam wielką ochotę wybić się z tego tłumu i wrzasnąć "Do cholery, nie jesteśmy niczyją własnością! Nami nie wolno się bawić!!!". I, tradycyjnie, nie robię tego. Tłumaczę to pośpiesznie, mówiąc, że i tak nikt by tego nie usłyszał, a nawet jeśli już by usłyszał, to by zignorował. Pod plątaniną słów staram się ukryć mój strach przed byciem sobą. Staram się kryć te zaszklone oczy i drżące wargi. Nie mam nic, czym mogę otrzeć łzy wypływające z kącików oczu. Bo niby czym mam to zrobić? Przeszłość jest chropowata, porwana, szorstka i zimna. Teraźniejszość właściwie trwa zbyt krótko, by cokolwiek znaczyć. Zaś przyszłość rysuje się jako ciemna plama, już sama nie wiem, czy nie przypadkiem plama z krwi... Tak więc pozwalam tej słonej wodzie uwolnić się, nie powstrzymuję jej. Wiem, czym jest tęsknota za wolnością. "Przecież jesteś wolna", słyszę gdzieś w głowie. Wolny to jest los, odpowiadam. On jeden robi z życiem ludzkim co tylko mu się podoba, bez konsekwencji, bez wahania i oporów. Los przewraca ten nieposklecany obrazek z puzzli do góry nogami. Gdyby los miał umysł, to jestem pewna, że, niszcząc ludzkie istnienia, miałby wredny uśmiech na twarzy. I... wtedy pojawia się ta krępująca, dziwna myśl... A jeśli to Bóg jest tym losem...?
Pojawia się tyle pytań. Czas ucieka niespokojnie przed stadem wspomnień. W gruncie rzeczy nie wiem nawet, czy mam wspomnienia. Coraz częściej mylę rzeczywistość ze snem. Miesza mi się w głowie. Auć! Bycie odsetkiem boli. Boli świadomość swojej beznadziejności. Życie boli. Ludzie ranią. Słońce parzy...


To może tylko rewolucja,
może to tylko kolejna wojna o pokój.

piątek, 14 października 2011

13. (122)

Wspomnienia bywają różne. Do jednych wraca się z westchnieniem, tęsknotą. Są też takie, o których wolelibyśmy nie pamiętać, które z wielką chęcią wyrwalibyśmy sobie z pomiędzy zwojów w mózgu, pogięli, porwali i wrzucili do najbliższego kosza. Ja dotknęłam dziś wspomnień, których nie da się nazwać mianem dobrych lub złych. Są takie, co, mimo pozytywnego przekazu, kują sumienie i budzą je do życia. Albo też po prostu są częścią zamkniętego dawno rozdziału. Sama także nie lubię tego typu wspomnień. Nie lubię, gdy jakaś myśl bezczelnie zabawia się w "Znajdź różnice" pomiędzy kiedyś a teraz. I choć ciężko nie zaglądać przez ramię na przeszłość, to staram się ograniczyć pole widzenia tylko do drogi przede mną. Nie jest łatwo. Bo przecież za mną jest tylu ludzi... Tak, ludzi. Ja nie wspominam cudowności smaku czekolady, tylko osobę, z którą się tym smakiem delektowałam. Nie zawracam sobie głowy szkolną wycieczką, tylko tym kimś, kto mi ją pokolorował. To właśnie jest piękno. Piękno chwil, które, bądź co bądź, uzależnione jest od innych ludzi. I tu jest ten haczyk. Ludzie... Czasami mam wrażenie, że są gorsi od zwierząt. Chociażby taki pies. Wie, że źle zrobił, więc potem przyjdzie z podkulonym ogonem i maślanymi oczami będzie prosił o pogłaskanie na zgodę. A ludzie? Ludzie robią ze zła dobro. Cieszą się, gdy kogoś poniżą. Pasjonują się poniżaniem. Karmią się cierpieniem innych. Lubią zawstydzać i gwałcić psychikę. Lubią powoli zabijać... Cel jest prosty. Niszczyć w imię samego siebie. W imię egoistycznego hipocentrum w upośledzonym umyśle. Znam takich ludzi. Znam takich, co w niezrozumiany sposób potrafią jednym ruchem zamienić coś dobrego w parszywe i puste. Znam ludzi, którzy wspomnieniom nadają ceny. I sprzedają je na pchlim targu w zamian za nowy rozdział życia. Nie wiedzą, że pod dawnym losem kryją się ludzie i ich serca. Sądzą, że da się zacząć od nowa, z czystą kartą. Zapominają, że taka nowa, świeża, pachnąca jeszcze drewnem kartka może skaleczyć. Ja nie chciałabym mieć takiej kartki, z ciemnoczerwoną ramką o nieregularnych kształtach... Nie chciałabym dźwigać tylu ludzkich łez. Udawanie silnej nie dodaje masy mięśniowej, nie dałabym rady. 
Tak, wszyscy sprawiają innym ból, bla, bla... A ja... Przecież gdybym była tą dobrą, nie miałabym wrogów, nie raniłabym aż tak mocno ludzi, siebie bym nie raniła... A jednak. Naiwność mnie prowadzi przez ciemne korytarze. Nie widzę twarzy swoich "przyjaciół". Ufam im, kocham ich, podaję im rękę. Zwodzą mnie. Oszukują. Kolekcjonują takich jak ja. Naiwnych. Dennych. Głupich...




Ten świat nie jest prosty.
Ale (udaję, że) jest silna, wiem, jak się wydostać...

środa, 12 października 2011

11. (120)

Może nawet nie jest aż tak źle. Może niektórzy po prostu muszą mieć czas, by się otworzyć, by pokazać si naprawdę, by wyjść z tej skorupy, zdjąć maskę. Może tak naprawdę wina leży we mnie. Bo to ja nie dostrzegam tych wszystkich ludzi, którzy są wokół mnie. Bo to ja wiecznie doszukuję się podtekstów, gromady zgryźliwości i szyderstwa kierowanego w moim kierunku. Dziś dostrzegłam, tak bardzo rzeczywistość różni się od moich teorii. Nie ma złych i dobrych. Są tacy, co czasem po prostu się potykają. Właśnie wtedy atakują, bo nie chcą, by ktokolwiek ten upadek zauważył. Teraz też nieco inaczej patrzę na tych, co wstać już nie mogą. Współczuję osobie, która usiłuje także mnie ściągnąć na ziemię. Współczuję jej, bo wybiera akurat takie środki, jak poniżanie. A przecież wystarczyłoby podejść i powiedzieć mi w twarz "nie lubię cię, ale nie krzywdźmy się". Taka gra nie ma większego sensu. Bo, do cholery, nie wiem nawet, co zrobiłam źle. Nie wiem za co ktoś mnie szykanuje. Nie wiem i nie rozumiem. Być może ten ktoś nawet to czyta. Może nawet jest jednym z tych, których darzę na co dzień uśmiechem...
Nie jestem sama. Już nie. Szkoda, że zauważyłam to dopiero dzisiaj. Cóż, egoizm przysłonił mi to, co powinnam dostrzegać. Zapamiętam ten dzień. Tak niepozorny, tak... pozornie normalny. Ale teraz przynajmniej nie czuję się tak źle, jak zawsze wieczorami. Nie wpuściłam dziś samotności do pokoju. Zostawiłam ją gdzieś za sobą. Mam w sobie zbyt wiele radości, aby pozwolić na kolejny zaprzepaszczony koniec dnia. Boże, dawno nie było we mnie tyle... piękna. Dawno nie czułam tak cudownej energii, dawno nie byłam tak spełniona. Zdaję sobie sprawę, iż mój pesymizm prędzej czy później zburzy to, co powstało. Dlatego chcę nacieszyć się tą chwilą, póki jeszcze trwa. Chce też podziękować Wam, za te miłe słowa, za wsparcie, za alternatywną wesję "Show must go on" z tekstem Krystiana, kompozycją Oli i wykonaniem Jastrząbskiej. Dawno się nie śmiałam tak szczerze.
Dziękuję.
Dla was to nic takiego.
Dla mnie to energia napędowa na cały dzień.
Dla mnie to coś, czego brakowało mi najbardziej.


Nazywaj to jak chcesz,
ja mówię na to szczęście w promocji.

wtorek, 11 października 2011

10. (119)

Wszystko toczy się zbyt szybko. Tych emocji nawet nie umiem nazwać. Zderzyłam się z falą mnóstwa przeciwności. Przestałam modlić się o szczęście, uśmiech, bla,bla,bla... Teraz tylko proszę, by następny dzień nie był tak zły, jak trwający. Przestałam dbać o swoje samozadowolenie. Przestałam dbać o to, co czuję. Pół dnia myślę tylko  o tym, by zapadł zmrok i bym mogła wkraść się pod ciepłą kołdrę wraz z książką w ręku i kubkiem kakaa w drugiej. Nie pamiętam już, czym jest szczera, bezpretensjonalna radość z życia. Wątpię, by taki stan naprawdę istniał. Tak, jestem pesymistką. I nie umiem dostrzegać pozytywów. Jestem skażona manią narzekania i nastawienia "anty". Nadzieję widzę rzadko. Ona jest duszą towarzyską, opuszcza mnie, gdy jestem sama. Ciężko ją ponownie sprowadzić. Ciężko zamknąć ją w sobie na zawsze. Poza tym, nie chcę, by była ona moją matką. Nadzieja matką głupich, czyż nie? Tylko idioci wierzą w przeznaczenie, tylko naiwni doszukują się czegoś takiego jak szczęście.  Nie potrafię tak dalej. Dusi mnie potrzeba rozmowy, dusi mnie tak cholerna świadomość, że jestem sama! Że odchodzą ci, którzy winni stać tu, obok mnie, i wspierać, niezależnie od pory dnia, pogody czy humoru. Tak nie jest... Tak, do jasnej, nie jest! Wszystko opiera się tylko na mojej słabej psychice. Ona z czasem ulegnie pod naciskiem tego ciężaru. Złamie się, jak zbyt mocno poruszona przez wiatr gałązka, jak wysuszony liść. Z tym się nie da walczyć w pojedynkę. Właśnie dlatego nienawidzę tego stanu. Nie umiem się pogodzić z powolnym końcem machającym mi z końca tej trudnej, życiowej drogi. Śpię niespokojnie, tak często budzę się z płaczem. To mnie atakuje z każdej strony. To mnie zabija skuteczniej niż ostrza noży. Nie potrafię zrozumieć, czego to wszystko dzieje się właśnie teraz, w tą ponurą, dołująca jesień. Dlaczego tu, dlaczego ja. Tak bardzo chciałabym już wyjść z tej klatki... Tu jest zimno i pusto. Tu nie ma już nikogo... Bo ja się przecież nie liczę...

Teraz nawet miś albo poduszka 
są czulsi od reszty świata...

9. (118)

Nie jestem w stanie powiedzieć, czego bardziej się boję: fałszywej przyjaźni czy jej całkowitego braku. Gorzej, gdy jedno idzie w parze z drugim. W tej chwili dosięga mnie coś z półki kłamliwej i pustej znajomości. Naiwnie liczyłam na happy end tej historii. Najgorsze jest to, że jestem zbyt bojaźliwa, aby jednoznacznie to zakończyć. Na siłę jestem miła, chyba też brak mi odwagi. Z całą pewnością nie należę do tych, co walą prosto w oczy. Dlaczego? Bo ja nie lubię ranić. Choć wiem, że ci tak to robię. Nie lubię, bo teraz chyba jest ten czas, gdy doznaję skutków krzywdzenia innych. Odpłacają mi się tym samym. Z podwójną siłą. Dlatego tak bardzo boję się urwać nić kłamstwa, która trzyma mnie i utrudnia wędrówkę. Właściwie nie wiem, dlaczego jest właśnie tak. Dlaczego trwam w tej toksycznej znajomości, która momentami spędza mi sen z powiek i zajmuje ciche wieczory. Nie widzę w tym większego sensu. Nie widzę większego sensu... Nie widzę...
Po co dalej się w to bawić? Po co, skoro świat i tak dalej się kręci, a każdy dzień jest bury? Nic nie zmienię, tracą jedną osobę. Nic się nie stanie. Nie napiszą o tym w "New Times'sie", nikt się za specjalnie nie przejmie. Życie pozostanie życiem, nie ważne, czy z nami, czy tylko ze mną i tobą.



Czego chcesz od życia, tak naprawdę?
Czego chcesz ode mnie...?

sobota, 8 października 2011

8. (117)

Powinnam machnąć ręką i odkreślić przeszłość grubą krechą. Powinnam cieszyć się z życia, z tego co mam. Ale tak nie robię. Nie chcę. Nie umiem. Mam zbyt mało siły w sobie. Upadłam, a teraz, zamiast wstać, czołgam się po gruncie w dwukrotnie zwolnionym tempie. Mniej widzę. Mniej słyszę. Mam przed sobą szarość ziemi. Wszystko inne jest nade mną. Wszystko inne przestaje mnie obchodzić. Może i jestem egoistką. Jak wszyscy, w jakimś stopniu. Zdaję sobie sprawę, że jedyną osobą, którą mogę zmienić jestem ja. Na innych nie mam większego wpływu. Mogę tylko uderzać w klawisze, jak teraz, albo głosić smętne gatki. Podobno ludzi zmienia miłość albo tragedia. Jeżeli to naprawdę działało, to tylko kiedyś. Teraz nie ma miłości, jest szpan, wóda, faje, czasem narkotyki - i dopiero po takim wspomaganiu wydaje nam się, że tak, to jest miłość. Rzeczywistość jest nieco odległa od prawdy. A tragedie? Owszem, zmieniają, stan portfela. W XXI wieku tragedia jest równoznaczna z brakiem forsy. W XXI wieku nie ma prawdziwych emocji. Są udawane uśmiechy, łzy wyduszone dymem, szczęście marnie podrobione. W tym świecie się gra, nie żyje. Tu się brnie do celu, a tych trupów nikt już nie dostrzega. Niczym dywan z niedźwiedzia. Ozdoba. Normalność zamalowana czarną farbą i ubrana w ładne wdzianko. Śmierć mija nas na ulicy. Przybrała postać na tyle inteligentną, że potrafi się wcale nie wyróżniać. Jest taka sama, jak my. Ona żyje w nas. Ona nas pożera powoli, zabija wszystko, co Bóg umieścił pod etykietą "człowieczeństwo". Zwierzęta przewyższają nas swoją uczuciowością. No, ale kto by się tym przejmował. Niedługo dziesiąty, cieszmy się wypłatą! I narzekajmy dalej, nie widzą w sobie żadnej winy. Ależ naiwne z nas plemię... Tak puste, tak prostackie, tak durne, tak nieidealnie wykreowane na idealne!
My śmierć nosimy pod skórą. Mamy noże zamiast języków i lasery w oczodołach. Ranimy wyjątkowo boleśnie, wyjątkowo celnie i wyjątkowo skutecznie. W nielicznych jest jeszcze dusza. W nielicznych płynie czerwona krew. Nie wszyscy pielęgnowali serca tak, by przeżyło aż do teraz.
I nie pierdol mi o tym kawałku mięsa po lewej stronie klatki piersiowej. To nie to nazywam prawdziwym sercem.


Nie wszystko wiąże się z waleniem głową w ścianę
póki się jej nie przebije.

piątek, 7 października 2011

7. (116)

Ja nie rozumiem, jak można krzywdzić ludzi w taki sposób. To chore. Nie wiem, czemu ktoś aż tak bardzo mnie nienawidzi. Ciężko mi ze świadomością, jak bardzo ktoś pragnie mnie zniszczyć. Raczej nikomu nic nie zrobiłam. Tak mi się wydaje, bynajmniej... nikomu nie zatrułam życia aż do takiego stopnia, by mnie znienawidzić. Więc po co to wszystko? Po co te bezczelne wiadomości na gg, napisane z konta zaraz po tym usuniętego? Po co te wyzwiska nabazgrane na kartce i podłożone do mojego plecaka? Powiedzcie mi, proszę, cóż takiego zrobiłam, gdzie zawiniłam... Powiedzcie mi, bo, na Boga, nie wiem! Nie wiem, kto mnie nienawidzi aż do tego stopnia. Nie zasługuję na to, choćbym nie wiem jak wredna była. Nikt nie zasługuje na tak okrutne traktowanie. Nikt... Więc dlaczego to spotyka akurat mnie...? Dlaczego?
Chyba nawet nie chcę znać odpowiedzi. Chyba się jej za bardzo boję. Jest mi ciężko. Całokształt mojej egzystencji ciągnie mnie do ziemi bardziej niż grawitacja. I już nie wiem, czy to przemęczenie, czy to, co zawsze, stan wieczornego odrętwienia duszy. Gubię się w tym. Dziś nawet przez moment wypadłam z roli, przestałam udawać wiecznie wesołą Natalkę. Błąd. Duży błąd. Nie mogę pozwalać sobie na takie wpadki. To mnie za wiele kosztuje. Moje prawdziwe "ja" powinno być w środku.... Tak, błąd niewybaczalny.
Zastanawiam się, czy w ogóle kiedykolwiek będzie lepiej. Czekam na swoje pięć minut od dawna. Zegar stoi w miejscu. Nic się nie zmienia. Ta sama pustka, ta sama monotonia. Ktoś z góry zgasił wszystkie gwiazdy. Nie mam do czego szeptać życzeń. A no tak, jeszcze się modlę... Bóg podobno może mi pomóc. Ale ja nie umiem mieć nadziei. Ona mi ucieka, ja jej nie gonię. Wali się tu wszystko, słyszysz? Tak brzmi umierająca dusza.


Ten świat nie ma miłości, 
ten świat umiera.

czwartek, 6 października 2011

6. (115)

(Wybacz, Krycha, dziś nie będzie krótko).
Właściwie to nawet nie wiem, jak to wszystko nazwać. Coś się ze mną dzieje. Coś... hm, złego? Coś, co wprowadza moją głowę w nieludzkie skołowanie. Jest, z dnia na dzień, bardziej smutno, bardziej cicho i bardziej... pusto. Może to nie wina świata, może to po prostu ja. Przecież z własnej woli przez większą część dnia drzwi do pokoju zamykam na klucz. Bo nie chcę słyszeć tego życia za ścianą. Nie chcę zagłębiać się w codzienne rozmowy, nie chcę słyszeć, tego, co mówi się o mnie. Przerasta mnie uczucie przepełnienia. Za dużo we mnie emocji, za mało zrozumienia ze strony innych. Dawno nie było aż tak źle. Ale, przyznajcie, udaję perfekcyjnie. Nikt, NIKT się nie poznał, nikt nie zauważył. To dobrze. To genialnie, bardzo mi na rękę. Gra będzie trwać nadal. Nie wyłamię się ze swojej roli. Dlaczego? Hm... Bo... tak trzeba? Bo nie lubię, gdy ktoś namolnie próbuje wyciągnąć ze mnie jakieś informacje, typu "co się stało"...? Tak, chyba dlatego. Zazwyczaj po prostu podchodzą do mnie nieodpowiednie osoby. Albo i nie podchodzą wcale. Każdy ma swoje własne życie, a w nim swoje problemy...
Tak mi ciężko, o tu, na sercu. Niby nic się nie dzieje, normalność aż do znudzenia, a jednak wewnątrz wybuchł jakiś wulkan. Zalewa moje wnętrzności, parzy w niewyobrażalny sposób. Boli mnie. Dusza najbardziej. Najmocniej. Chciałabym być kamieniem... Chciałabym nie mieć tego ducha w środku. Chcę przestać czuć cokolwiek. Chcę być tylko pionkiem w grze. Chcę nie kochać, chcę nie cierpieć, chcę nie płakać. Chcę nie być plątaniną wad i sprzeczności. Chcę nie być. Nie być wcale...
To nie jest normalne. To nie jest normalne. To! Nie! Jest! Normalne! Ja nad tym, do cholery, nie panuję! Ja tego nie kontroluję, ja nawet się, do kurwy, nie staram...Bo nie mam sił do tego całego życia. Ono jest zbyt ciężkim bagażem w porównaniu z moimi możliwościami. Nie chcę podejmować tego wyzwania, porażki bolą bardziej niż cokolwiek. To się nazywa ładnie przygnębieniem. Ale ja mówię na to nieco inaczej. To powolna droga do końca. Czuję to. Wracam drogą powrotną. Przeszłość już mi macha z daleka. To się nie może dobrze skończyć. Jestem z natury swojej skazana na chorobliwą wrażliwość. A dziś to już zwłaszcza.
Nienawidzę wieczorów. Nienawidzę tego stanu. Nienawidzę tego uczucia pustki. Nienawidzę tego życia. Nienawidzę siebie...


W każdej walce są przegrani.
Ja walczę sama z sobą...
Jestem skazana na zniszczenie.

środa, 5 października 2011

5. (114)

Dziś krótka notka. Na życzenie. Krystianie, chciałeś - masz.
Powiem tylko tyle, że dziś zdałam sobie sprawę, jak wiele osób czyta to i niewiele rozumie. Bo nie chce, bo nie umie, bo nie obchodzi ich to, co staram się z siebie wyrzucić. Dla wielu to tylko blog ponurej nastolatki - jeden z wielu. Nie jest mi zbyt przyjemnie, gdy to, co opublikuję nie doznaje jakiejkolwiek reakcji. Szkoda, że nie umiecie czytać między wierszami.... Wielka szkoda. Tylko w ten sposób można naprawdę poznać drugiego człowieka. Ale co, żyjmy tak dalej, uśmiechajmy się do siebie sztucznie, przecież to dużo łatwiejsze, niż prawdziwe życie...


Jeżeli umiesz dostrzegać sens,
to pokaż mi, jak to robisz.

wtorek, 4 października 2011

4. (113)

Lubię taką jesień. Lubię, gdy, stawiając nogę na gruncie, da się słyszeń wesołe szelesty pękających i kruszących się barwnych liści porzuconych przez drzewa. Lubię, gdy mogę uświadamiać sobie, jak wiele barw miłych oku istnieje na świecie. Lubię tą muzykę graną przez wiatr w połączeniu z lekkimi promieniami słońca smagającymi twarz. Tak jest mi dobrze. Tak jestem sama dla siebie. Ciepły podmuch owiewa mi twarz i wprawia w ruch stado włosów. Zamykam oczy. Odpływam. Nie istnieję. Ze światem łączy mnie tylko wstęga z powietrza wnikająca do moich płuc. Tyle tylko mnie tu trzyma. A potem nadchodzi ten destrukcyjny moment, gdy pojawia się ktoś, kto w jednej sekundzie wszystko to mi burzy i skazuje mnie na powrót do syzyfowego życia, gdzie drogi nie są usypane kwiatami. I znów trzeba wstawać co ranek za rękę z ponurym nastawieniem. I znów muszę wierzyć, że uda mi się przebrnąć przez ten dzień bezboleśnie, choć to wiara równie płytka, jak kałuża na szosie. Wracam do życia, ono wraca do mnie. I idę, brnę, tak ciągle w nieznane. I muszę stawiać temu czoła, i muszę się uśmiechać. To chyba przychodzi mi najtrudniej...
Nie zrozumiesz. Więc nie pytaj. Tym się trzeba nakarmić, to trzeba przełknąć, tym trzeba żyć - aby zrozumieć. Można mieć różne poglądy na temat tego stanu, w jakim np. ja obecnie się znajduję. Ale tylko nieliczni, czytając to, mogą się ze mną zjednoczyć. Wszyscy inni popatrzą na te kilkaset literek, przepuszczą je przez poskręcane nerwy i... zapomną. Krótka, treściwa reakcja chemiczna. Zapominoza. Znasz to. Nie udawaj.
Nie ty jeden, człowieku, przez krótką chwilę dotknąłeś współczucia. Tylko na chwilę. Bo wparcie dla innych parzy. Nie współgra z wrodzonym egoizmem. Jest ci obce. Jest NAM obce. My, ludzie, nie umiemy być sobą. Scenariusz nam siedzi pod czaszkami. Gramy. Wieczne. Bez ustanku. Jakikolwiek błąd w naszej grze karany jest łzami.
Łzy mają słony smak. A sól jest niezdrowa.


Ja tu nie mieszkam. 
Ja tu jestem żywcem pogrzebana.

poniedziałek, 3 października 2011

3. (112)

My nie mamy bliskich. My już nie żyjemy tak, jak żyło się kiedyś. Teraz rodzic kupuje ci ciuchy, daje ci kieszonkowe, gada o podręcznikach i opieprza jak trzeba (lub nie...). Teraz się żyje materialnie, cieleśnie. Nie duchowo. To, co nienamacalne jest tylko w nas, uczucia zostały zamknięte. Uczucia nie są już modne. Trzeba się uśmiechać, do cholery. Trzeba szczerzyć zęby i rozciągać mordę od ucha do ucha. I po co, ja się was, idioci, pytam, po co!? PO CO?! Po co bez ustanku udawać! Nie! Chcę! Tak! NIE! Ciągle chowam się z tym, co czuję. Nie ma czegoś takiego jak "zraniłeś/aś mnie". Nie. Tak się dziś nie mówi, tak się nie robi, tak się nie chodzi, tak się nie żyje, tak się nie istnieje. Tak nie można. Tak brzydko, Natalka, tak nie wypada. Nie rób tak, nie, nie, nie, nie dotykaj tej zakazanej sfery duchowej.
To nie jest dobre. To nie jest takie, jak być powinno. Ludzie spieprzyli ten cały boski świat. Pozmieniali fundamenty, wywalili rusztowania. Ubrali się w ciała, a ciała strzępki materiałów. Dusza tkwi pod warstwami znieczulicy i materialnego, nic nie wartego szczęścia. A ja jestem duszą, jestem powietrzem bez masy i gęstości, jestem duszą.
Jestem duszą i mnie nie ma. Schowali mnie od tym, co miłe oku. Zabili mnie ciężarem kości.
Jestem duszą, nie obrażę się, gdy mnie udrapiesz.
Obrażę się, gdy postrzępisz mi duszę.
Tego się nie naprawi.
Skąd wiem? No to spróbuj zszyć powietrze...


I weź tu żyj w tym świecie, 
gdzie żyletki sprzedają w każdym monopolowym...

2. (111)

Boję się. Boję się. Boję się. Boję się. Boję. Bardzo. Przeraźliwie. Boję się, bo widzę, jak to wszystko wraca. Dostrzegam coraz więcej złych symptomów. Cofam się do złych wspomnień, moje myślenie zaczyna przeglądać się w krzywym zwierciadle. Nie kontroluję tego. Właściwie nawet nie chcę. Jest mi tak dobrze. Wiem, dokąd idę, choć  to droga wprost do bram piekła. Jest mi tak na rękę. Słucham się siebie, słucham się swojej paranormalności. Innych zostawiam w tle. Ja wiem, co oni o mnie myślą. Wiele słyszałam, mając słuchawki na uszach, bez włączania muzyki. Wiele widziałam, dostrzegam te dyskretne wskazywanie palcem. Nie chcę tak. Nie chcę. Dlatego właśnie wolę zamknąć drzwi i wychodzić tylko po kawę albo jedzenie. Choć i to chciałabym ponownie ograniczyć. Nawet postawiłam już pierwsze kroki w tym kierunku. Dyskretnie, z głową (na razie...). Choć tak naprawdę nic nie jest tak, jak być powinno. Jasne, jak ubiorę ten stan w miłe dla ucha słowa, to niewielu dostrzeże rzeczywistość. Tak naprawdę cholernie się gubię. Nie umiem się otworzyć. Nie potrafię mówić. Tylko modlę się od czasu do czasu, repetując wciąż te same, nieposklecane i niepoprawne stylistycznie prośby. Bóg tego nie kupuje, to jest za tanie, za brzydkie i za egoistyczne. Może też trochę zbyt banalne, proste? Nieważne, jakie one by nie były, to sens mają tylko wieczorem, gdy każda dawka nadzieja jest zbawienna. Usypiam. I się budzę - już bez tej magicznej wiary w cuda. Znów dobija mnie to, co innych cieszy. Słońce wpada przez okno i razi za mocno, a poza tym - ludzie! - dlaczego ta kołdra jest tak krótka? Rankiem nawet nie szukam pozytywów, zaczyna się nowy dzień. Rankiem nawet za specjalnie nie myślę. Robię mechanicznie pewne czynności. Potem pędzę przez szkolną codzienność, ledwie łapiąc oddech. Tak. Natalka dobra. Natalka grzeczna i pilna. Natalka BEZPROBLEMOWA. Grr. Nienawidzę tego słowa. Przypomina mi trochę tą część Pierwszej Zasady Dynamiki, gdy "na ciało nie działa żadna siła". Nierealne w praktyce. Tak jak i bezproblemowość. A, niestety, rodzina bliższa i dalsza właśnie tym bezsensownym słowem opisuje mnie najczęściej. Szkoda mi ich wszystkim. Żal mi ich niewiedzy i głupoty. A jednocześnie przypominam sobie, kim ja jestem. Czy w ogóle coś znaczę? Czy w ogóle jest coś takiego jak dobro jednostki? Nie. Jest szczęście i dobro ogółu, społeczeństwa, wspólnoty, grupy. Mówimy ogólnikami. Podporządkowujemy siebie nawzajem pod wyznaczone z góry epitety. Dobra, zła, smutny, ładny.
Właśnie tego się boję. Tego, co robi ze mną świat. Staję się czymś nawet mniejszym od piksela na tym przeogromnym życiowym obrazie. Boję się, gdy czuję to, co zwykle towarzyszy spadaniu. Uderzenie powietrza w plecy, zamazany obraz.
Jestem przestraszona.
Przestraszona tego, czego nie wiem.
Wszystkiego.
Niczego.
Siebie samej.



Może w gruncie rzeczy
nikt nie jest człowiekiem.

niedziela, 2 października 2011

1. (110)

I tak oto nadszedł ten moment. Moment, którego jeszcze kilka postów wcześniej piekielnie pragnęłam. Chciałam zmiany. Przełomu. To mam. Mam właśnie jakże słodką chwilę u boku, w której los zaczął mnie kulturalnie jebać. Nastał czas powolnego rozsypywania się starannie poukładanej codzienności. Miesięcy temu sześć o niczym innym nie marzyłam, jak o spokoju, nieistotnie jakim, czy stoickim, czy tylko takim od czasu do czasu. Chciałam tylko tego. A gdy już to zdobyłam, to, idiotka, przestałam ubóstwiać tą błogość lekkiego życia. Z własnej woli zrezygnowałam z luksusu bycia sobą. Zaczęłam brnąć w tą nieuzasadnioną nienawiść do monotonii, choć przecież tak naprawdę dotknęłam tego terminu w bardzo małym stopniu. Właściwie wszyscy mamy niewiele wspólnego z monotonią. Nazywamy tak brak chęci do robienia czegokolwiek. Ubieramy w to słowo zwykłą wadę wzroku duszy na to, co już mamy. Wszystko, co mamy, jest nudne, tylko dlatego, że jest nasze. I to w naszym, ludzkim mniemaniu jest monotonią. Nie rozumiesz? To teraz wyobraź sobie dziecko z Afryki, które przez kilka dni szuka wody, potem, jak ją znajdzie, to znowu szuka kolejnej, i tak bez końca. I czy właśnie TO nie jest monotonią? Ale, wierz mi, to dziecko nie zna takiego wyrazu. Ono nie myśli o tym, czy życie jest nudne, czy jest zbyt mało atrakcyjne. Ono to życie bierze z pokorą. I walczy nieustannie. Walczy z losem! A nie z niesfornym kosmykiem włosa czy worami pod oczami. My, ludzie szczęśliwi z definicji, nie rozumiemy tego. Nie wiemy, co to problem. Nieletni szpanerzy walczą z kacem, nastoletnie lalki smuci rozmazany tusz. My nie mamy problemów. Mamy zbyt bujną wyobraźnię, zbyt egoistyczny umysł. Cywilizacja nas zepsuła. Zepsuła doszczętnie. Tak, wiem, że pięć minut po napisaniu (w moim przypadku)/przeczytaniu tego postu nadal wrócimy do tradycyjnego umartwiania się niczym. Zdaję sobie z tego sprawę. Lecz urodziłam się tutaj, w tym śmietniku. I nie umiem nie narzekać. I nie umiem pomyśleć "mam wszystko, co mi do szczęścia potrzebne". Bo nie mam. Brakuje mi tego czegoś. Tego kogoś. Tych wszystkich.


Wszyscy jesteśmy samolubni,
ale wszyscy chcemy, by
inni
interesowali się bardziej nami, niż sobą.