niedziela, 7 sierpnia 2011

3. (88)

Właściwie dopiero teraz zaczynam widzieć jakiekolwiek różnice pomiędzy przyjaźnią a "przyjaźnią". Pomiędzy jednym a drugim jest przepaść, której opisać nie umiem. Pluję sobie w oczy, bo przecież, na Boga, jak mogłam być tak ślepa?! Jak mogłam brnąć w tą ciemność, nie przewidując konsekwencji?! A teraz masz, idiotko, zachowujesz się, jakbyś miała za mało problemów.
Właściwie tą ciemność mogę zabić jednym, stanowczo wypowiedzianym słowem.
Koniec.
Tradycyjnie, wydawało to się niemalże proste. Ale nie jest. Boję się szczerości, zwłaszcza ze względu na to, że zabijając ciemność, zabiję wszystko, co pozwalało mi w tym mroku przetrwać. Choć są chwile, o których chciałabym zapomnieć, to miłość znosi je na drugi plan. Mimo woli zapominam o bólu, zapominam o bezczelnym kopaniu leżącego. Chciałabym przeszłość oddzielić grubą kreską. Ale nie potrafię, za mało we mnie siły, wspomnienia są przecież ważne, bez względu na ich jakość. Teraz, nawet gdy nie chcę, to na pierwszy plan zawsze wchodzą momenty pełne śmiechu, szczęścia i szaleństwa. Momenty, w których problemy rozrywał porywisty podmuch błogiego stanu upojenia obecnością tej drugiej osoby. Tak jest na początku. A potem przed oczami stają rozmowy składające się zaledwie z przywitania i następującego zaraz po nim pożegnania, cisza wymieszana z głuchymi słowami. Mam to skończyć? Zrób to, jeżeli jesteś na 100% pewna, po co potem żałować. Czyli wszystko jasne. Ale nie mogę tego zrobić. Jeszcze nie teraz, nie mam 100%-owej pewności. Pieprzona nadzieja wciąż powtarza spokojnie dwa słowa "druga szansa". Okej, druga. A ta która by była? Dziesiąta? Dwunasta? Setna?
W mojej głowie toczy się walka na trzy fronty. Z jednej strony serce, z drugiej rozum, pośrodku sumienie. Równe szanse. Czy aby na pewno? Odnoszę wrażenie, jakby rozum wyjątkowo królował. To nie w moim stylu. Zawsze dominowało serce. Choć... Zawsze? To niebezpieczne słowo. Dobrze, więc nie zawsze. Zazwyczaj. Często. Czasami...
Teraz jest inaczej. Nie rządzą mną żadne uczucia. Żaden strach, ból, nie ma żalu, tęsknoty. Straciłam coś? Nie. Jest tak, jak było. Jeżeli coś zniknie, to jedynie obcy mi człowiek, z niewiadomych powodów nazywany moim przyjacielem. Ktoś, kto wie o mnie mniej niż ksiądz proboszcz. Ha, zabawne. Ciekawe, czy pamiętasz, jak była mowa o przyjaźni do grobowej deski. Zapewne umknął ci ten moment. Tak jak umknęłam ci i ja. Wybacz, cokolwiek ci zrobiłam. Nie jestem niewinna, ale to ty jesteś katem, to ty trzymasz ostrze nad nicią naszej więzi. No uderz.
Zabij mnie.
Szybko.


Czy ja przypominam ci jakąś zabawkę?
Hę?

środa, 3 sierpnia 2011

2. (87)

Właściwie nawet nie wiem, co napisać. Właściwie nawet nie wiem, jak się dziś czuję, kim dziś jestem, czy się uśmiecham, czy nie. Brakuje mi dziś kogoś, kto mi powie, czy się śmieję. Bo stałam się głucha na samą siebie.


Ale co się będę nad sobą użalać. Przecież nie wiem, co napisać.

wtorek, 2 sierpnia 2011

1. (86)

Zbyt bardzo poczułam się optymistką. Chwila uniesienia tylko spotęgowała bolesność upadku i czas spadania. Wróciłam na ziemię, boleśnie tłukąc kolana. Czar prysł. Rozlało się woda z mydłem, z której to dmuchaliśmy piękne, barwne jak tęcza przeźroczyste obłoczki. Zapada ciemność, słońce kryje się za nieprawdopodobnie ogromną chmurą nieszczęść. Jeżeli teraz zacznie na nas padać zimny, przyprawiający o dreszcze potok kropel, to może się okazać, że końca nie będzie. Poddaję się? Nie, przecież nic takiego nie powiedziałam. Raczej jest na odwrót. Boję się, boję się swoich reakcji. Zbyt bardzo mi zależy, by teraz kaprysy losu wszystko popsuły. Nie pozwolę odebrać sobie marzeń, radości z chwil, nie pozwolę, nie oddam, nie daruję. Najłatwiej jest wymagać od innych dojrzałości, podczas gdy sami oskarżyciele zawstydziliby nawet dzieci swoją bezmyślnością. Dość niesprawiedliwości. Właśnie tego się boję. Wybuchu, którego efektem będzie (bez)sensowny bełkot poświęcony wytykaniu błędów innym i ich brutalne uświadamianie. Boję się też swojej upośledzonej umiejętności patrzenia w przyszłość. Rzadko kiedy w mojej głowie pojawia się słowo "konsekwencje". Coraz częściej zaś dostrzegam moją nienawiść do porażek. Nie potrafię uczyć się na błędach. Wciąż brnę pod górę, na pionową skałę, choć z drugiej strony jest łagodny stok. Nie docierają do mnie rady płynące z serca, w moich uszach w niezrozumiany sposób zachodzi proces, w którym to do każdego usłyszanego słowa dosypuje się szczyptę ironii. Sarkazm przyprawia mnie o chorobę duszy i ciała.
Zresztą, to nie jest dobra pora na zwierzenia. Zaczynam plątać się we własnych słowach. Adiou!


Do pięciu liczę - znikaj.