Jestem brudnym, szarym zapytaniem i chcę, żeby ktoś mi się objawił i zrysował inną rzeczywistość. Starł zaschnięty tusz z policzków i pokazał świetlaną wersję jutra.
Cokolwiek mam za sobą, ciąży mnie niemiłosiernie, lepi się, blokuje swobodę myślenia. Właściwie, czemu nie, mogę przecież dumnie podnieść nogę i postawić ją w nowym etapie, uboższym w przydrożne dary natury, ale jednak nowym, innym, lepszym, bo odmiennym. A jednak głowę wciąż odwracam do tyłu i patrzę, jak z nieba leje się żal i gorycz. Ktoś przeze mnie połamał paznokieć, ktoś wyrwał parę sennych godzin nocy, ktoś uronił łzę bezsilną, a ja wiem. Czuję pod stopami gruz, a moje ręce jeszcze śmierdzą dynamitem. Zburzyłam, przyjdź i odbuduj to w trzy dni.
Mam na imię Cadere i chcę, żeby ktoś mruczał to imię pół nocy, przez sen nim długo majaczył, a potem się zorientował, że sam spadł tutaj, do mnie, z hukiem.
Odchodzący cicho ludzie, skrzypiąca pod nimi podłoga i łapczywe ich oddechy z dużą zawartością strachu w wydychanym dwutlenku węgla. Nieprzyjemnie mi tak stać i udawać, że oślepłam od nadmiaru światła, w którym ciągle pełno było kurzu. Przyjemnie jest zaś się nie przejmować. Chociaż serce rwie się i szuka dla duszy pomocy, mam mocne łańcuchy, nie pozwolę sobie na ucieczkę do desperacji. Z alergią możesz się urodzić. Albo nabyć ją, tak jak ja, zaczynając od mrowienia, od drażniącej obecności, kończąc na unikaniu i zgryźliwości. Nie walczę. Patrzę i wnioskuję, jak szybko pięknym tulipanom rosną kolce.
Nadmiar przekory? Brak pokory?