sobota, 30 czerwca 2012

7. (263)

Rozbiło się gliniane naczynie. Nieostrożny tłum podeptał kwiaty. Z róż, którymi chciałam przystroić sobie życie, została martwa papka, wsiąkająca w przesuszone podłoże. Z dziwną lekkością patrzę, jak na słońce nakładają się kolejne warstwy chmur. Może to bezradność, nie lekkość. Głęboko osadzona świadomość braku sił. Chemiczne rozluźnienie. Łaskoczący stan niebytu. Walą się ściany i perspektywy czasu. Przyszłość? Przyszłość, przyszłość, przyszłość. Wypełzają z kątów ścian pytania, CO będzie, CZY coś będzie, a jeśli jednak tak, to JAKIE będzie. Usta trwają w bezruchu, w braku odpowiedzi.
Jestem brudnym, szarym zapytaniem i chcę, żeby ktoś mi się objawił i zrysował inną rzeczywistość. Starł zaschnięty tusz z policzków i pokazał świetlaną wersję jutra.
Cokolwiek mam za sobą, ciąży mnie niemiłosiernie, lepi się, blokuje swobodę myślenia. Właściwie, czemu nie, mogę przecież dumnie podnieść nogę i postawić ją w nowym etapie, uboższym w przydrożne dary natury, ale jednak nowym, innym, lepszym, bo odmiennym. A jednak głowę wciąż odwracam do tyłu i patrzę, jak z nieba leje się żal i gorycz. Ktoś przeze mnie połamał paznokieć, ktoś wyrwał parę sennych godzin nocy, ktoś uronił łzę bezsilną, a ja wiem. Czuję pod stopami gruz, a moje ręce jeszcze śmierdzą dynamitem. Zburzyłam, przyjdź i odbuduj to w trzy dni.
Mam na imię Cadere i chcę, żeby ktoś mruczał to imię pół nocy, przez sen nim długo majaczył, a potem się zorientował, że sam spadł tutaj, do mnie, z hukiem.
Odchodzący cicho ludzie, skrzypiąca pod nimi podłoga i łapczywe ich oddechy z dużą zawartością strachu w wydychanym dwutlenku węgla. Nieprzyjemnie mi tak stać i udawać, że oślepłam od nadmiaru światła, w którym ciągle pełno było kurzu. Przyjemnie jest zaś się nie przejmować. Chociaż serce rwie się i szuka dla duszy pomocy, mam mocne łańcuchy, nie pozwolę sobie na ucieczkę do desperacji. Z alergią możesz się urodzić. Albo nabyć ją, tak jak ja, zaczynając od mrowienia, od drażniącej obecności, kończąc na unikaniu i zgryźliwości. Nie walczę. Patrzę i wnioskuję, jak szybko pięknym tulipanom rosną kolce.


Nadmiar przekory? Brak pokory?

poniedziałek, 25 czerwca 2012

6. (262)

Ciągle brzmi nienawiść jak fałszywy ton...
Wyrywam sobie żyły i zaciskam pięści, a w głowie wciąż zacinający się wers. Drgające wargi, którym wmawiam, że są z metalu i nie mają prawa się załamać. Chociaż pękają rzucane mocno drzwi i uderzane pięścią poduszki, to trwam w swoim milczeniu, żelaznymi spinaczami trzymając motorycznie poruszającą się brodę. Chciałabym, żeby ktoś tu przyszedł, przerwał wszystkie liny i zabrał mnie jak najdalej. Tymczasem próg pokoju obrasta się kurzem. Zapomniałam hasła do ludzkich serc i pusto uderzam w dusz klawiatury. Tak długo topiłam się w pogardzie, że wytworzyłam sobie skrzela. Choć z pozoru wyglądam przecież tak normalnie.
To, iż świeci słońce, nie znaczy, że jest ciepło.
Wrażenia. Ciągle tylko wrażenia i wnioski. Włażenie sobie nawzajem do środka tak do bólu na siłę, tak ostentacyjnie i perfidnie. Wszystkie moje mury podeptane, fosy zabłocone i zasypane, flaki na wierzchu. Dzika chęć ucieczki i strach przed pierwszym krokiem jednocześnie. Chowanie się w kącie i umieranie, zawijanie się w firankę i wpełzanie pod łóżko. Wariowanie.
Robienie światu na złość weszło mi w krew. W brudną, skażoną goryczą krew, która miesza się ze szpikiem i jak żelatyna pod wpływem wody staje się ciałem stałym, bez drgań, bez życia. W oczach mgła zimna i serce z arktycznego lodu. Skakałam w ogień, katowałam się siarką na talerzu, a nic we mnie nie drga. Tylko czasem iskierka się pojawia, o późnych porach nocnych, gdy ludzie leczą mnie słowami. A gdzie cała reszta życia? Staram się połączyć wszystko w jedność, wyciągnąć wnioski i ładnie uporządkować wszystkie trzysta sześćdziesiąt dni z pierdolonego roku bożej chwały.
Wiesz, budzę się czasem i jakby nie mam źrenic. I topię się w szarym blasku podłogi. W lustrach na twarzy mam uśmiech szaleństwa.
Spadanie łaskocze mnie po brzuchu. Przyłączysz się do prześcigania się, kto ma w swoim egzystowaniu gorzej? Wypadam, sorry. Słów chcę w destylowanej wersji, nie plujcie na prawdę pragnieniem litości i współczucia.
Mosty płoną cichym szmerem zapachu benzyny.
Gubienie się w zdaniach i składniach ojczystego języka.
Sięganie do warstw pamięci i ochota na więcej. Lubię uczucie, gdy w dłoniach potrafię zmieścić minutę zbawienia.


Nigdy nie powiem ci "dość".

poniedziałek, 18 czerwca 2012

5. (261)

Jestem wrażliwa i delikatna, bardzo delikatna. Mnie trzeba dotykać kolorem błękitnych oczu. Głaskać ciszą zastanowienia i łechtać słowami lepionymi ze sklepienia. I nawet jeśli drgają wszystkie moje zimne mięśnie, to rozkoszy sekund nic mi nie odbierze. Choćby wiał wiatr, padał grad albo, przeciwnie, prażyło słońce, nic nie jest w stanie zmyć ze mnie nadziei. Kiedy wszystko, na co czekałeś, wszystko, do czego dążyłeś, wreszcie przybywa, dotyka cię, unosi - wtedy cały świat grzecznie upada Ci pod nogi i nie sączy z pęknięć ziemi jadu nienawiści. Ty lecisz. Niosą cię orszaki anielskie, a chmury tulą, jak ciepła kołdra w strzelających zimnach.
Czułeś kiedyś, jak czyjeś słowa w tobie kiełkują? Jak rozrywają ci żyły, ale nie odczuwasz cierpienia, nie odczuwasz żadnego bólu, bo niby dlaczego miałbyś źle się czuć, skoro na miejscu starych, brudnych żył, tworzą ci się nowe, ze złota, ze złota szytego anielskimi nićmi? Czy kiedykolwiek nie mogłeś uspokoić kącików ust, i mimo wszelkich starań, one wciąż sprzeciwiały się grawitacji? Myślę, że dzisiaj masz mi czego zazdrościć.
Cokolwiek robiłam, to znika. Palę stare kartki z kalendarza, mało tego!, palę cały kalendarz, szkoda mi czasu na marnowanie czasu, gdy czas za horyzontem pyszni się w zachwycie. Co by się nie działo, zawsze w przód, choćby nogi podwijały się i zaplątywały w chaszcze, choćby wszystkie kciuki skierowane były do dołu. Deszcz z piór. Szczęście na podłodze.
Moje koło fortuny kręci się dalej. Wskaźnik złowrogo mija kolejne pola. Nieważne. Z drzew liście opadną i przejrzą na oczy, gdzie ich jabłka, jak daleko, upadły. Na płaszczyźnie powiek jeden słodki obraz. Wierzyć chcę. Topić się w sylabach.
Prywatny ocean na ławce pod dębem.


Na pstryknięcie palcami nic się tu nie zmieni.

wtorek, 12 czerwca 2012

4. (260)

Gdzie? Gdzie te dni chwały, w którym miałam się tarzać i rozpływać? Gdzie sekundy błogosławione uznaniem i kropione pochwałami? Gdzie te pięknie przybrane słowa, które miały łaskotać moje uszy? Dokąd uciekły cudownie lekkie i bajeczne dni, nie zwracające uwagi na tykanie zegara i szmer kalendarza? Gdzie Wasza czułość? Na Boga, co ludziom stało się z oczami? Dlaczego od dłuższego czasu widzą tylko negatywy, złe kroki, potknięcia o kamyk przy drodze? Kable w głowie buczą cicho, poprzepalane przewody. Kiedy ostatni raz przejrzałeś się sam w sobie? Idź, sprawdź, strzelam, że nie masz już w wodzie odbicia.
Tak mi miło przecież, gubić uśmiech po raz trzeci. Milion trzeci. Miliard trzeci. Bilion trzeci? Tak cudownie, gdy w pamięciach nie ma czegoś, prócz imienia. Ilu z was, ilu? Ilu wie, czy lubię wodę gazowaną? Czy ścielę łóżko zaraz po przebudzeniu? Czy lubię psy, koty, miłość i papugi? Czy czasem umieram powoli w noc złotą, by rano budzić się wypraną z emocji i ochoty? Ależ przestańmy, przestańmy natychmiast. Kto by tam chciał rozmawiać o mojej zamierzchłości. Nie warto grzebać w antropogenezach, żeby się znowu dręczyć złą przeszłością. Nie chcę, byś jak ja, nagle obudził się w teraźniejszości i wciąż mieszał jutro z ostatnim przełknięciem śliny.
Gdybyśmy umieli zamykać oczy i głaskać każdy podmuch wiatru, jak swojego pupilka, traktować uśmiech słońca jak dar od losu i każdy szmer trawy jako najsłodszą muzykę - wtedy pewnie bylibyśmy szczęśliwi. Jednak coś w nas tak się kurczowo zaciska, że uszy więdną, oczy mdleją, a nos przestaje czuć, bo tak bardzo, bardzo, bardzo potrzebujemy człowieka. Nie odbicia w lustrze albo cienia na szarym murze bloku. Defetyzm jednak we mnie taki, iż nawet wisienką na czyimś torcie nigdy nie będę. Kamieni się nie je.
Zszyjcie mnie, do cholery. Wylewa się ze mnie ta żałość i wylewa, jakbym miała objętość nieskończoną. Weźcie anielskie pióra, nawleczcie złotą nitkę i szyjcie tak długo, aż błoto przestanie świat zalewać. Chcę odpocząć i nigdy więcej nie uciekać, skoro sama nie wiem już, czy nadal ktoś mnie goni.


Ufasz światłu? To co to robisz o tej porze?

niedziela, 10 czerwca 2012

3. (259)

Stanęłam przed lustrem i mierzyłam się wzrokiem. Szkło patrzyło na mnie równie nienawistnie, co ja na samą siebie. Dokąd pójdziesz, idiotko, szeptało drganiem kryształu, gdy życie w końce weźmie cię brutalnie za kołnierz i rzuci na wycieraczkę? Phi. Kiedyś czas cię poharata, zobaczysz, jak własne słowa wypełzną z twoich ust a potem obrócą się o sto osiemdziesiąt stopni, by uderzyć centralnie w ciebie. 
Mogłabym pójść na pole i nazbierać mnóstwo kamieni, a potem rozbijać szklaną ścianę tysiąckrotnie, z wielką premedytacją i zaangażowaniem. Tyle rzeczy bym mogła, a nawet nie chce mi się umyć filiżanki. Zegary popadają w depresje, przecież są mi niepotrzebne. Przestrzeń ciśnie się do okien, szuka dziur, luk, cienkiego przejścia, oby tylko... Zostawić mnie? Czy można mnie zostawić? Czy przypadkiem nie trzeba uprzednio przy mnie być?
Przygryzam usta, gapiąc się tępo w sufit. Cienie dryfują po powierzchni moich źrenic, każdy szept w głowie odbija się echem od kątów zapomnienia. Strach wyciskam szybko z żył. Nie czekam. Na deszcz, na słońce, na noc, na dzień. Nie czekam. Od czekania dusza rdzewieje. 
Walka trwała, podczas gdy cel uciekał w przepaść małych liczb. Ciężko jest spać, gdy poduszki wrzeszczą o katach w czarnych, wykrochmalonych ubraniach. Każda sekunda bez działania automatycznie uruchamia myślenie. Zalewa śmieszne, galaretowate i różowe odnóża mózgu falą gęstego, lepkiego śluzu, w którym nie raz brodziłam jasnymi nocami. Nigdy nie sądziłam, że słowa mogą być z metalu, a przecinki z kolców róży. No, ale kto by się spodziewał, poczwarka chciała być motylem. Cóż to za chemiczna mutacja, co zrobiła ze mnie głupka?
Za dużo pytań. Za dużo. Dużo, mnogo, wiele. Chciałam tylko być czyimś kwiatem. Stać w wazonie i pachnieć miodowo-rześkim aromatem. Chciałam jeden, jedyny raz udowodnić samej sobie, iż nawet to, w co nie potrafię uwierzyć, gdzieś na globie pełnym śmieci potrafi cudem istnieć. Nie ufo, nie woda w proszku, a miłość. Miłość, dziecino. Tak, ta, o której wciąż drukuje się książki, co nie raz pokazana jest w filmach i za którą lubi się przebierać egoistyczna potrzeba bycia kimś ważnym. Nie tylko dla babci i psa. Dla kogoś, kto nie musi być, a jest. Przykre, nigdy czegoś tak idiotycznego nie widziałam.


Rope, candle and scissors.

sobota, 9 czerwca 2012

2. (258)

Szybko mknący cień, chyba samej mnie, gania ludzi po zmroku. Chyba mnie nie ma tam, gdzie teraz być powinnam. Chyba wylano na mnie wiadro mocnego kleju i utknęłam w toksyczności. Chyba dawno wyrosłam z miana pisklaka, ale latać wciąż uczy się mnie w pigułkach teorii. Choć przecież przepaść jest pod nosem. Choć momentami powietrze mnie zasysa, wyciąga, WYRYWA ze szpon nadopiekuńczego ptaka. Czuję się jak cienki sznurek, rozciągany przez uparte w swoich racjach strony. Kto by pomyślał, że tyle wytrzymam. Że nawet przerwana, będę wciąż niszczona. Że kiedy wszystko we mnie wygląda na upadłe, w rzeczywistości tylko się zgrywa.
Czy jestem silna?
Uciekałam. Uciekałam jak głupiec, przestraszony hukiem strzału. Uciekam, mijając kolejne zmęczone kruki, szydzące ze mnie niemym głosem. Czy ktoś kiedykolwiek pozwolił mi wybierać?
Bywałam przyklejona do szyby przez własnej produkcji sól w płynie. Nie raz mnie widziano w zmowie z cichym kątem balkonu. Zdarzało mi się traktować kwiaty na pościeli czulej niż te żywe, podlewając je co wieczór kroplami rozpaczy. Po stokroć razy na każdą dobę gasiłam oczy szybkim ruchem beżowych żaluzji, co by nie pokazać własnego nieuśmiechania. Czekałam na pomoc. Gdybyś był drzewem, oparłabym się o ciebie. Gdybyś być cieniem, wykorzystałabym twoje zimno, gdybyś był wodą, wtłoczyłabym cię do krtani. A nie jesteś. To blokada dla mojego egoizmu.
Tak smutno dziś mrugają gwiazdy. Czy też teraz ci przykro, że nie jesteś ze mną? Czy z każdym okrzykiem i tupnięciem buta czujesz, że powietrze zrobiło dla mnie miejsce? Powiedz, że tak. Powiedz. Niech ten jeden raz będę utęsknieniem. Czy to nie przyjemne, widzieć radość w czyimś smutku?
Wykopię dołek i schowam się w nim. Będę czekała na cuda. Będę liczyć sekundy i patrzeć, jak cisza miesza się z czasem. Jak każdy oddech zlewa się z biciem serca i jak bardzo czekanie bogate jest w słowa. I tylko pamiętaj, żeby mnie wyciągnąć,  bo to do siebie mam, że coś wstawanie mi nie wychodzi.


Topiłam się w oczach wiele razy, ale nigdy nie pozwolę ci spróbować.

czwartek, 7 czerwca 2012

1. (257)

Zamknij się. Wsadź do rozwartych wiecznie ust w krzywym grymasie opakowanie waty i zamknij się! Podpal lont do bomby, którą włożysz sobie do gardła. Wysadź w powietrze struny głosowe, rozwal je, zniszcz, i tylko nic już więcej nie mów! Maksymalnie zaciśnij dłonie na szyi, tak, że krew przestraszy się twojej siły i ucieknie w drugą stronę tętnicy. Zwalcz swoją chęć uwolnienia głosek. Nic nie mów i zabij swoją zdolność krzyku. Weź ten długi nóż od mięsa i potraktuj swój język jak niedzielnego kotleta. Milcz. Zrób cokolwiek, wszystkie chwyty dozwolone, ale zamknij się, dziewczyno, czy nie widzisz, że nikt nie słucha...? Nie dostrzegasz tych szydzących spojrzeń? Czy nadal mylisz dźwięk ironii z tak ukochaną przez ciebie litością?
Zostaw wszystko. Wstań i idź. Zejdź po schodach, nie potknij się o własne nogi, postaw na zmianę, prawa, lewa, prawa lewa, otwórz szufladę i wyjmij igłę. Nawlecz na nią nitkę zmoczoną twoją słoną krwią i zawiąż mocno, jakby od tego zależało twoje życie. Wbij igłę w kontur suchych warg. Przeciągnij przez ciało cienki fragment tkaniny i powtarzaj czynność do momentu, gdy usta dzielić będą na ułamki krzywe kreski, o barwie ostro karmazynowej. Zrób wszystko, aby nikt, nigdy więcej nie musiał słuchać tego, co jest w tobie. Zrób to, co pozwoli ci raz na zawsze stać się grobem bez efektu echa, pustynią pustą i wietrzną, horyzontem w idealnej linii bez zakłóceń. Niech ślady po wędrówce połyskującego ostrza igły krwawią, ale uśmiechaj się. Pamiętasz? Bądź szczęśliwa. 
Zimno kiedyś wtopi się w codzienność. Nie myśl o tym. Nie myśl wcale. Daj sobie prawo do pustki. Do próżni w sercu, do braku ciśnienia, do zerowej prędkości krwi. Daj sobie swobodę umierania i odszukaj w nim zbawienia.
Dziewczyno! Zaczynasz nowe życie! Patrz ponadczasowo, nie planuj, lecz patrz, tak, żebyś nie zdziwiła się, gdy zawita jutro. Śpij, wstawaj, śpij, wstawaj, i pozwalaj się temu rozwijać. Pozwalaj sobie być zerem, bo to zapewne jedyny klucz do idealności. Od dziś nie płaczesz.
Zaciskaj oczy i odnawiaj szwy. Bądź szczęśliwa.
Tak, właśnie tak to wygląda. A czego chciałaś? Czy naprawdę sądziłaś, że szczęście jest lekkie? Czy ty, idiotko, wierzyłaś w radość bez końca?
Zobacz, ucz się wolności.
Bądź szczęśliwa.




Hear me in my whisper.