środa, 29 lutego 2012

20. (215)

Stąpam po nabrzmiałej od łez podłodze i boję się ciszy. Ściany zdają się być osaczeniem, a nie schronem i obronnym murem. Z betonowych, pomalowanych na wyblakłe kolory, pionowych płyt patrzą na mnie świdrujące oczy, przenikające i rozpruwające na wskroś całe me jestestwo. Zakrywam się czymkolwiek, jakby nagość mojej duszy była najgorszym przekleństwem. Zostałam sprzedana. Za marną pensję pani za biurkiem. Za kilkanaście wyprutych z serca tajemnic, których nigdy nie miałam zamiaru pokazywać tym, co patrzą z góry. Wszystko to, czym się broniłam, zaczęło mnie atakować, gryźć mnie, dusić moją pooraną szyję ze śladami po niewidzialnych sznurach. Wszystko rozpadło się na tysiące kawałki, a ja sama już nie wiem, w którym z nich zostało najwięcej mnie. Chciałam być przecież na samotnej, dzikiej plaży i jednoczyć pulsujące skronie z szumem fal i poczuć ciepło piasku, wniknąć w jego ziarenka i rozsypać się na wszystkie strony świata. Ale zabrano mi plażę. Przestraszono spokojne fale. Wywieziono piasek. Zamknięto mnie. Nie podoba mi się taka rzeczywistość. Nie podoba mi się moje ciągłe uciekanie i strach, kłęby strachu, lęk, sama nie wiem, przed czym bardziej: przed odrzuceniem czy zmianą. Próbuję znaleźć tę drugą stronę medalu, ale jak to zrobić, gdy mój jest kulą?
Słowa zdają się być zawieszone w powietrzu. Nie dociera do mnie błaganie ani rozkazywanie. Siedzi we mnie jakieś chorobliwe uprzedzenie, z góry wydany wyrok. Nie obchodzi mnie, czy słuszny. Mnie nikt nie pytał, czy chcę raz jeszcze topić się w samej sobie, odczuwać intensywniej niż zwykle ból nieistnienia. Nikt nie szepnął do ucha "Natalko, masz ochotę zostać obdarta z prywatności i skazana na świadomość bycia intruzem?". Nikt. Nikt nie przewidział, kto ucierpi najbardziej. "Mądrzy" tego świata mieli czelność decydować, co we mnie siedzi, co nie daje mi spokoju. "Mądrzy" na siłę pokazywali, jak dobrze znają życie, które najwyraźniej nigdy nie pokazało im twarzy. Czuję się jak zerwany zbyt wcześnie owoc, na którego wielu narzeka i wymaga od niego lepszej jakości, nie pamiętając o tym, że dano mi za mało czasu na nauczenie się cierpienia i znoszenie go jako codzienność. Dano mi za mało czasu, abym mogła się urodzić.


Zabijamy samych siebie,
by nie ranić innych.

wtorek, 28 lutego 2012

19. (214)

Wielu ludzi nosi w sobie ukrytego potwora, chorobę, która wysysa im krew, która ich pożera, rozpacz, która gnieździ się w ich nocy. Oto człowiek, który nie różni się od innych, chodzi, porusza się i nikt nie wiem, że ma w sobie straszliwego pasożyta - boleść stuzębną, która żyje w tym nieszczęśniku i zabija go. Nikt nie wie, że ten człowiek to topiel. Jest spokojny, ale bez dna. Od czasu do czasu niezrozumiałe drżenie przebiega po powierzchni, pojawia się jakaś zmarszczka, znika, pojawia się znowu, tworzy się pęcherzyk powietrza, pęka. Niby to nic, w istocie, to rzecz straszliwa: oddech nieznanej bestii. To monstrum uwalnia się, gdy coś w ludziach pęka, gdy najzwyczajniej w świecie lód pod nogami pęka, chlustając wokół lodowatymi językami z wody. Ten lód, pode mną, jeszcze całkiem niedawno, wydawałoby się, taki mocny i potężny, teraz stał się przezroczystą kartką papieru, która pod ciężarem moich trosk musiała się rozlecieć. I jak zwykle, od nowa, sklejanie się, składanie, wstawanie i jak zwykle upadanie, upadanie, kłamanie, pełzanie po płaszczyźnie nicości, płakanie, wycie, krzyczenie, upadanie, upadanie, upadanie, przegrywanie... Przychodzi taki moment, że wszystko przytłacza mnie, paraliżuje, dławi. I wtedy czuję, że żyję w szklanej kuli, a świat jest zdeformowany, jakbym patrzyła przez wypukłe szkło. Nic nie jest takie, jakie być powinno. Wszelkie optymistyczne okruchy opuściły mnie i teraz nie mają domu. Jestem chora. Czuję, jak moje płuca kłócą się o powietrze,  serce z łomotem pompuje czarną krew, a w mózgu wypalają się przewody. Porwano mnie. Na strzępy. I rzucono hienom. Wszystko to, co z przezornością i dokładnością chowałam i kryłam w sobie od tak dawna teraz jest pokazane światu, który szydzi ze mnie, śmieje się, jego dudniący chichot jak echo odbija się od ścianek ucha. A przecież miałam się nie poddać! Przecież miałam być ponad tym wszystkim, ponad walącymi się dębami i grzmotami!!! Boże, przecież miałam nie upadać... Teraz widzę, że gdy się nie ma krzyża, to potyka się o kamienie.
Płomień gaśnie, już tylko tli się czerwonym blaskiem, a ja nie mam sił, by na niego dmuchać. Hemingway pisał, że człowiek nie jest stworzony do porażki. Kłamał, pieprzony, stary dupek, kłamał! Kłamał z pewnością, że mówi prawdę. Nie wierzę już w żadne słowa, które nie są śpiewem aniołów. Wolność była tylko złudzeniem, którym karmiłam się, licząc na szybki i cudowny efekt. Wolność była błotem wymieszanym z barwnikami. Oczy przetarłam drucianą gąbką. Widzę. Widzę to, co zakrywała warstwa pochopnego uśmiechu.


Co mnie tak zraniło, że chciałam zapomnieć?

poniedziałek, 27 lutego 2012

18. (213)

Gdzieś ponad tym wszystkim, na glebie z różowych chmur wykiełkowała niczym nie skażona nadzieja, z zielonymi listkami groźnego, acz delikatnego optymizmu. Wiele się pozmieniało. Słońce odzyskało swój blask, a we mnie jakby więcej życia. Cokolwiek mnie bolało - odeszło - i wróci dopiero, gdy sama pozwolę sobie na upadek. Gdy sama będę na tyle głupia i na tyle naiwna, by znów się staczać, poddawać, dawać za wygraną grawitacji w mojej głowie. Wszystko to, czego się bałam i to, przed czym uciekałam co wieczór, chowając się pod czerwonym prześcieradłem, zmieni się. Martwe punkty mojej rzeczywistości obudzą się ze snu i wraz ze wskazówkami zegara pójdą o krok do przodu, o krok w stronę lepszego jutra. Jakkolwiek źle będzie, będę miała wyryte w sercu te kilka słów "Patrz w przyszłość. Żyj rzeczywistością. Wszystko jest tylko stanem przejściowym". Nie będzie ciszy, bo szept będzie bił na alarm w każdej niepewnej chwili. Nie będzie ciemności, bo litery namalowane fluorescencyjną farbą porażą mnie swoim jaskrawym, zielonkawym światłem. Nie będzie pustki, bo wszelką próżnię wewnątrz mnie wypełni sens, który odnalazłam w ludzkich oczach. I to cało zło, to wszystkie noce przytrzymane siłą bólu zawieszonego na cienkiej nitce nad przepaścią, te myśli, biegnące szaleńczym tempem i rwące nerwy, zabójcze gesty - stanie się garstką puchu, który mocny podmuch wiary rozproszy i powypuszcza w oddalonych od siebie kilometrami miejscach. Nic nie jest już takie samo, Ziemia przekręciła się setki razy. To nie ten sam se, nie ta sama bajka. Pozmieniałam role i odetchnęłam z ulgą. Jest teraz dobrze, nawet mimo nieuczesanych włosów i źle zorganizowanego czasu. To się po prostu dzieje. Trwa, toczy się ku celowi jeszcze niewyznaczonemu, a ja nie chcę już uciekać. Czas wreszcie przestać tworzyć fobie, tylko żyć, tym razem naprawdę, bez nieprzespanych, ciemnych godzin i niezliczonych ilości odcieni karmazynu w tle.


Teraz to ty decyduj, o której godzinie szczęście zapuka do drzwi.

niedziela, 26 lutego 2012

17. (212)

A wystarczy tylko patrzeć przed siebie. Zawsze w przód. Zawsze w przyszłość. Nie tylko w jeden, martwy punkt, ale całościowo, dokładnie i wytrwale. Tak, by nie przegapić aniołów na swej drodze i nie potknąć się o własną słabość, choć i to bywa przecież potrzebne. Czasem nawet zbawienne. Wszystko jest tylko przejściem, mikrym elementem czasu, momentem, który kiedyś minie, stanie się poplamioną kartką z kalendarza, która nie może czekać w nieskończoność, aż ktoś ją wyrwie, by nigdy więcej nie zakrywać swym cieniem tego, co nowe, a więc może i lepsze. Teraz muszę kierować się w przód, nigdy wstecz, nigdy drogą wspomnień, tylko perspektywami, które jak elektromagnes przyciągają szczęście, które są kluczem do wszelkiego rodzaju sukcesu. Mam szerokie źrenice, chwytam wszystko, powietrze wpływa do płuc lżej, niż zwykle, laserowym spojrzeniem widzę słońce nawet pod grubą kopułą z chmur, które wyjątkowo biją dziś błękitem ludzkich oczu. Gdzieś obok serca na nowo zamieszkała nadzieja, odziana w ciepły kubraczek z nitką optymizmu i szalik, chroniący ją od znieczulicy. Teraz nie ma już znaczenia to, jak będzie. Zawsze mogę przecież być ponad tym wszystkim, mogę otworzyć oczy i widzieć coś dalej, przestrzeń mojej przyszłości, ocean z upadków i wzniesień. TO jest moja rzeczywistość. Rzeczywistość, która trwa w każdej sekundzie i która musi być zróżnicowana, chociażby bo to, bym uczyła się dostrzegać dobre strony złych stron, jakkolwiek to brzmi. Całe to zło, cała ta zaprzepaszczona szansa na lepsze jutro jest teraz lekcją, prześwietlającą mi drogę. Nie zatrzymam się. Niech się wali, niech na piach padają stulenie dęby, niech wieje i grzmi, niech wszystko staje się klęską - ale nie ja. Chwytam to, co los mi wręcza. Chwytam szczęście, które smak ma powietrza i ocean w oczach. Bryza uśpi mnie do snu na anielskich piórach.


Wszystko to dzięki łasce, nie dzięki nam samym.

czwartek, 23 lutego 2012

16. (211)

Już nie wiem, gdzie zmierzam, gdzie jest moja droga, moja ścieżka, moje błędne światełko w tunelu. Przestałam już odczytywać symptomy deszczu krwi, zatraciłam zdolność myślenia i patrzenia. Boję się. Boję się, że moje słońce nagle zacznie mnie parzyć. Boję się, że wszystko nagle legnie w gruzach i przygniecie mnie swoim ciężarem tak, że już nie wstanę, nigdy, nigdy. Co się wtedy stanie? Co będzie, gdy nagle wszystkie drzewa popękają, gwiazdy pospadają, żyły popękają, serce eksploduje a łzy zamienią się ostre noże ze stali? Co będzie, gdy nie będzie już uczuć, gdy nie będzie już ciszy i krzyku, gdy zniknie wszystko, a my staniemy się chodzącymi umarłymi? Czy Ziemia nadal będzie się kręcić?
Cała ta nadzieja gubi się w sobie, przestaje być racjonalna. Daje mi siłę, ale i skutecznie uderza raz po raz, z zamachem, po twarzy, dając poczucie straconego czasu za sobą i marnych perspektyw w zasięgu wzroku. Dzień za dniem. Godzina za godziną. Minuta za minutą. Sekunda za sekundą. I nic. Nic, stałam się pusta, stałam się cholernie płytka, stałam się jedynie małą kałużą w zagłębieniu ulicy, warstwą wody na dnie szklanki, kroplą deszczu spadającą na rozgrzany asfalt. Co prawda przyzwyczaiłam się do upadków - co nie znaczy, że przychodzą mi łatwo, że łykam je jak Rutinoscorbin i nawet nic nie odczuwam. To zależy od tego, jak bardzo wysilam wszystkie nerwy, mięśnie i komórki, by odbijając się od podłoża nie narobić hałasu i nie pozwolić dać po sobie poznać, jak nisko jestem i jak bardzo się wysilam, gdy próbuję oddychać. A przecież mogłabym przestać. Mogłabym zaprzepaścić te kilka tysięcy bilionów uderzeń serca, te hektolitry krwi, te motoryczne mrugnięcia i wyćwiczone uśmiechy. A jednak zostaję. Zostaję, i mozolnie, wciąż na nowo wstaję, kulejąc i gubiąc własne myśli. Coś mnie trzyma za niewidzialną rękę duszy i nie pozwala odejść, choćby rzeczywistość rozpadała się i kruszyła. Coś, co nie jest jednością, a jednak się w nią zlewa. Ktoś. Ktoś, kto coraz częściej jest miłością obleczoną w skórę. Ktoś, kto ma dwa różne odbicia i nazywa się nadzieja.
W moim tunelu są dwa światełka.


Czasem trzeba porzucić myślenie, obracanie perspektywami,
i zamknąć oczy. Ukoić się. Drapanie ran nie pozwoli im się zagoić.

środa, 22 lutego 2012

15. (210)

Myśli odbijają się od wewnętrznych ścian ciała z akustycznym efektem. Dni wydają się zlewać, wspomnienia porozpadały się, przeszłość zniszczyła jakikolwiek porządek. Zaplątały się wartości, czas je przykrył warstwą kurzu, a deszcz łez zrobił w połączeniu z ogromem szarych pyłków obrzydliwe błoto na tym, co kiedyś zdawało się być realnością. Zgubić się jest łatwo. Zgubić można się wówczas, gdy wmawia się sobie, że przeszłość to zamknięta karta, przeszłość jest nieodgadniona, że liczy się, jest ważne i istnieje tylko to, co tu i teraz, choć prawda pokazuje, jak wielkim przeciwieństwem są sceny obracające się w naszej głowie. Sprzeczności rodzą się w nas i stają się czymś naturalnym. Nasze sumienie zobojętniało na kłamstwa, które nieustannie stosujemy, bo ktoś nam po pijaku wmówił, że są najlepszą bronią. Nie chcę tak. To nie moje przedstawienie, nie moja bajka, ja w tych rolach nie czuję się dobrze. Do tego strach, stała obawa, że moja gra się wyda, że prędzej czy później zorientują się przecież, że mają wśród siebie jakiegoś przebierańca, aktora. Bo niby kim jestem ja? To raczej zlepek wyobrażeń, marzeń i pragnień, a nie prawdziwy człowiek. Zostałam zatruta przez pigułkę o nazwie "życie, która przepełniła mnie kwaśną goryczą, gorzkim spojrzeniem na wszelakość wokół, na swój sposób niemoralnym ziarnkiem pesymizmu. Mój oddech jest zatruty strachem. Moja krew drży od nadmiaru lęków. Ślina smakuje przegraną, zagłuszając wszelkie inne odczucia. Każdy ruch świadczy o mojej marności, o nieludzkiej słabości, o coraz mniejszej chęci do życia i coraz większej nienawiści do samej siebie. Każdy z kroków nic nie zmienia, każde ze słów nie wybrzmiewa w pełnej krasie. Cokolwiek się ze mną stało, nie umiem tego cofnąć. To było przecież tylko rozpaczliwe i tragiczne wołanie o pomoc: zauważcie mnie, zróbcie coś, nie pozwólcie mi ciągnąć tego dalej! Nie pozwólcie mi... Zróbcie coś... Zróbcie to, czego ja sama nie potrafię, nie jestem w stanie zrobić. Dopiero teraz widzę, jak ciężko wołać na ratunek, gdy tłum nie ma uszu, po nich zostaje tylko zakrzepła krew i dziury po obu stronach głowy, a ja sama odgradzam się wielkim szklanym kloszem. Mogę krzyczeć. Mogę drzeć struny do resztek sił. I na nic. Nie wstanie i nie pójdzie naprzód ten, co przywarł do ziemi już dawno.


Nie znam już innych słów, to jest zbyt trudne.

wtorek, 21 lutego 2012

14. (209)

Ściany rozmazują się wraz z tuszem powolnie rysującym szlaczki na policzkach, gdzieś w tle skrzypi podłoga, światło z od dawna nie wymienianej żarówki mruga niewidzialnymi powiekami do rytmu słyszalnego tylko sobie, a we mnie sypią się kamienie i gruzy, unosi się dym, szczypie mnie kurz, słyszę łamiące się kości pod ciężarem obcych słów. Budzi się serce, co raz przyśpieszając i pompując krew z uporem, jakby instynktownie chciało zająć się czymś innym niż cierpieniem. Oddech, wdech, rozrywane płuco, rozrywana skóra, wydłubywanie powiek i ciągle ten szum, ten krzyk, te szyderze epitety, których nie da się zagłuszyć nawet efektem znanej mi od dawna piły mechanicznej w wersji mini. Wszystko zaczyna wirować, wplątuję się we własne ramiona, ale nawet to przypomina mi więzienie. Nie potrafię uciec, nie umiem się odczepić od ciała, nie umiem go zabić. Wraz z kolejnym mrugnięciem odpływają barwy, a ciemność nawet bez jakiegokolwiek zaproszenia staje się tłem, które skutecznie przenika się z rzeczywistością i plami ją swoją trucizną pesymizmu na wszelkie możliwe sposoby. Kran zaczyna kapać, a wraz z wybuchem każdej kropli jest mnie jakby mniej, jakby tragiczny los tlenu i wodoru przeistaczał się w jedność wraz z moją duszą. Cokolwiek jest teraz w mojej głowie, wydaje się obce i jakby nie z tego świata. Rzeczywistość przestała istnieć wraz z momentem, gdy marzenia stały się sensem wszystkiego, gdy wplątały się w układ nerwowy i zaistniały jako jeden ze składników krwi. Nie ma już nawet jak się uwolnić, pozostaje tylko rytmiczne uderzanie głową w mur i zamykanie oczu z każdym trzaskiem, pozostaje tylko czekanie, które z czasem zamienia się w nieuleczalne wariactwo duszy. Wariactwo, od którego nie da się uciec, bo jest za szybkie. Wariactwo, którego nie da się pokonać, bo jest za silne. Wariactwo, któremu nic nie można zrobić, bo każdy kolejny ruch odbija się jak światło od lustra i wraca ze zdwojoną siłą. Duszę się, duszę się, duszę się, brak czegoś, czegoś mi brak, tlenu, wody, ciepła, czegoś, kogoś, zwłaszcza kogoś, tylko kogoś. Kogoś, kto będzie mówił delikatnie i skutecznie, aż to szaleństwo rozpuści się we mnie i wyparuje. Kogoś, kto z uczuciem wypuści z ust wąską, słodką nitkę łaskoczących słów, pachnących fiołkami i migoczących pastelowymi barwami. Kogoś, kto zbierze mgłę wokół mnie w mały, plastikowy woreczek i zakopie go pod ziemią, a nade mną namaluje lśniący, pokrapiany bielą firmament. Kogoś, kto deszcz uszlachetni, łzy osuszy i nigdy nie powie do mnie jak do psa.


Gorąca ran nie ukoisz wodą,
lecz prawdą.

poniedziałek, 20 lutego 2012

13. (208)

Z uczuciami bywa jak z kubłem wrzącej wody - gdy nie jest się ostrożnym, można się łatwo poparzyć, a nawet nie tylko siebie, jak i innych, tych, którzy są owego gorąca nieodłącznym powodem. W moim sercu całkiem niedawno ni stąd, ni zowąd, pojawił się wielki garnek z czerwoną, mazistą, bulgoczącą substancją, która przy każdym pochopnym ruchu i nieprzemyślanym słowie kipiała, parząc boleśnie me serce i rozum, który przecież by winny najbardziej ze wszystkich organów. Nosiłam przez długi czas pojemnik z krwią zamiast serca i zaciskałam pięści, gdy jakakolwiek, nawet najmniejsza kropla znalazła w czyimś spojrzeniu ironię i postanowiła to uczcić radosnym i pochopnym aktem samobójstwa wewnątrz mnie. Nie ma na to leku, nie ma na to leku, nie ma na to leku - powtarzałam, wysilając wszelakie mięśnie wokół oczodołów, oby tylko one także nie zaczęły krwawić. Dziś wiem, że czasami to brak leku jest lekiem. Ignorancja jest jednym ze sposobów milczenia, które przynosi ból, ale i skuteczność. Czekanie może być zbawieniem, jeżeli wszystko inne zawodzi. Czuję, jak  stygnie we mnie wszelka niezrozumiana moc. Stygnie od mojej zgryzoty i niskiej temperatury. Dmuchanie i paranoiczne wachlowanie niewiele daje, to tylko jeszcze bardziej przyczynia się do deszczu w świecie duszy. Los i tym razem nie wysilił się na oryginalność. Ulewa przyszła, zniszczyła wiele i poszła. Poszła i jednocześnie uświadomiła mi, iż jeżeli postaram się najbardziej jak umiem, to z nijakiego powietrza zrobię życiodajną wodę. Poszła i pokazała mi wszystko to, co zrobiła poza przypadkowym obudzeniem we mnie nadziei, takiej zupełnie pustej i skazanej na porażkę. Jestem z dnia na dzień mniej ślepa. Widzę coraz więcej symptomów racjonalności w moim myśleniu, wady wychodzą przed szereg, jak co dziesiąty do odstrzału. Wady w kimś, kto wydawał się idealny. Wady,. które uświadamiają mi pewną zasadniczą sprawę - nie boję się tego, czego nie mam, tylko tego, co mogę stracić. Tej chwili, w której przepadnie wszystko to, co trzyma mnie przy życiu i ja także będę musiała przepaść, bo czymże jest człowiek, który nie ma niczego, nawet samego siebie? Czym jest jego dusza, jak nie jedynie wrakiem, rozbitym szkłem, które jest tylko cieniem tego, czym mogłoby być? Czy ktoś taki ma prawo być opisywany czasownikiem "być"?...
Cokolwiek mam za sobą, teraz to nie jest istotne. Przeszłość na chwilę wyciszam lekkim ruchem powiek. Jezus nie podziwiał kwiatków, gdy niósł krzyż na Golgotę.




Czy jest ktoś lub coś, za co chętnie oddałbyś życie? 
Czy istnieje coś takiego, za co nie żal byłoby ci umierać?

czwartek, 16 lutego 2012

12. (207)

Najlepiej skryć się w czterech ścianach głuchego pokoju i wyeliminować wszystkich, prócz siebie. Lepiej po prostu skurczyć się do koniecznego minimum i nawet nie starać się żyć. Ten świat jest oschły, zimny i wredny i tylko tworząc swój własny azyl, wewnątrz siebie, można przetrwać bez uszczerbku na duszy. Tylko będąc na wskroś niczym i nie mając zupełnie nic, można cieszyć się pełną wolnością. Cierpimy przecież przez ludzi - przez ich odejścia, przez ich pochopne gesty, ostre i przenikliwe jak syk węża słowa. Wszystko bierze się skądś. Wszystko ma gdzieś swoje źródło. Źródło, które wysyłając z siebie cienką nitkę dobra, pod wpływem zła na swej drodze zaczyna być przesycone nienawiścią i kłamstwem. Nie chcę pić skażonej wody, wody, z której czerpią też ci zdrajcy. Nie chcę wdychać ich powietrza, nie chcę stawiać stóp, gdzie oni. Nie chcę nic, prócz ciszy, prócz ukojenia. Mam dość wpadania wciąż w tą samą sieć, wciąż od nowa i od nowa. Utknęłam w labiryncie. Labiryncie z krótkich przytaknięć, nieprzespanych nocy, ciszy zagłuszanej dźwiękiem radia, szybkich ruchów ręki i łez zamrożonych tykaniem zegara. Nie potrafię wyjść, nie potrafię wyrwać z siebie plątaniny myśli i potoku wspomnień. Nie potrafię odnaleźć w sobie siły. Coraz więcej we mnie zwątpienia i obaw, przede wszystkim, co mnie otacza. Nie jestem wolna i wcale nie mam wyboru. Muszę znosić wszystko to, z dnia na dzień, wciąż na nowo.  Nie widać tu świateł, nie widać żadnego celu, żadnej drogi. Każda doba wyposażona w ostre kolce  i trujący gaz wypływający ze szczelin ciemności. Rozdzieram swoją skórę i pływam w morzu z krwi i łez. Wszystkie te słowa jakby gasną w moich ustach i nie mogę już utrzymać powiek, nie mogę patrzeć, nie mogę czuć, nie mogę robić nic, bo całe skupienie przeznaczam z przymusu na to cierpienie, na ten wewnętrzny, pieprzony dyskomfort, który wprowadził się na stałe i nie raczy odejść. Nie, nie jest dobrze. Ale czy kiedykolwiek było? Czy "dobrze" trwało w okresie dzieciństwa, gdy po prostu byłam jeszcze bardziej ciałem niż duszą i nie potrafiłam dostrzec wszelakich wad?
Co się zmieniło - ja czy świat?
Serce bije coraz wolniej, powietrze zatrzymuje się w komórkach i zabija je, zabija. Wiruje obraz, nozdrza chłoną zapach życia. Coś znów jest inaczej, niż zaplanowałam. Sama nie wiem, czy bardziej pędzę i nie mogę się zatrzymać czy zrobiłam to już dawno i to nicość wokół mija mnie ze zgrzytem. Wady, zalety, ból, wady, zalety, strach, brak hierarchii, brak zasad, brak wartości, brak wszystkiego, co jest mną. Brak mnie. Mnie brak.


Tonę, tonę, tonę,
kończy się powietrze.

wtorek, 14 lutego 2012

11. (206)

Budząc się rano, zaspanym wzrokiem zerknęłam na wyświetlacz telefonu, i widząc 14, jakby zgasłam. Podmuch świadomości wybudził mnie ze snu i przywrócił racjonalne myślenie. Wstałam, leniwie wlokąc stopy po zimnej podłodze i po raz kolejny powtarzałam sobie w myślach, jak to ja nienawidzę Walentynek, tego wydawania pieniędzy na kartki z brokatem i przesadną ilością czerwieni, tych czułości, czerwonych bluzek i serc, wszędzie serca, paranoiczne serce, przyprawiające o palpitacje i odruch wymiotny. Nie wiem, skąd we mnie ta niechęć i sprzeczna z nakazywanymi przez popkulturę postawa. Może, tak jak i wielu innych ludzi, tego dnia, mimo pozornego uśmiechu na widok walentynek, nie lubię ich, bo wszystko wokół wytyka mnie palcami i wrzeszczy, że zostałam sama. Można mieć przyjaciół i znajomych, można dostawać od nich cudne kartki i czytać piękne słowa - ale co z tego? Pytam: co mi z tego w Walentynki? Nic. To nie jest tylko wtorek. To nie jest tylko jakieś święto. Jego oddziaływanie każdy w jakimś stopniu czuje. Ktoś, kto wymyślił ten dzień musiał być wyjątkowo złośliwy i zakochany. Single mogą się twardo trzymać wersji, jak to im dobrze, jak im wspaniale sam na sam ze swoją samotnością, lecz ja w to nie wierzę. Bo czy na ziemi istnieją ludzie, którzy nie lubią i nie chcą być kochani? Czy jest ktoś, kto nie lubi być filmem na czyichś powiekach przed zaśnięciem, ktoś, kto nie lubi siedzieć komuś w głowie, ktoś, kto nie chce być czymś więcej, niż nieużyteczną maszyną do produkcji sztucznego śmiechu i łez w ciemności? 
Ta nienawiść nie wzięła się od tak, znikąd, z dnia na dzień. Jeżeli ktoś nie wierzy w miłość, to znaczy, iż został przez nią skopany (tu, w tym miejscu, pozdrawiam Michała, cześć, cześć, siema) albo nigdy jej nie widział. Po czymś takim można wstać i żyć, ale wewnątrz, w podświadomości zawsze zostaje jakaś chora mania i brak zaufania, dopóki nie przyjdzie z nieba anioł i nie da ci wiary. Dziś mam wiarę, gdy widzę te lekko szybujące pośród atomami tlenu pióra. I nawet jeśli nigdy nie będzie mi dobrze z kartką z napisem "14 luty" na kalendarzu, to mam w sobie odwagę, by snuć marzenia. Niech boli. 
Przetrwam ból, po tylko będąc naprawdę nisko można poczuć zbawienną różnicę, gdy ktoś wciągnie nas na górę i włączy do gry.


Nie mam przeszłości,
mam tylko szansę, by zmienić to,
co zmieniło mnie.

poniedziałek, 13 lutego 2012

10. (205)

Patrząc na wszystko dennym, acz obiektywnym wzrokiem stwierdzam, że nie ma wśród nas ani prawdziwych pesymistów, ani optymistów. Może wyginęli, może tak naprawdę nigdy nie dane im było istnieć. Dlaczego? Z prostej przyczyny. Przez nadzieję. Przez tą pieprzoną, wiecznie stojącą na baczności nadzieję. Nie gadaj mi, że jej nie masz, że cię opuściła. Nie wierzę ci. Ona jest matką na wieczność, nachalną, zbyt troskliwą. Ona jest, nawet gdy jej nikt nie czuje, nawet gdy przestaje rzucać cień i nie widać już pary wesoło wypływającej z jej ust przy mrozie. Jest po prostu zbyt elastyczna dla twoich nieidealnych, zmęczonych oczu. Ona zmienia się w nieprzewidywalny i niemożliwy do zrozumienia sposób. Raz jest duchem lekko dotykającym twojego ramienia, innym razem efemerycznym stanem, powietrzem, a jeszcze potem człowiekiem. I to taka nadzieja jest najcenniejsza, bo namacalna, a ludzie cenią konkrety i liczby, zwłaszcza te szeleszczące i prostokątne. Nadzieja naprawdę, naprawdę nie umiera nigdy, choćby nie wiem, co się działo. Głęboko wierzę, iż nawet w głowach samobójców, szybujących lekko po zamaszystym skoku z mostu, pojawia się szybka jak strzał z bata myśl, chęć powrotu. To też nadzieja. Chora, spóźniona i paranoiczna, ale zawsze. 
Z drugiej strony, nie potrafię wyłapać z tłumu ludzi, którzy nawet przebite serce przyjmują z uśmiechem, krzycząc wariackim tonem "Popatrzcie, krew!". Nie. Każdego da się złamać, jak nie siłą, to przeszywającym na wskroś słowem. Każdego można w jakiś sposób zniszczyć, rozbić, w tak brutalny sposób, by nie mógł się pozbierać przez następne tysiąc lat. Z wysokich schodów szybciej i mocniej się spada. Dlatego wolę zostać tu, gdzie jestem i nie patrzeć na własne umieranie. 
Wszyscy jesteśmy raczej realistami w różnym stopniu bardziej radosnymi, mniej albo wcale. Wciąż w powietrzu unosi się to, co nas jednoczy, mimo ras, zabarwienia skóry i narodowości. Nadzieja. Wspólna matka zabłąkanych dzieci.
Nadzieja.
I choćbyś nie widywał jej przez parę lat i wszystkim powtarzał, że umarła, to - wierz mi lub nie - wróci. Wróci. Jak zawsze. Jak pająk po swojej nici. Jak słońce na stronę wschodu. Jak ty do łożka czekającego na ciebie po zmroku. Wróci.


Wszyscy są zmęczeni i chorzy i biedni od wiecznego próbowania. 

9. (204)

Kiedyś było mi łatwiej, nawet jeśli spod leżących na ziemi upadłych marzeń wydobywała się dołująca, toksyczna  mgła a serce produkowało krew z niedoborem endorfin. Nawet mimo złej aury jakoś nie spotykałam się z aż tak wieloma przeciwnościami losu. Żyłam, że świadomością przegranej, z brakiem doświadczenia, z śladami po ukąszeniach zimnego węża żyjącego między kartkami słownika, z kompletnym brakiem składu i ładu i z własną, chorobliwą tendencją do pogarszania sytuacji niekontrolowanym przejawem pesymizmu. Teraz zbyt wiele rzeczy rozpadła się niekontrolowanie, zbyt wiele krzywym pismem zostaje naniesione na karty przeszłości bez mojej zgody. Nadeszły złe czasy dla wrażliwców. Nie mam już gdzie uciec przed tsunami nienawiści i znieczulicy, nawet w sobie nie mogę się chować, mam ciało zimne i wątłe. Każdy krok trwa wieczność, a w efekcie końcowym i tak nadal stoję w miejscu. Coś trzyma mnie przy tym stanie, coś nie pozwala mi odciąć pępowiny od własnych, skażonych łzami wspomnień. Uważamy się za twardych, mocnych i niepokonanych. Przejmujemy władzę nad własnym, małym światem i wmawiamy sobie drżącym głosem, że damy radę. A nie damy. Jesteśmy nadal tymi małymi niemowlakami, przerażonymi, nagimi i porażonymi zimnym światłem porodówki. Od lat wciąż ta sama śpiewka. Od lat wciąż ten sam lęk. Przed odrzuceniem, bólem i pustką. Lęk przed prawdą i byciem sobą. Lęk, który wciąż przybiera na sile i z czasem staje się fobią, czymś, co nieustannie blokuje i ogranicza. Czymś, co wbrew wszelkim zasadom, jest zabójcą nie z nożem, ale z ciepłym głosem i trucizną w kieszeni, którą sprawnie wsypuje w nasze serca. A z serca proszek płynie żyłami i dociera wszędzie, WSZĘDZIE. Oby tylko cię osłabić, odebrać ci siły, pokonać cię i pokazać ci podłogę z perspektywy mrówki. To nie upadki są złe, tylko moment, w którym nie decydujesz się na powstanie. Zła jest chwila, gdy padasz na kolana, ale nie błagasz i nie prosisz o pomoc, a jedynie czekasz, aż ktoś dokończy twoją mękę szybkim pociągnięciem za spust.
Kiedyś było łatwiej. Zasypiałam lekko, mimo krzyża na plecach. Dziś wiem, jak lekki i mikry był. Lecz to nie ma znaczenia. Gdziekolwiek i kiedykolwiek będziemy, bez względu na stopień cierpienia będziemy czuć to dziwne kłucie w sercu. Zawsze wydaje się nam, iż jesteśmy już głęboko, dopóki nie wkopiemy się głębiej.
A wkopiemy się na pewno.
Czuję to.
Czuję to w powietrzu.


Zobacz, czym teraz jestem. 
Zobacz i powiedz, czy podoba ci się Twoje dzieło zniszczenia.

niedziela, 12 lutego 2012

8. (203)

Pod nieuczesaną gromadą poplątanych włosów ze śmiesznymi cebulkami, pod cienką skórą i masywną warstwą kości mam miękką papkę z waty, krwi i wody, której nawet nie śmiem nazywać mózgiem. To raczej dziwny, mikry, żywiący się moimi porażkami stworek, który od czasu do czasu powie coś, co brzmi całkiem sensownie, a jest, niestety, kolejną złą radą. Błądzę przez niego po omacku, potykając się o własne wady. Raz po raz słucham też serca, a potem wpadam w gęstą i lepką maź, o której optymiści często mówią "miłość". Swego czasu każdy z nas wpada do owego bagna, głębszego czy płytszego. Problem w tym, że nie każdy jest wystarczająco silny, by się wydostać. Czasem toksyczność uczucia zabija racjonalność, a wtedy już nie ma drogi odwrotu. Trzeba albo iść przed siebie i dźwigać kule przypięte do nóg albo czekać, upaść i patrzeć dennym wzrokiem, jak wraz z mozolnym ruchem zegara obrasta się cienkimi listkami straconych szans. Aby moja droga zarosła całkowicie trzeba mi czegoś więcej niż kilku tysięcy minut. Zasadniczym celem jest znalezienie jakiegoś sposobu, który przerwałby niewidzialną nić połączenia pomiędzy duszą a sercem. Gdyby choć na parę lat zniszczyć tę symbiozę - miłość odeszłaby w niepamięć. To dobrze. Bo to właśnie jedna z tych rzeczy, która robi z nas miazgę z kokardą na czubku, która może i wygląda dobrze, ale się dobrze nie czuje. Bo jest niczym, wypranym, rozbitym, pustym, przejechanym i zmiażdżonym niczym, które najzwyczajniej w świecie chciało być kochanym, miało potrzebę bycia gdzieś, bycia potrzebnym gdzieś. Teraz... jest ciemno. Nic nie widzę i nie czuję, prócz tego zimna i blasku monitora. I jak mam ponownie wstać? Jak mam się stać czymś wartościowym? Znasz sposób, aby się pozbierać? Znasz inny sposób, niż ten, którym leczę się jak paranoik, co drugi, zimowy wieczór...?
Mogłabym teraz wołać do Boga i wrzeszczeć, wyć, płakać i krztusić się własną rozpaczą, własnym bólem i własną świadomością przegranej. A nie robię nic, tylko oddycham, choć i to robię niepewnie. I cierpię, wbrew temu, jak egoistycznie i dziecinnie to brzmi. Bez powodu czy z - ale jednak. Jak bezdomny, czarny kot z kilkoma szramami po przeszłości przechadzam się ulicami codzienności i odstraszam ludzi swoim ponurym wzrokiem. Chyba przyszła noc, tak czuję. Mam w sobie wielką ciemność i nie widzę brzasku.
Chyba tylko gwiazda nadziei nieśmiało macha mi z oddali.
Chyba tylko ona trzyma mnie teraz przy życiu.


I tylko nie mów mi, że chcieć to móc.

środa, 8 lutego 2012

7. (202)

Stań w miejscu i rozejrzyj się. Podoba ci się to? Człowieku, zatrzymaj się i powiedz mi, czy jesteś zadowolony z tego, co cię otacza. Nie tylko z twojego przykrego bałaganu na biurku, ale też z ludzi, miejsc i zachowań, jakie otaczają cię z każdej strony i bez przerwy pchają się na ciebie. Nie wmawiaj sam sobie, że masz to gdzieś i że nie robi to na tobie najmniejszego wrażenia. Gdyby nie robiło, to nie dusiłbyś się i nie kurczył, tylko po to, by się nie wyróżniać. Mógłbyś to przerwać, gdyby tylko ten niewidzialny duch, wewnątrz ciebie, choć spróbował. A, niestety, coraz częściej albo nie umiemy, albo nie możemy, albo, co najgorsza, nie chcemy próbować, pisząc w głowie czarne scenariusze skazane na bezwzględną klęskę. Nadzieję oczerniamy na każdym kroku, winiąc ją i Boga przede wszystkim. Przechodzisz dziennie obok lustra dziesiątki razy i wciąż nie widzisz jakiejkolwiek winy w sobie. Wymyśliłeś sobie pecha albo zrzędliwość losu, jednocześnie nazywając się wolnym. Nosząc dumnie tytuł człowieka rozumnego, jak idiota pozwalasz, by inni naciągali ci na oczy płachtę, która nie daje ci patrzeć i oceniać. Stałeś się klonem, jednym z wielu nic nie wartych robotów obleczonych w skórę. Dobrze ci z tym? Naprawdę tak bardzo podoba ci się udawanie? Nie, dobrze wiem, że nie. Ale przecież nie zmienisz tego. Bo niby jak? Co zrobisz? Uciekniesz? Postawisz się i staniesz się obiektem wytykania palcami? Znikniesz...?
Na tym polega prawdziwa samotność. Nic nie można zrobić, jak jedynie trwać w tym stanie i pokazywać odwrotność tego, co nam siedzi na sercu. Samotnym jest się nie w pokoju, przy dźwiękach muzyki. To jest po prostu bycie samym. Samotnym jesteś wtedy, gdy śmiech wypełniasz sztucznością, żartujesz, aby skryć łzy i podnosisz głowę, mimo jej ciężaru - oby tylko nadal pozostać w swoim wykreowanym misterium władcą sceny. Na twoje przedstawienie patrzą smętne oczy zza mgły. Myślisz, że ty ich naprawdę obchodzisz?
Wybór należy tylko do ciebie - tylko Ty wiesz, co w życiu sobie cenisz. Czasem lepiej wybrać samotność. Chociażby po to, by wypełnił ją ktoś wyjątkowy. Uciekanie od złego świata to nie egoizm. To odruch, jakiego nauczyła cię natura.
Zdejmij maskę.
Żyj.


Zanim zadasz pytanie, 
zastanów się,
czy już nie znasz odpowiedzi.

poniedziałek, 6 lutego 2012

6. (201)

Mogłabym krzyczeć "przepraszam" już do końca życia. Mogłabym czołgać się po ziemi i błagać o wybaczenie. Mogłabym już na zawsze mieć zaszklone oczy, zaklejone szarą taśmą usta i tabliczkę z napisem "Wybacz mi" na kolanach, a wszystko to po to, by zrekompensować Ci swoją głupotę i egoistyczne popędy. Ale nie zrobię tego. Gdybym nie przestawała przepraszać, nigdy nie powiedziałabym ci tego, jak wiele dla mnie znaczysz i jak wiele ci zawdzięczam. Jesteś światłem, kołyszącą się na boki żarówką w moim życiu, która oświetla to, co wydaje się ciemne i nieznane. Jesteś kimś więcej, niż ktokolwiek inny. Różnisz się tym, że gdy upadam, to nie stoisz nade mną i nie tupiesz wyczekująco nogą, tylko kładziesz się obok mnie, a właściwie także upadasz i, co najpiękniejsze, nie boisz się. Nie doszukujesz się niczego, będąc obok mnie, po prostu jesteś. Stałaś się dla mnie tlenem. Słońcem, gdy zimno przyprawia o gęsią skórkę. Deszczem, gdy zadręczona skóra błaga o wodę. Cieniem, gdy rtęć w termometrze dumnie wspina się po stopniach Celsjusza. Jesteś wszystkim i niczym zarazem. Wszystkim - bo żadne słowa nie potrafią powiedzieć, w jakim stopniu stałaś się częścią mojego życia ; i niczym - bo nie czuję żadnego ciężaru z twojej strony, jesteś lekka i nie przytłaczasz. Powiedz, jak to robisz? W którym momencie stałaś się dla mnie lekiem?
Nic nie musi się zmieniać - i oby się nie zmieniło. Chcę się śmiać z Tobą. Chcę prowadzić nieinteligentne rozmowy, idąc ulicami. Chcę rozsypywać pieniądze w pociągu, by je z Tobą zbierać. Chcę źle wskazywać ludziom drogę tylko po to, byś się śmiała. Chcę zachwycać się z Tobą gorącą czekoladą i błądzić. Chcę czuć, że żyję. Nie, że wlokę się ze spuszczoną głową i narzekam. Nie, że ledwo nabieram tchu, bo coś siedzi mi na sercu i dusi płuca. Chcę czuć coś, co nie jest bólem. Coś, co odbiega od codzienności i prowadzi do Ciebie. A teraz wymyśl sobie słowo, które opisze to, co czuję. Wymyśl je - i wiem, że będzie dobre. Bo czujesz to samo. Łączy nas nić porozumienia. Nić utkana z miłości i prawdy. Niech błędy wtopią się w tło, a na pierwszy plan wyjdzie to, co najwspanialsze. Wszystko, co dziś pozwala mi rano wstać z łóżka, nosi Twoje imię.



Czuję twoją dłoń na moim ramieniu. Nadajesz moim krokom sens. One są jeszcze niepewne, koślawe. Nie śmiejesz się z tego. Pamiętasz, jak jeszcze niedawno leżałam na ziemi, zakrwawiona, obłocona, pusta. Zatrzymałaś się obok. Poczekałaś, aż wstanę. Powoli i w ciszy. Inaczej niż świat by nam kazał. I możesz mówić, że to nic takiego. Masz rację, to nie jest "nic takiego". To coś takiego. Nazwałam to poświęcenie. Naucz mnie tego. Zmyj ten egoizm. Chcę być choć trochę człowiekiem...

niedziela, 5 lutego 2012

5. (200)

Wszystko, czego chcę, już mam. Wszystko, co powinno dawać mi szczęście, jest już na swoim miejscu. Moje życie ma barwy - a nie widzę ich. Co jest nie tak? Co nie pozwala mi się cieszyć, co trzyma mnie w tej dolinie i nie pozwala wyjść?
Wszystko, co mi potrzebne, już mam. Wszystko, co daje mi siłę jest w moim zasięgu. I dlaczego nie jestem zadowolona?
Wszystko, co kocham... nie jest moje... Czy aby na pewno? Czy to aby nie przez to moje serce wydaje się być złamane i na wskroś przebite? Chyba ktoś zbyt często opowiadał mi bajki i pozwalał malować na kolorowo wszelakie obrazki. Przecież... Wszystko, czego chcę, już mam... Wszystko jest na swoim miejscu. W niebie, nad moją głową latają anioły, obok mnie kroczą zawsze wierni, a cisi. Gdzieś za plecami nogami szura przeszłość, plując krwią i narzekając. Czy to nie tak ma wyglądać? Czy to przypadkiem nie jest szczęście. Jest co we mnie mocno nie tak, coś mi się poprzestawiało, parę zwarć, przetrać i spięć. Nie działam tak, jak powinnam. Boże, to chyba twoja wina.


You should by happy. 

4. (199)

Można budować coś latami. Kształtować to, śnić o tym, marzyć i niemal nieustannie o tym myśleć. Można tak wykreować sobie sens życia, zbudować sobie paranoiczną świętość. Właściwie nawet nie trzeba wiele, by pochłonąć się zupełnie, zagubić, poplątać. Są na świecie stany, rzeczy i ludzie, którzy przyprawiają o zawroty głowy i na dodatek, nieumyślnie, wchodzą w nią, w myśli, zapuszczają tam korzenie i niezwykle trudno ich potem wygonić. Ja się zapędziłam i z impetem wtoczyłam się do rzeki bez umiaru. Do rzeki z łez, ale i zachwytu. Zbudowałam w sobie uczucie, nie patrząc na konsekwencje. Zbudowałam ogromny stos z emocji, kłamstw i złudzeń. Pracowałam nad nim, tkałam go z precyzją co do jednego słowa. Aż do momentu, gdy... zburzyłam to. Zniszczyłam. Rozpadło się moje morze, wylało na brzegi. Każdy medal ma dwie strony. Teraz, gdy patrzę na ziemię i widzę strzępki moich marzeń i pragnień porozrzucanie tu i tam albo odłamki uczuć tkwiące od dawna w moim sercu, a teraz niewinnie zdobiące powierzchnię globu, to już wiem, że czasami właśnie zniszczenie jednego z elementów naszej egzystencji jest w stanie udowodnić, iż bez niego też da się żyć - i to nawet jakby łatwiej. Nie wszystkie nasze "sensy życia" rzeczywiście nimi są. Czas nie zawsze leczy rany, ale zawsze daje możliwość patrzenia na pewne sprawy z perspektywy innej, niż ta powstała pod wpływem emocji. Czas jest nauczycielem, który, mimo tego, że nic nie mówi, uczy nas postrzegania życia w taki sposób, by uczyć się na błędach i odróżniać je od zmian, które są konieczne. Może ten wieczór nie przyniesie ze sobą wszystkich odpowiedzi i nie pozwoli mi jednoznacznie osądzić, czy moje egoistyczne postępowanie przyniesie korzyści, ale tej nocy, gdy księżyc będzie zaglądać mi do okna wyszepczę cicho, tylko pod nosem, dwa słowa. Uwolniłam się. Skutecznie mniej lub bardziej, ale wreszcie. Wyrwałam z serca to, co nie pozwalało moim oczom dostatecznie wyschnąć. Nie musi być lepiej w praktyce. Może nic się nie zmieni. Ale, tak czy siak, mam w sobie jakąś dziwną satysfakcję zmieszaną z poczuciem winy. To nic - znam na to lekarstwo, zdobędę je. Znam kogoś, kto powie mi "To nie twoja wina. Kierowałaś się sercem i prawdą. A prawdą zawsze mówi się z miłością".
Uwolniłam się, słyszysz?

Nie każdy upadek jest przegraną. 
Może tutaj, na dole, będzie ci po prostu lepiej?

3. (198)

Od lat nic się nie zmienia, mimo tych wojen, powstań, rewolucji. Mimo zmian mody, mimo nowych władz, odmiennych gustów - wszystko nadal trwa w tym samym od wieków nieładzie, gdzie hierarchia nie jest nawet hierarchią, bo łatwo się w niej pogubić. Choć wciąż mówi się o dążeniu ku dobremu, o podążaniu właściwą drogą, to w rzeczywistości jesteśmy po prostu na mechanicznej bieżni - tylko wydaje się nam, że idziemy do przodu. Nawet jeśli po drogach będą pędziły auta na energię słoneczną, nawet jeśli zamieszkamy we współczesnych wieżach Babel, nawet jeśli będziemy brali z bankomatów tysiące i ubierali się u Prady - nic się nie zmieni. Nie umiemy kochać, żyć, przebaczać i ufać. Brzydzimy się słowa "przepraszam". Jesteśmy od lat tym samym. I to w nas trzeba przełomu. Przełomu, który, być może, winien zacząć się zwyczajnym, acz szczerym uśmiechem. Nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Okazuje się, iż to, co mamy we krwi - dobro - przestało być takie oczywiste. Przestało być jednym z czynników istnienia. Krew zaczerniła się, zgęstniała i przestała słuchać się serca, które, swoją drogą, ledwo bije i usycha z braku miłości. Człowieczeństwo ze spuszczoną nisko głową kieruje się na zachód, jakby czując, że nieprędko tu wróci. Gdzieś w nas co dzień umiera cząstka życia. A ludzie, tak leniwi i pyszni w swym egoizmie, albo udają ślepych albo, ot tak, nie chce im się działać - bo po co. Odpowiedź jest łatwiejsza, niż się wydaje. Wystarczy poszukać jej, dokładnie. W sobie, w tej małej kruszynie ciepła w okolicach posiniaczonego serca o nieregularnym rytmie. Choć raz poszukaj siebie w sobie. Nie tego głuchego uśmiechu. Siebie. Nie uciekaj w ciemność i nie brodź w morzu bezradności. Utopisz się, zanim ktokolwiek zechce podać ci dłoń. Jeżeli ktoś ma cię dziś ocalić, to niech to będzie ten, kogo widzisz w lustrze co ranek. Ten, co jest bardziej cieniem niż człowiekiem.
Nie uciekaj od pytań. Nawet błądząc masz jakiś cel i to on pozwoli ci żyć, jeżeli pozwolisz sobie na dyskomfort bycia sobą. Pytania leczą, nawet gdy bolą. Rana polana wodą utlenioną musi piec, by się oczyścić. Przetrwasz to. Wierzę w ciebie. W was. W siebie.




Nie po to uczono cię mówić,
byś teraz milczał, mając w sobie tyle niewypowiedzianych myśli. 

czwartek, 2 lutego 2012

2. (197)

Nienawidzę tego kogoś, kto nocą, wraz z chwilą zasypiania wchodzi do mojej głowy i pisze scenariusze snów. Jest to z pewnością ktoś, kto uwielbia patrzeć na moment, gdy człowiek budzi się, myśli "Boże, jest tak cudownie!", a nagle uświadamia sobie, że nie, do cholery, nie jest cudownie, jest do dupy, jest źle, jest zupełnie nie tak, że aż ma się ochotę krzyknąć soczyste przekleństwo. Parszywy krasnal sprawia, że odpoczynek, owszem, jest przyjemny, ale też na wskroś przykry i rozczarowujący. Uczucie towarzyszące porannemu startowi w drogę cierpienia karze mi twierdzić, że sny przestały być okazją do odprężenia i zgromadzenia energii, ażeby móc znów stawiać czoła zimnemu wiatru niepowodzeń, a stały się szybką i łatwą okazją do wbicia ludzi w przekonanie, że nie mają prawa czuć szczęścia, bo przecież nadal mają marzenia. A marzenia świadczą o tym, że nadal ci źle i ciągle chcesz więcej. Z drugiej strony, my, ludzie, musimy marzyć, aby nie skupiać się na tej ziemnej rzeczywistości, z wystającymi kolcami i zimnym oddechem. Jednak chyba, mimo tej słodkiej chwili błogości zaraz po przebudzeniu, wolę nie usypiać już nigdy. Wolę trwać w ciszy z zapuchniętymi powiekami i cieniami pod oczami, ze zmęczonym spojrzeniem i zszarzałą twarzą. Wolę nic nie czuć, niż mieć na ustach gorzkość rozczarowania. Wolę upadać, ale być trzeźwą do końca, bez jakichkolwiek nadziei. Im więcej marzę, tym więcej drapię ziemię pode mną, wkopując się jeszcze bardziej w to bagno. Nie, może i nie jest aż tak źle. Ale jest ciemno. I nie widzę już, co jest dobre, a co nie. Gubię się w systemie wartości. Zresztą, ja się wszędzie gubię. Tak to jest, jak się wystawiło Bogu środkowy palec z wielkim uśmiechem na twarzy, a następnie uciekło gdzieś w stronę słońca.
Słońce zaszło.
Jest ciemno.
Oślepłam i nie widzę już nic, co by dawało mi nadzieję.
Może to dobrze. Usnę i nie będę śnić.
Nie dziś.


Po co utrzymywać przy życiu organizm, 
który przestał być narzędziem szczęścia?

środa, 1 lutego 2012

1. (196)

Gdzieś na dnie mojej głowy kołaczą się okruchy żalu i rozczarowania. Okruchy, które, mimo swych mikrych rozmiarów w jakimś stopniu są większe niż te wszelkie radości, jakimi winnam teraz żyć i czerpać z nich ile tylko jestem w stanie. I nic. Nic jakoś się nie zmienia. Trwa przeszłość, choć powinna dawno odejść i nie machać mi na pożegnanie. I nic... Nie odeszła. I nie szykuje się do wielkich rewolucji. Ot tak, mój przeklęty anioł stróż uznał, że w gruncie rzeczy dobrze mi tak i nie zasługuję na przebaczenie. Nie mi idzie oceniać, czy ma rację. Choć, przecież myśląc racjonalne, każdy z nas jest w jakimś stopniu zabójcą, gwałcicielem, złodziejem i parszywym kłamcą i każdy skazany jest na powolne, życiowe potępienie. Nie zdziwiłabym się, gdyby kiedyś okazało się, iż to tu, na tej suchej, czarnej ziemi jest to piekło, o którym mówi się ze strachem i tylko szeptem. To nie tak, że chcę narzekać i wysnuwać denne wnioski. Po prostu, gdy patrzę na nasze życie, to zastanawiam się, w którym momencie egzystencja zaczęła przypominać zwyczajny proces dążenia do śmierci. W którym momencie ludzkość zatraciła sens i stała się błąkającym stadem bez pasterza. Stadem, w którym co druga owca jest naćpana, a niemal każdy baran porządnie wstawiony. Czy taki był boży pan...?
Chyba się pogubiliśmy. Chyba nasze życiowe ścieżki zbyt się starły, zbyt pokręciły i zbyt rozmyły od tych strumieni łez. Bezradność sączy się po ścianach, po podłodze, po suficie, po nas, po naszych twarzach z idealnie wykreowaną miną, ni to smutną, nie wesołą, lecz po prostu sztuczną, jak wszystko, co nas otacza. Jakby czegoś tu brak. Niektórym brak wody, innym jedzenia. A nam? Brak nam czegoś, co byłoby podporą i co dałoby radę utrzymać nas przy życiu. Nie, nie pieniądze, nie dragi i nie wódka. Nawet nie czegoś, a kogoś. Kogoś, kto pokaże nam prawdziwe uczucia. I choć wodę marnujemy strumieniami i jemy, co tylko chcemy, to nie znamy miłości i nie potrafimy wydobyć z siebie ciepła. Za oknem może być 40*C, ale to nic nie da. Tu nie chodzi o materialność, a o efemeryczność, o coś, czego nawet nie można nazwać fizycznością. Daleko nam do umiejętności kochania bezinteresownego. Daleko nam do bycia sobą.


Problem zaczął się w tym momencie,
gdy uwierzyliśmy, że zielonymi papierkami
kupimy szczęście.