wtorek, 31 grudnia 2013

7. (328)

Drodzy Czytelnicy!
Gdyby nie swego rodzaju tradycja, pewnie ominęłabym po cichu ten wpis, zwłaszcza, że, bądźmy szczerzy, w tym roku nie mam specjalnie czego podsumowywać. Fakty są nieco przerażające, bowiem w porównaniu z poprzednim rokiem ilość postów na blogu spadła aż o 75%! Nie widzę jednak sensu w tłumaczeniu się i przepraszaniu. Po prostu. Pisałam gdy chciałam, a nie gdy mogłam. Pisałam, gdy miałam coś do powiedzenia, a nie gdy wymagało to szukania słów i tematów.
Staram się dostrzec coś, czym mogę się pochwalić. Pojawiła się nowa kategoria - opowiadania, która jest dla mnie ostatnio szczególnie istotna. Wcześniej nie próbowałam przekazywać emocji w ten sposób i, właściwie, zapoczątkowanie takiej formy można uznać za sukces. Prócz tego, mimo mojego milczenia, Was, czytelników, wciąż przybywa. Stałych bywalców jest 41, wyświetleń ponad 21 tysięcy, a komentarzy blisko 150. Cieszy mnie to niezmiernie i być może to będzie jeden z czynników, dla których w 2014 roku postaram się odrobinę bardziej. Mam nadzieję, że od jutra zacznę pisać na nowej, czystej kartce i znikną obawy dotyczące potencjalnego "wypalenia się" zdolności do pisania.
Przy okazji pozwolę sobie życzyć Wam, byście nie skupiali się na, przyznajcie, niekoniecznie realnych do spełnienia postanowieniach i nie oczekiwali od tego roku zbyt wiele. Czasami, gdy wydaje się nam, że to TO, na co czekaliśmy przez pozostałe lata właśnie się dzieje, właśnie nas spotyka, wszystko upada i pozostaje tylko to uczucie pustki. Stąd prosta rada: niczego nie oczekiwać. Skupcie się na teraźniejszości i nie wybiegajcie nadto w przyszłość, a nóż, może tym razem zostaniecie nagrodzeni? ;)
Bądźcie dla siebie dobrzy w 2014. Bądźcie sami dla siebie oparciem.

Dziękuję i pozdrawiam,
Natalia

poniedziałek, 30 grudnia 2013

6. (327)

Powoli, spokojnie. Zamyka oczy. Oddycha ciężko. Gorąca woda okrywa jej ciało, lecz wciąż dominującym odczuciem jest chłód. Bierze do rąk plik kartek. Czyta. Zdanie po zdaniu. Zagryza wargi, walczy ze sobą, jakiś uczuciowy i pełen litości głos w jej głowie każe przestać, odłożyć to, zostawić, wyrzucić, spalić. Lecz ona i tak tego nie zrobi. Czerpie z tego coś w rodzaju wiązki energii. Pomimo tego przeszywającego - wzdłuż i wrzesz, na wylot, wgłębnie, dosadnie, mocno - bólu. Czuje łzy płynące po policzku i nie przestaje. Czuje drżące dłonie i dreszcze. Nie przestaje. Z sekundy na sekundę.
Atak ze strony wspomnień. Jesteś moją nadzieją. Nie. Nie jest. Myśli o sobie jak o chwaście, wyrwanym i rzuconym gdzieś pod płot. Znowu wdech. Znowu wydech. Tyle kłamstw. Tyle wiary i tyle nadziei. To blaknie. Pozostają tylko iluzjonistycznie zdania o czymś, co nigdy się nie wydarzy.
Walczy, lecz ostatecznie lituje się nad sobą. Odkłada. Nabiera powietrza i zanurza się cała. Otwiera oczy. Zaczynają szczypać. Ona próbuje dalej. Zaczyna kołysać ją do snu brak tlenu. Liczy do dziesięciu. Czuje niemoc zaczerpnięcia powietrza, jednocześnie pragnąć nie oddychać już nigdy. Wie, że byłaby w stanie. Bo tak naprawdę w pewnym momencie nie czuje się już nic. Krew zdaje się spowalniać, choć w istocie goni i nie wyrabia na zakrętach, panicznie próbując zneutralizować niszczące skutki zaistniałej sytuacji. Gdyby nie myśl o osobach bliskich sercu, nie wynurzyłaby się. Jak słowo daję, czekałaby na ostatni skurcz w klatce piersiowej, zamknęłaby oczy, wypuściła powietrze. Ostatkiem sił zgarnęłaby te leżące na brzegu wanny kartki, przytuliła, a słowa rozmyłyby się, umknęły wraz z nią. Nie byłoby ich. Czy nie tego by chciała? By nigdy nikt ich nie napisał, a jej nie dane było ich przeczytać? Dziwi się, skąd w niej ta łapczywość i wola życia chwilę po wynurzeniu. Skąd w niej ta zachłanność w stosunku do powietrza. To jest ten najważniejszy oddech? Ten głęboki, oczyszczający, smakujący inaczej? Nie chce się na tym skupiać.
Ewakuacja od myśli. Wkraczanie na tory o błahym zabarwieniu. To na nic. Nawet tam wciąż widzi powiązania. Już nie nauczy się grać w szachy. Ani żonglować. Nie zobaczy wschodu słońca. Nie chce nigdy już nawet zerkać w niebo. Boi się. Że On mógłby w tym momencie uczynić to samo. Nie chce patrzeć przypadkowym, mijanym ludziom w oczy. Nie chce widzieć czegokolwiek.
Łaknie ciszy. Woda cieknie jej po twarzy. To jest to uczucie. Uczucie niemocy, bezsilności i odrzucenia. Gdy nie ma się siły na jakiekolwiek prozaiczne czynności. Nie chce się jeść lub je się za dużo, nie śpi się lub pragnie zasnąć raz i na zawsze, zamyka się oczy lub nie jest się w stanie mrugnąć bez wysiłku. Czeka. Może ten stan ją uleczy.Może, pomiędzy którymiś z dni nasączonych strachem i bezsilnością coś drgnie. I zapomni o kimś, dla kogo zaczęła żyć i uśmiechać się i upadać. I nieustannie się podnosić.




Sweetheart, what have you done to us...

5. (326)

Wszystko wokół nagle przestaje mieć znaczenie. Nie widzę nic. Nie widzę słońca, nie czuję wiatru, nie słyszę deszczu i nie bije mi serce. A może właśnie nie. Może bije tak szybko, że uderzenia zlały się w jeden wielki dygot, wstrząs, przez który nie znajduję w sobie ani odrobiny życia. Może szykuje się do jakiegoś wielkiego wybuchu i tylko czeka, aż trafi się chwila słabości. Cicha noc, po której rano na policzkach dostrzegam wyżłobione koryta potoków. Może tylko się waha i nie wie, w którym momencie uderzyć. Którą z chwil nasączoną uczuciem straty wybrać.
Wyblakłe usta, drżące dłonie, opuchnięte powieki i ten wzrok. Ten wzrok, gdy szukam, łapczywie oglądam się na boki, by zaraz później zamrzeć w bezruchu, poczuć napływającą od wewnątrz falę rozczarowania. Bo Ciebie już nie ma. Zostały tylko słowa szybujące w gęstym od wspomnień powietrzu. Słowa rozrywające krtań. Chcę krzyczeć. Chcę wołać. Chcę błagać i upadać na kolana.
Wróć.
Wróć wróć wróć wróć. Nie ignoruj tego krzyku.
Dlaczego nikt mnie przed tym nie uchronił? Gdzie? Gdzie jest asekuracyjny sztab profesjonalistów? Gdzie pas bezpieczeństwa? Nie ma. Zobacz. Weszłam do tej rzeki bez jakiejkolwiek ochrony. Przerwałam żeliwny łańcuch oplatający serce. Patrzyłam prosto w oczy, choć widziałam tylko słowa. Ile to było warte? Ile ja byłam w istocie warta?
Jestem tu, na dole, a patrząc w górę, widzę jak zamykasz wieko. Zapada ciemność, w której nie ma już zaufania. Tłukę pięściami w ściany. Wrzeszczę z bólu. Podoba Ci się? Nie uciekaj. Wsłuchaj się i powiedz, czy odnajdujesz w tym swój cel. Powiedz, czy nie cierpię przypadkiem za słabo, a jeżeli odpowiedź, nie daj Boże, brzmi: tak, to prędko, wrzuć tu jeszcze kilka twardych cegieł, ulepionych z kłamstw i iluzji. Tylko nie przesadź, nie daj się ponieść. Nie rób mi tej przysługi i nie dobijaj mnie do końca. Nie rób sobie tej krzywdy i nie niszcz czegoś, co jeszcze w jakiś sposób może dawać Ci powody do złudnego kontrolowania.
Tyle pytań. Tyle zawieszonych w eterze, zwieńczonych krzykliwym znakiem zapytania pytań, na które nie usłyszę odpowiedzi.
Płomienie. Liżące po dłoniach języki z ognia, opanowujące most pomiędzy nami Tobą i mną. Z ran płynie krew, swąd czerwieni smaganej gorącem, ale to nic. Nie odejdę stąd, póki nie uwierzę. Że Cię nie ma, po prostu.
Wbrew wszelkim chęciom, nie zdołam nic zmienić. Nie ma lekarstwa, nie ma trucizny innej niż tykające, rytmiczne kroki wskazówek zegara, jego surowa konkretność i rygorystyczna punktualność. Aplikuję dożylnie jakieś pierwsze lepsze słowa pocieszenia. Patrzę pod różnym kątem, by wyciągnąć wnioski. Ale nic. Nie widzę nic. Prócz tej Twojej nie-obecności.
Ręce moje są wyschnięte i zimne. W oczy dawno nikt mi nie spojrzał z ciekawości, więc gaśnie zieleń, pakuje walizki, odchodzi. Głos zachrypiał mi, oblazł w pajęczyny, jeszcze pamięta, kiedy ostatnio czuł się wyczekiwanym gościem i mógł tłumaczyć impulsy duszy.
Ktoś musi mnie obudzić. Ktoś musi uderzyć mnie w twarz mocniej, niżeli Ty, bym ocknęła się z letargu. Zaczęła żyć, nie zaledwie istnieć. Ktoś musi tu wejść i posprzątać w mej głowie. Ktoś inny niż Ty. Choć przecież tylko tego pragnę...Na tym się skupiam i jak dziecko, jak dziecko... wciąż wiara jest we mnie, stężona, głupia nadzieja.
Wróć.


How I wish you were here...

post pisany przy utworze:
Pink Floyd - Wish You Were Here

poniedziałek, 23 grudnia 2013

4. (325)

Kochani Czytelnicy i Czytelniczki!
Po raz trzeci na moim blogu mam okazję i przyjemność napisać dla Was kilka słów z okazji zbliżających się Świąt. Cóż, nie będę oszukiwać. Przychodzi mi to z pewną trudnością, szczególnie przez wzgląd na moją ostatnią aktywność w pisaniu, a raczej - jej stosunkowy brak. Szukałam inspiracji w notkach z ostatnich dwóch lat, lecz przecież - jakby to tak było - nie mogę splagiatować samej siebie, po raz drugi napisać takich samych zdań, licząc, że nikt się nie zorientuje. To nieszczere. To gorsze niż nienapisanie czegokolwiek.
Będzie więc bardzo prosto. Bez metafor i pięknych epitetów.
Uśmiechu Wam życzę, Kochani. Z tym jednak łatwiej, choć przecież czasami brak sił, by podnieść kąciki ust. Z uśmiechem to jednak co innego.
Zdrowia. Bóle głowy, serc i dusz nie są nam przecież do niczego potrzebne z wyjątkiem tego, iż pomagają docenić, jak dobrze jest bez nich.
Ciepła. Nie wspominam już o pogodzie - w tym roku nie mam prawa narzekać. Ciepła wewnętrznego, gdziekolwiek znajdziecie jego źródło: w sobie, w rodzinie, w przyjaciołach, w miłości...
 Nadziei. Nie wyobrażam sobie życia bez nadziei. To jedna z głównych przyczyn ran na duszy, ale też często jedyna deska ratunku, po jaką możemy sięgnąć.
Wesołych Świąt dla każdego z Was!


niedziela, 22 grudnia 2013

3. (324)

Odliczałam, układałam wzory na ilość czasu, jaki jeszcze przede mną, wciąż na nowo przypominałam sobie, ile jeszcze, ile będę musiała wziąć oddechów, ile przeżyć nocy, tęskniąc za snem, ile jeszcze godzin, sekund, mrugnięć okiem, nim wreszcie przyjdzie chwila wytchnienia, gdy w dłoni kubek herbaty, w drugiej książka, a w głowie słowa, czułe i potrzebne, z daleka, a wciąż będące blisko. Będę otulać się codziennością i czerpać z tego radość, mówiłam. Odsunę na bok to, co ciąży, co ciągnie ku ziemi, myślałam.
Taka naiwna, proszę państwa. Taka głupiutka. No wstyd.
Gdzie moja pamięć, gdzie teoria wyciągania wniosków? Pocieram zmęczone oczy i z ironicznym śmiechem cofam o kilka dób swój system myślenia, by zadać zasadnicze pytanie. Czego się, dziecino spodziewałaś? Nie wiesz? Nie wiesz, czym jest w życiu planowanie? Planowanie to matka rozczarowania.
Wszelkie scenariusze tlą się jeszcze strzelającym w powietrze iskrami płomykiem. Ogrzewam dłonie o dym niespełnionych wizji, palce czernieją od okruchów popiołu. Wzbija się w górę złomowisko zmarnowanych liter, nadwyrężających niepotrzebnie mięśni mimicznych twarzy, niebędących nigdy wartych wypowiedzenia. Drapię się po nosie. Tak niekoniecznie jeszcze wiem, dokąd chcę wyruszyć. Stawiam nogę na wyimaginowaną nad przepaścią ziemię i przenoszę na nią ciężar ciała. Chcę tylko sprawdzić. Kto pierwszy. Kto jak desperat rzuci się za mną, a kto pobiegnie na dół, by mnie złapać.
Och, ja taka głupia, niczym dziecko stawiające pierwsze kroki.
Ciekawe, co powiem, gdy poczuję miażdżące kości uderzenie, gdy krew wystrzeli w górę niczym z wodotrysku, gdy zanim przyjdzie nicość będzie tylko ból. Co mi szkodzi sprawdzić, mówiłam. Co mi szkodzi spróbować.
Konfabuluję własne grzechy. Zmuszam się do wywlekania na wierzch każdej z wad, każdej osobno, oglądając całokształt przez lupę.
Wypadają mi włosy, łamią paznokcie podczas zaciskania pięści. Krwawią mi wargi od zagryzania. Drgają dłonie. Nie uwierzysz, - bo sama też nie wierzę - lecz w ciągu zaledwie kilku dni przybyło mi tyle lat. O tyle cięższy mam krok i słyszę ocierające się o siebie chrząstki.
And the reason is you. 
To nie jest szybowanie linearne. Miotam się w powietrzu i chwytam niewidzialnych sznurów. Spadam jak ptak z utraconą zdolnością do lotu, z wyrwanymi piórami, z chęciami, ale bez szans. Z nadzieją, lecz bez odwagi.
Boję się. Po prostu.


A reason to start over new.

post pisany przy utworze:
Hoobastank - The Reason

sobota, 21 grudnia 2013

2. (323)

Chłodny oddech powietrza osiadł na trawie. Obcasy uderzają o twardy, zmarznięty grunt jak o betonową posadzkę. Biały, wzorzysty nalot pokrywa liście opadłe jakiś czas temu, niczym jasna koronka skórę. Wiatr uderza w twarz ostrym dotykiem, na kształt czyichś niechcianych dłoni. Jakby się lepiej wsłuchać, wychwycić można z szelestliwych zawirowań skrawki ludzkich głosów. Narzekań, biadoleń i przekleństw. Porwane na strzępki sylaby. Tyle nadużyć poprawnej polszczyzny i tyle nieidealnie przekazanych myśli.
Chłodny oddech powietrza zarysował połacie zgniłej zieleni. Zmroził dotykiem gałązki, upudrował po horyzont plamy szarości, podwyższył współczynnik kontrastu pomiędzy otoczeniem a nastrojami. Chłód wciągany przez nozdrza zaczepia o ścianki tchawicy, odwiedza płuca, nie wiedzieć po co, i wynosi się znowu na zewnątrz, w postaci zabawnej mgiełki, która, jak byliśmy jeszcze mali, imitowała dym z nieistniejących papierosów. Ileż to było wówczas śmiechu. Nie przy pozorowanym paleniu, lecz przy byciu dzieckiem. Ileż to takich obficie lukrowanych fantazją chwil przeżyliśmy, nie znając ich ceny i wartości po upływie kilku lat. 
Chciałabym mieć ongiś w umyśle jakiś cichy, niezbyt hojny w słowa, ale jednak wystarczająco szczery głos, który by ostrzegał, gdy to już ostatni taki raz w tym życiu. Że to szansa ostateczna na czerpanie szczęścia z prozaicznych wydarzeń. Że później tak nie będzie, czas wyperswaduje mi co nieco, odbierze prawo do bycia niewinną, do bycia prawdziwą, do bycia bogatą duchowo zaledwie i aż przez wzgląd na sam fakt, kim jestem. Głos, który chociaż uprzedzi. Ostatni raz tyle radości sprawia Ci widok grawitujących płatków śniegu, ostatni raz widzisz urok w opakowaniu nowych kredek, ostatni raz klaszczesz wesoło, gdy są Twoje urodziny. Głos, wedle którego w pigułce pamięci byłoby mi dane zamknąć te uczucia, jak się później okaże, używane coraz rzadziej, bym mogła co jakiś czas possać chwilę w ustach okruchy wspomnień, znać je nie tylko w formie niepisanych opowieści, ale eksplodujących doznaniami bisowań, nie trącących aromatu stanów ducha. 
Gdyby dane mi było móc na moment zamknąć oczy i ponownie zanurzyć się całą sobą w świecie wykreowanym za młodu, nie wahałabym się. Nawet jeżeli po powrocie do teraźniejszości każdy krok ważyłby tonę ze względu na nieustanne porównywanie z dzieciństwem i poczuciem oddalania się od niego. Cokolwiek się tam w tym naszym życiu nie działo, mieliśmy nad losem niewiarygodnie znaczącą przewagę. Byliśmy dziećmi. Byliśmy ufnością i wiarą w bezinteresowną dobroć. Byliśmy tym, czego teraz nam brakuje.
Chłodny oddech powietrza przybłąkał się do mnie, wślizgnął pomiędzy słowa. Cedzę przez zęby półsłówka, unikam rozmów. Śniegu wciąż nie ma, mróz tylko lekki, a we mnie... We mnie zawieje i zamiecie. We mnie syberyjski las, zasypany po czubki krzewów. We mnie biała pustynia. Cisza.



Świat wypadł mi z moich rąk
jakoś tak nie jest mi nawet żal

post pisany przy utworach:
Myslovitz - Wieża Melancholii

niedziela, 8 grudnia 2013

1. (322)

Stul pysk. Nie otwieraj ust. Nabierz w nie trocin, zaszyj je którąś z ładniejszych fastryg i nie mów, nie pluj poustawianymi w nieodpowiedniej kolejności zdaniami, nie cedź przez zęby sylab, nie zwracaj głosek. Pozwoliłaś sobie znowu na niekontrolowane przypływy emocjonalnych uniesień, zapominając, gdzie jest cel. Lata praktyk. Mnóstwo drżących z niemocy sekund i ciągłych prób okiełznania samej siebie na tyle, by zapiąć w końcu wszystkie guziki, zasunąć wszelkie istniejące suwaki i nosić przeszłość w jednym miejscu, nie upuszczać jej przypadkiem na bruki szarych ulic. Chcesz teraz uciec, co? Przyznaj się. Mięśnie gotowe do biegu, krew przyspiesza na zakrętach. Zrywaj kajdany, odcinaj od nóg żeliwne kule i tnij sznury. Kochana. Rwij włosy z głowy i rozdrapuj skórę. To na nic.
Sumienia się w żaden sposób nie pozbędziesz.
Woda napływa powoli do płuc. Dłońmi przymykam powieki. Skupiam się na wysączaniu z płuc powietrza. Mogłabym przestać. Czuję. Czuję, jak komórki irytuje każda nowa porcja tlenu, jak bardzo dzisiaj im zbędny. Jak bardzo mało dociera go do mózgu i jak banalne są słowa. Jak niewiele we mnie tego, czym kiedyś walczyłam. Jak wyblakła zdolność do tworzenia krajobrazów uczuć z tylko trzydziestu dwóch liter.
Niemoc. Co za dziwna niemoc. Błędny wzrok szukający w pamięci określeń trafnych mniej lub bardziej i ciągle, ciągle, ciągle tylko brak wyników. 
Czy nie tego bałam się od samego początku? Czy nie przed tym uciekałam i nie przez wzgląd na to przypominałam sobie co raz o koniecznej ostrożności? Co jest ze mną, do cholery, nie tak? Ile razy trzeba przeciągnąć mną po podłodze wyłożonej połamanym szkłem, bym  przystała liczyć na łaskawe i pełne wyrozumiałości spojrzenie w kierunku paranoi mieszkających w mojej głowie, biorąc za kryterium fakt, że przecież sama wciąż ich nie potrafię zrozumieć, wciąż nie potrafię nauczyć się z nimi funkcjonować?
 Lecz jednak tylko ja, tylko ta postać, mijana i omiatana niechętnym wzrokiem w witrynach sklepowych, tylko ja wiem, na czym polega ten rodzaj niemocy. Tylko ja wiem, jak oddycha się, idąc za rękę ze swoją najcudowniejszą z przyjaciół towarzyszką, gdy jedynym ze świateł jest ciemność. Tylko ja znam na pamięć ten moment, gdy upadam w postaci kropli na ziemię i widzę, że tak naprawdę... to i tak jestem tu sama. Tutaj czy na ulicach tłumnie zapędzonych. Tutaj czy śmiejąc się przy boku innych z gatunku egoistów. Po koniec dnia wracam, jak co dzień, do zakurzonego kąta, przykrywam się cieniem, skostniałymi przytulam się dłońmi do jednej z zimnych poduszek i jestem sama. Czy potrzebowałam aż tylu lat, by to zrozumieć?
Brak chęci i zdolności do wykonywania najprostszych ruchów. Herbata mi stygnie, przez okno śnieg wpada i oprósza parapet. Ktoś pisze, ktoś dzwoni, ktoś domaga się uwagi. Patrzę w jeden punkt. Zahipnotyzowana i wierząca jeszcze resztami dziecięcej naiwności, że mam tylko kilka lat. I wolno mi płakać, jeśli mam takie życzenie.
Patrzę w jeden punkt, na ziemię upada długopis. Po policzku sączy się zmęczenie.
To tego bałam się od samego początku. Że jestem rozczarowaniem.


sobota, 19 października 2013

1. (321)

Najpierw powoli, dotykiem ciepłych, pozornie wypoczętych dłoni rozmasowuje oczy. O tak, ruchem delikatnym i otulającym, przyciskając powieki do powierzchni rogówki, co zaczyna się od delikatnego pieczenia, efektu niewystarczającej ilości snu, a kończy cudowną ulgą, gdy łzy napływają powoli i koją. Każdy z rozdrganych nerwów. Przez kilka sekund wydaje jej się, że już tak zostanie na zawsze, z zamkniętym oknem na świat, bowiem tylko w takiej pozycji czuje się bezpiecznie i komfortowo. Nie wyobraża sobie momentu zdjęcia palców z powiek i uchylenia tego rąbka, którym, jak jej się wydaje, osłonić się da od wszelkiego złego.
Zmusza się i, mając jeszcze na sobie prześwitującą warstwę snu, zsuwa z siebie grubą kołdrę. Chłodne powietrze okala jej ciało, a nogi na zawołanie pokrywają się gęsią skórką. Każdy włos na jej skórze nagle po ciekawsku zadziera się do góry i salutuje na baczność. Nie chce, nienawidzi tego, broni się, ale jednak - zerka za okno i nie widzi nic, a jeśli na upór stara się przestrzeń za-okienną nazwać, to tylko "ciemność" pasuje i tylko to teraz jest w jej myślach.
Chciałaby jeszcze raz dotknąć oczu i mimochodem, przez siły grawitacji upaść z ciężkim wydechem na nadal niezasłane, pojedyncze łóżko, niechcący zaciągnąć pod sam nos kołdrę, niezauważalnym ruchem dłoni poprawić poduszkę. Nie wolno. Schemat codzienny i omijany tylko w niedziele i święta. Nie wolno.
Zapala lampkę, gotowa na bolesny blask sześćdziesięcio-watówki. Zanim przyzwyczai się do światła, po omacku podchodzi do okna. Widzi swoje odbicie. To samo od kilkudziesięciu lat i nieswoje od kilkunastu. Nie liczy zmarszczek, bo nie chce dojść do liczby dwucyfrowej, nie dotyka włosów, bo boi się dostrzeże znów siwe, pojedyncze symptomy nie-młodości , kontrastujące z ciemnokasztanową farbą. Nie patrzy na uda, bo stykają się coraz bardziej.
Schodzi do kuchni, po drodze potyka się o butelkę i włazi w mokrą plamę po wylanym winie i nie ma już nawet sił, by zadręczać się nieistotnymi dla przebiegu kolejnego dnia zdarzeniami z wieczoru kilka godzin przed zbawiennym snem. Szuka kubka i wsypuje doń dwie czubate łyżki sypanej czarnej, zalewa wstawioną w tak zwanym międzyczasie wodą, przelewa, czarny płyn z fusami cieknie po szafce, a ona tylko czeka na moment, gdy zacznie rytmicznie skapywać z blatu. No tak. Kapie. Płyn kapie, czas płynie, żarówka stopniowo się wyczerpuje, świta. Ona zastygła, drapie się w ucho, zagryza dolną wargę. Kurwa. Szept przecina ciszę. Kurwa.
Znów nie je śniadania, choć doskonale zna tego konsekwencje, wychodzi z domu z batonem w dłoni, zje go potem na przerwie przed południem, a jutro znów będzie uprawiać gimnastykę artystyczną przy zapinaniu jeansów.
Ubiera się już, ma na twarzy makijaż, czuje pieczenie i ziarna piasku pod powiekami, cofa się po krople, w jednym bucie. Łapie kosmetyczkę, a widząc wyświetlane przez elektryczny zegar cyfry, potrząsa nią mocniej, ta zaś z hukiem spada na ziemię, losowo rozrzucając całą swoją zawartość na podłogę. Pada kilka przekleństw. Schyla się, kręgosłup protestuje.
Klęka i czuje uwierający, mały przedmiot pod kolanem. Szybko próbuje go wydostać, ale czuje, jak jej rajstopy dotknęły jakiejś z jego ostrych krawędzi i oczko już leci w dół, już się pruje. Usiłuje wyjąć intruza z materiału, a gdy ma go w dłoni, zaczyna drżeć.
Nieduży, z tym pięknym brylantem, który kiedyś mu pokazywała przez szybę gabloty i słuchała jego obietnic o pierwszej wypłacie przeznaczonej na to złote cudo z połyskującym rodonitem. Kiedyś idealny na jej szczupłe palce, teraz nieco przyciasny, zakurzony. Obraca w dłoniach kilka gram przeszłości, a kolana ponownie lądują na ziemi. Włosami zakrywa twarz i przyciska dłoń do ust, trwa tak dobrą chwilę, trwa tak wbrew pędzącym sekundom.
Za oknem jest prawie jasno, mgła zaciemnia wąskie uliczki pośród blokowisk, ruch staje się wzmożony.
Dotyka telefonu, na poczekaniu wymyśla coś o rozładowanym akumulatorze, kilka razy przytakuje, przeprasza.
Gdy z chmur zaczyna padać lekka, późno-poranna mżawka, ona wiąże apaszkę, wychodzi. Zamyka zamek na trzy spusty, przygładza spódnicę. Wygrzebuje z torebki kluczyki i jakieś drobne na kolejną kawę i niby wszystko jest tak, jak co dzień.
Sekundy nakładają się i pokrywają, jest tylko nieco spóźniona. Makijaż musiała wykonać przecież dwa razy. Musiała zakryć najświeższe ślady.
Ślady po nim.


before the other side

post pisany przy utworze:

sobota, 28 września 2013

1. (320)

Przykładam dłonie do oczu i zrywam z rzęs powłokę czerni, która nadaje mi wyrazu, kształtuje spojrzenie, uwypukla te oczy, dla których jedyne barwy to barwy braku nadziei. Jestem teraz przezroczystym szkłem zbitej szklanki i kaleczę. Idę po nierównych chodnikach dzień w dzień, szurając butami, w linii prostej, jak ostrze po skórze. Zostawiam za sobą ciągnący się tunel niepowodzeń, lecz dawno już wykluczyłam się z grona niemrawo rzucających się w powietrzu, lgnących do światła ciem. Przestałam dążyć do celu, bo cel zwyczajnie zgubiłam, umknął mi w ciągu dni kwitowanych znakiem zapytania. Zgarbiona taka, przygasła, powłóczę nogami,  potrącam przechodniów, nie przepraszam, a krople deszczu na szkłach okularów wyciera mi wysuszający wiatr. Bo przecież nie Ty.
Ze wszystkich uczuć świata najwięcej we mnie jesieni, więdną powieki i opadają powoli, krwinki z ciśnienia pękają, z dnia na dzień mocniej, za każdorazowe samobójcze próby ich otwierania. Pamiętam słoność fal, opadającą na moje wargi. Gdzieś jeszcze wewnątrz pokładają się przesyntezowane resztki promyków słońca. Teraz nic nie ma. Teraz pocieram o siebie drewniane dłonie, krew podpływa gęstym szlakiem pod paznokcie. Jestem, wolałabym nie być. Idę, chciałabym leżeć. Walnąć na ziemię jak spróchniałe drzewo. Być deptaną, ale nie deptać. Nie niszczyć tej zależności.
Po deszczach wyrosły grzyby pod jodłami, świerkami i łysiejącym pasmem brzóz. Niebo gaśnie bez większego namysłu o porach, gdy ja dopiero zaczynam goić rany, a liście gniją i szarzeją i gałęzie są kanciastym wieszakiem z kory. Broni się we mnie wszelka pochodna nadziei i zakrywam skrawkiem płaszcza rozwierające się wargi, lecz i tak już wiem, przecież doskonale wiem: to nadeszło. Na kalendarze wpełzły dni skłaniające do nieżycia. Już teraz wiem. Wiem i przygotowuję się na długotrwały stan monotonnego czekania. Na chodzenie pod rękę z zezowatą, durną matką nadzieją. Na wbijanie igły w żyłę i szprycowanie się pogodnością. Aby nikt o nic nie pytał. Aby ten haj uznali za akt normalności.
Dotykam szyi i niemal zamieniam swe place w splot sznura. Z kranu kapie woda. Liczę krople. Na siłę budzę dawne skojarzenia.
Jestem z tym sama. Sięgam do zakamarków kieszeni. Przekręcam klucz. Uwalniam spokój, ciśnienie reguluję zwiększaniem się źrenic. Podpalam szeregi gotowych na ból receptorów. Gdy krążę po orbitach obłędów i cieni, zaczepiam zazwyczaj o tej rodzaj przystanków. Pauzuję świadomość i zagryzam wargi. Pozwalam pisać zdania nieme w kolorach intensywnej, czerwonej jesieni.
Nie chciałam, nie miałam tego w planach. Zapętlona w nie ten zakręt i wiecznie czym zastraszona, wybrałam drogę najprostszą, biegnącą ponad wszelkimi rodzajami starań. Obiecywałam ostrożny test, sprawdzenie listy obecności, z naciskiem na dawnych wskrzesicieli. Nie miałam i nie chciałam mieć tego w planach. Połknęłam naszykowany na zakłamanych haczyk. Zawisłam na ostrym końcu ziemi.
Zaschniętą, poczerniałą krew znajduję za paznokciami.


Drain the veins in my head.

post pisany przy utworze:
Jason Mraz - Plane

niedziela, 25 sierpnia 2013

1. (319)

Sposób, w jaki to mnie omija i nie dotyczy zaczyna być irytujący. Tempo biegu czasu dokłada swoją porcję frustrujących kwestii i nie jestem w stanie zdjąć z siebie tego kamienia świadomości, składającego się w większości z wykreowanych przeze mnie obaw i stanów lękowych. Perswaduję kłamstwa sama do siebie tysiąc-słownymi zdaniami i głodzę swoją potrzebę istnienia, myśląc, że łaknienie kiedyś zniknie. Tymczasem wewnątrz tylko pęcznieje to poczucie zapaści duszy, zapaści w całkowicie beznadziejną otchłań bezradności. Ja tu zostanę, przecież wiem. W tym stanie przypadkowych średnich wyliczonych na podstawie wieczorów klęsk i poranków przegranych. Chcąc dojrzeć słońce, zakrywam oczy z lękiem, przez nich wciąż się lękam, skrywam w dłoniach wyblakłą, kruchą twarz. Przez nich już nie wierzę w nic i nie mam zdolności poświęceń dla czegokolwiek. Jestem tu i nie ma mnie, oddychać przystało tylko tym ładnym, tym szczęśliwym, tym zakochanym w chwilach. Mi nie. Ja sobie tu tylko postoję, popatrzę, a potem biegiem wrócę do siebie, do miejsc błogiej melancholii i wyrzygam chowane emocje, potnę maskę zbiorczo zebranych uśmiechniętych wyrazów twarzy, potnę maskę. Potnę.
Potnę.
Jestem mocno zmęczona, wewnątrz wyblakła, pogięta na rogach, w oczach wilgotna. Zdradzić mnie może tylko zaczajona i niemal zupełnie już wyschła, zastygła łza na rzęsach, jeżeli tylko potrafisz zajrzeć dokładniej.
Jeśli tylko masz odwagę zajrzeć we mnie głębiej.
Wejść pod koc. Wpuścić do siebie ciemność i przytulić się do żeber. Objąć się mocno i zasnąć bez liczenia owiec, ran czy dni do końca. Trwać w stanie nieczucia i móc nigdy się nie budzić. I znów. Znów potrafić wyodrębniać z siebie ciągi słów o poplątanej sieci nerwów wewnątrz. Znów umieć o tym mówić i nie musieć zerkać do słownika uczuć. Nie musieć się starać o samą siebie.
Nieustannie w sobie mam uczucie wypalenia. Patrzę w oczy swojemu odbiciu i łamię kark na płyciźnie. Patrzę sobie samej w oczy i boję się, czy wytrwam, czy to pokonam. Czy jeszcze jest we mnie dość cienkich, lecz nadal ciągłych linii jednorazowych moralnych kręgosłupów.
Chęć zabicia siebie czasu i jednoczesny brak odwagi możliwości.
Wciąż mnie cholernie to wszystko dotyka. Dźga i nie przestaje, napięte mięśnie, dźga i wciąż jednostajnie i prostolinijnie sobie po cichutku cierpię i cierpnę, upadam i odpadam, umieram i zamieram.
Umieram.
Napięte wszystkie mięśnie, po kolei. Najmocniej ten najgłupszy - serce.


I just want relief. 

post pisany przy utworze:

środa, 24 lipca 2013

2. (318)

Księżyc zakrywany przez wolno sunące po ciemnym niebie chmury na zmianę rozjaśnia i gasi przestrzeń wokół niej. Zimne, szare płytki na wąskim balkoniku - z tyłu jej domu  z widokiem na kilka drzew, głównie brzóz i sosen, garaż i hektary pól, za dnia pachnącymi zbożem, teraz niknącymi w ciemni - chłodzą opaloną skórę na nogach. Po jej ciele, które nawet teraz, latem, wydaje się być mocno skulone z zimna, przebiegają dreszcze. Wraz z wpadającym przez nozdrza powietrzem zamyka oczy. Noc nie pachnie. Jest lekka, cicha, stonowana. Nikt nie zakłóca tych chwil, nikogo teraz tu nie ma, a ona jest pewna, że ten rodzaj samotności dziś wyjątkowo jej służy. Wiatr porusza jej włosami, spokojnie odsłania jej twarz, zupełnie jak czyjeś dłonie. Te, które zawsze są nieobecne. Patrzy ze skupieniem na cyfry zegarka na wyświetlaczu telefonu. Czeka. Gdy widzi, jak 23:59 zmienia się na 0:00, uśmiecha się.
O rok starsza. O rok mądrzejsza. O rok pewniejsza.
Patrzy na leżące obok małe, kolorowe świeczki, rozgląda się za zapalniczką, lecz, nie dostrzegając jej, rezygnuje. Mijają minuty, z każdą kolejną jej dłonie coraz szybciej nerwowo dotykają komórki, wargi lśnią od przygryzania. Telefon milczy, a jej uśmiech gaśnie. Patrzy przed siebie i znów zaczyna tę grę oddechów. Jedyne, co teraz do niej dociera, to przyspieszająca na zakrętach żył i tętnic krew, jej łomot, drgające serce. Widzi setki scen. Nieważne, które z nich pochodzą z przestarzałej przeszłości o zapachu stęchlizny, a które należą tylko do niewąskiego grona urojeń o "lepszym jutrze", z jej wyobraźni, bo i tak wszystko zlewa się w jedno nieporozumienie. W powietrzu wisi bezradność. Jej oczy zakrywa mgła, księżyc znika za chmurami.
To swego rodzaju świadomość. Bolesny, ale konieczny policzek wymierzony przez realia.
Zaciska pięści i stara się wyprzeć z głowy automatycznie wyświetlany życiorys, pełen ciągłego strachu i naprzemiennego uciekania od niego. Jej świadomość odsuwa wszystko to, co teraz mogłoby przyprawić ją o uśmiech. Rozmowy z serii niezapomnianych, miejsca z grupy najwspanialszych i, zwłaszcza, ludzi - tych najukochańszych. Zatruwa przestrzeń wokół siebie tą paradoksalną ironią i czuje, jak uczucie pustki zalewa jej świat, spływa po niej, przecieka przez drgające palce.
Nie widzi nic, zapada się w siebie i to, co trzęsie jej ciałem, wywołuje na skórze gęsią skórką. Chce umrzeć tu i teraz, tylko na ten dzień i nigdy nie musieć patrzeć na daty, na to, jak nie zmienia się nic, prócz jej świadomości i postrzegania.
Zegarek znów mrugnięciem zmienia czas.
Gdy to widzi, uśmiecha się. Przez łzy.
O rok starsza. O rok głupsza. O rok samotniejsza.
Wstaje. Szarpnięciem otwiera drzwi balkonowe. Potknięciem zrywa firankę z karniszu i klnie pod nosem. W jej ruchach jest wściekłość, tak silna i niesłabnąca wściekłość, poprzez którą chce zatamować wyciek smutku. Męczy ją jej własny płacz i w efekcie pada na niedbale pościelone łóżko. Zasypia tak szybko, jak jeszcze dawno nie zasypiała.
I tylko czasem. Cicho i niespokojnie. Pochlipuje.


To the outside: the dead leaves, they're on the lawn
Before they died, had trees to hang their hope.


post pisany przy utworze:

środa, 10 lipca 2013

1. (317)

Kontrola oddechów. Delikatny szum wiatru i kontrola. Zniknąć, zniknąć, zniknąć, zapaść się pod ziemię. Panuję nad sobą i wznoszę w rytm powietrznych drgań do góry swoje oczy. Pozwalam sobie na zamknięcie powiek. Słoność skleja rzęsy, zwilża warstwę wspomnień. Żyły puchną od natarczywego tłoczenia krwi przez zastraszone serce. Tak bardzo chcę je teraz od ciężaru uwolnić. Połknąć wszelki strach i choć raz, jeden raz, zrobić krok w kierunku snutych odwiecznie planów, zadziałać, patrzeć, uśmiechnąć się, zasnąć, upuścić szklankę, rozbić głowę o podłogę, zapaść się kurwa, zapaść pod ziemię. 
Opakowałam się w papier ze wzorem na kształt potężnej, silnej, kamiennej ściany, wyglądam tak pewnie, tak mocno, wpadam na ludzi, wyrywam im serca, depczę, zostawiam. Jeżdżę po nich czołgiem i mówię, że nie szkodzi. Odchodzę. Zawsze odchodzę, jak nieoswojone zwierzę z płochym spojrzeniem. Bo nie potrafię. Kompletnie nie wiem, jak się z własnym gatunkiem obchodzić. Gubię się w algorytmach spojrzeń, w strukturach wypowiadanych słów, interpretacjach, podtekstach, sarkazmach. Proszę, zamknij mnie. Zamknij mnie z dala stąd. Odkrój mi mózg, nie, nie chowaj do słoika, spal, spal to, czym ranię niemal wyczynowo, rekreacyjnie, dla przyjemności. 
Mogłabym chociaż przestać kłamać. Że tak chcę. Że lubię. Że mi się to życie wokół niesamowicie podoba i nie chcę zmieniać w nim czegokolwiek. Mogłabym chociaż przestać.
Mentalny stan samozagłady i poczucie destrukcyjnego bycia ponad tym wszystkim i pod jednocześnie miesza we mnie sprzeczności, wirujący system wartości ociera się o krawędź przepaści, tej samej przepaści, ale to i tak nieważne. Bo zewsząd. Od strony okien, drzwi, podłogi. Z zachodu, wschodu, z góry i z dołu. Od buzującej w szkle wody i gorącej fali słońca. Wszystko mi mówi, że tak wygląda jeden z kolejnych końców, finałów. W tym miejscu jest meta, tu doczołgała się krwawiąca nadzieja w porwanej sukni, tu leżą postrzępione plany jednej ze stron i ich stanowcze zaprzeczenia drugiej, to właśnie tu umierają moje niewypowiedziane zdania, którymi, wydawało się, mogę jeszcze tak wiele naprawić. To meta, przy której nikt nie wiwatuje. Niebo jest szare i jest środek zimy. Dławią się krtanie nasze od wewnętrznych zranień, krwotoków. 
Chyba jestem tu namacalnie, chyba cierpię. Trzymam w dłoni nóż, kroję na kawałeczki dłoń. Karą się chłostam do chwili, gdy świadomość dociera do mnie i wiem. Wiem, że nóż jest ostrzejszy niż wszystkie z mojej kolekcji, a elementem, na którym usilnie próbuję się wyżywać, prostymi rzeźbić swój odwieczny lęk, jest Twoja dłoń. Nie przerywam. 
Tradycyjnie kończę to, co zaczęłam, jak wszystko, z wyjątkiem dotrzymywania obietnic.


The end.

post pisany przy utworze:

poniedziałek, 17 czerwca 2013

1. (316)

To prosta reakcja, zapis równania, jedno zdanie. Ja zawsze zawodzę.
Ale spokojnie. Ja zawsze się karzę. Nie zostawiam cudzych ran bez świętowania. Nie przepuszczam przez palce zdarzeń. Nie marnuję sekund. Krzyżuję. Te neurony, które impulsem drgnęły siłę w struny głosu i wyrwały się z gardła słowa nieprzerejestrowane racjonalnym myśleniem. Te myśli, które, brutalnie zaniżając statystyki, płyną strumykiem nieprzerwanym, drażnią brzegi koryta, wwiercają się w podłoże ze zwojów mózgowych.
Nie chciałam. Ja. Ja nie chciałam. Nie ta postura, z którą, z przykrością stwierdzam, od czasu do czasu obcują ludzie. Nie krótki, przerywany oddechem śmiech, z lekkim poświstem echa gdzie kilka sekund w tyle. Ja. Ta wewnątrz, ta niedopuszczona do życia, niedokształtowana do norm społecznych, nieprostolinijna. To ja, ta szara, zgniła i pobladła, nie pamiętam, czy nadal o zielonych oczach, sama widuję się z sobą rzadko, rzadko do siebie mówię, częściej już krzyczę, drę mordę na siebie, lubię ten smak, smak spienionej od wrzasku śliny. Słucham siebie jak recytatorskie wykonania poezji, częstotliwość głosu w tych rejonach jest mniej monotonna. I wyobraź sobie, ta ja, o której tak niewiele wiedziałeś, tak mało chciałeś wiedzieć, ona próbowała. Rozgrzewała się do czerwoności autoprzekleństwami i kuła się, jak żelazo, wielkim młotem, żeby coś pękło, coś się zmieniło, drgnęło, nieistotne,w którą, stronę, coś, coś, coś, cokolwiek.
Ona siedzi w kącie i dłubie w oku wykałaczką. Imituje patyczkiem rogatkę na torach i nie pozwala łzom wychodzić na zewnątrz.
Nie domagam się dziś niczego. Jestem tu i trwam w ciszy, telefon milcząco zobojętniał, drzwi zaryglowane w nienagannym stanie, wszystkie dźwięki pochodzą ode mnie, ten błogostan przecina mi nadgarstki. Patrzę na ludzi przez szparę pomiędzy zasłonami, nie widzą mnie, nie wodzą wzrokiem, nie szukają.
Pamiętasz o mnie tylko dlatego, że wciąż o sobie przypominam.
Gdy już będę znikać, pasować do szczegółowo wymierzonych ram i dokładnie opisanych celów, nie zabraknie mi odwagi, by wszystkim stojącym za mną z minami krów żujących trawę pokazać jeden ze swoich dwóch środkowych palców i zaśmiać się w głos, poruszyć przeponą.
Nikt.
Nikt nie zauważy mgły na źrenicach. Drgających powiek. Tego, jak boli. Rzucona w przepaść tożsamość.


Lepiej mnie zabij.

post pisany przy utworze:
Myslovitz - Alexander

wybaczcie mi tak długie zwlekanie z pisaniem,
nie miałam w planach milczenia, przyszło samo. 

poniedziałek, 13 maja 2013

2. (315)

I siedzi tak, na obskurnym, podrapanym, przeznaczonym wedle prawa dla kobiety w ciąży miejscu, po prawej stronie pociągu, od okna, przodem w kierunku jazdy, bo przecież ta cholerna choroba lokomocyjna nie znosi sprzeciwu i życzy sobie świat postrzegać po bożemu, zgodnie z kierunkiem jazdy, bez plątaniny w oczach, bez dziwnego uczucia w żołądku. Naprzeciw niej mętnym wzrokiem wygląda za okno pani zwana śmiesznie emerytką. Śmiesznie, bo takie zupełnie niewinne słówko, skoczne, czterosylabowe i zabarwione zdrobnieniem przez tę końcówkę "tka", nijak się ma do stanu tejże kobiety, o zapadniętych policzkach, wyczerpanych, plamiastych od słońca dłoni i tak zmęczonej duszy. Ta spróchniała postura rozkłada się się od lat, a jej martwe szczątki upadają co raz i obijają się o bruk. Tej pani nie ma, proszę państwa. Wolne miejsce naprzeciwko. Może spokojnie wyciągnąć nogi. A jednak dalej siedzi tak, skulona, jakby się brzydziła tej całej kolei, co się toczy ze stukotem po zardzewiałych szynach, jakby jej tu było nie w smak oddychanie. Zerka na bok. Przyjdą tacy, "młodzi", rozchichotani na cały przedział, sadzą przekleństwa jak w grządkach, równiutko, co parę centymetrów, kilkakrotnie na jednym oddechu. A może ona nie ma ochoty ich słuchać. Może jej dość po całym dniu pracy. Ma ochotę wstać i demonstracyjne wyjść z przedziału, ale coś jej mówi, że pozostałaby niezauważona. Wzdycha raz po raz, osiada na jej płucach mocna hiperbola, bo jej się wydaje, że tym swoim przesadzonym oddychaniem da w końcu komuś do zrozumienia, jak jej tu źle i jak ma już dosyć. Ale pani, proszę pani, nikt tu na siłę nie wpychał, bilecik pani kupiła tymi oto pańskimi rękoma i pieniędzmi własnymi za niego płaciła, więc proszę siedzieć i wyglądać pożądanej stacji albo wysiadać już teraz, skoro tak się tu niewygodnie powodzi.
Ale nie, ona siedzi tak dalej, i sama nie wie, czy rzeczywiście nie lepiej byłoby wysiąść teraz, już, otworzyć okno i wysiąść, wysączyć się przez brudną okiennicę, prosto pod koła, pod zgrzyt metalowy, ciężki, żeby ją na gładko sprasowało pod tymże zgrzytem i żeby miała zaliczone w sekundę cały ten pogrobowy proces rozkładu. Jej się życie nie podoba wcale. Wśród brei identycznych dni nie widzi potencjalnego powodu, dla którego miałaby wciąż to podtrzymywać. Już czuje ten nieprzyjemnie ciepły odruch wymiotny w gardle, gdy myśli o tym swoim spasionym, leżącym na brudnej kanapie mężulku, z piwem w dłoni, mężulku, co często na jej ciche i trochę bardziej wypowiadane w myślach niż na głos "Cześć..." odburkuje tylko, że obiad. Obiad. Prosty komunikat dla kochanej żony, która mimo tych dziesięciu godzin przestałych i skisłych za ladą apteczną, mimo turkotu pociągu i kilometrowego spaceru do domu przez śnieg ma mieć, MA MIEĆ nie tyle siłę, co niemalże zbawienną ochotę, by mężusiowi robić obiadek, absolutnie nie wczorajszą odgrzewaną zupę, koniecznie nowy, świeży posiłek. Jej się chce rzygać, jak myśli o skomlącym psie, do którego już niejednokrotnie celowała nożem, bo wkurwia ją niemiłosiernie ten wyprodukowany przez dwa próżne yorki zwierzak, o niespotykanie niskim poziomie intelektu. Ma dosyć włażenia w żółte kałuże, gdy nocą idzie po omacku do łazienki, kipi na wspomnienie chrapania męża, zaciska zęby, gdy w jej wyobraźni pojawia się sterta naczyń.
Może mi pani podać moją torbę, kochanieńka? Odkąd mąż umarł, sama do wnuków jeżdżę i ciężko mi czasem sobie z takimi prostymi rzeczami radzić.
Podam, proszę pani. Podam. Choć zazdrość zżera mnie wewnętrzne. Pani tak pięknie sobie umiera. Sama, bez jakiejkolwiek ludzkiej obecności. Pani jest godnym ubóstwienia obiektem gnilnego nie-oddychania i ja pani zazdroszczę pani umierania.
Siedzi tak, patrzy na oblepione smarem śrubki przy podłodze. Nie robi nic. Zupełnie. Jak od lat kilku, może kilkunastu. Czeka. Aż się w końcu kiedyś ten pociąg wykolei.
Aż się coś zmieni.


Blinded.

utwór: jak wpis wcześniej.

wtorek, 7 maja 2013

1. (314)

Wśród tej złości. Zgrzytów. Znajduję. Na nowo. Odpowiedzi. Na pytania zadawane skrawkiem świadomości, wśród których wciąż bisuje się jedno, podstawowe, zasadnicze: Co teraz będzie? Jak? Jak będzie?
Tak to jest, gdy zaczynasz komuś ufać, zaczynasz zrywać swoje metalowe szwy na wargach i wylewa się z Ciebie potok krwawych wspomnień, wylewają się hektolitry zgnilizny, gniecionej przez kilkutonowe serce na sznurku, wewnątrz, wewnątrz się wszystko zaczęło, to po pisanym przerywaną linią szczęściu, lekkim oddechu i gojących się ranach, jest wstręt. Wstręt. Wymiotuję swoją nadzieją, zaufaniem, naiwnością jak po butelce czystej, mam skacowane sumienie, chcę wypluć to prędzej, żeby nie nosić w sobie już tego żałowania, dręczenia się. Skrętoskłony tożsamości, zepsute lustra, bo brak w nich mojego odbicia, spływające po twarzy krople deszczu chmury znikąd, tyle niedokończonych epizodów, a taki nadmiar szaleństwa... Jestem pijana od Twojej troski. Mam pręgi na szyi, bo dusisz mnie mocno. Chce zgnieść Cię teraz całą swoją złością, a wydobywa się ze mnie skomlenie umierającego wilka, jestem oślepiona, razi mnie Twoje altruistyczne zaangażowanie. Kochasz. I po co Ci to teraz? Po co? Gdybym Ci pokazała epilog, tak zupełnie odwrotnie, na początek, nie na zakończenie, nie byłoby Cię tu, teraz.
Ja jestem przegrywaniem. Nie wchodź na pole, nie przesuwaj pionków, jestem poddawaniem się, nie graj, nie niszcz bram spokoju, które zbudowałeś.
Kilka ran szarpanych, głaszczę skórę przez warstwę metalu. Już dobrze. Już lepiej. Oddychaj. Proces zapominania właśnie został uruchomiony.
Zanim zupełnie opadną na ziemię, wtopią się w błoto nasze plątaniny zdań, nie zapomnij o jednym - dziękuję. Może nie za to, że żałuję. Niekoniecznie też za widzianą na horyzoncie zbrukaną przez nas przyszłość. Za wycinki lekkiej, słodkiej pustości, którą sobie czasem, z nudów, mechanicznie tworzę. Poprzez szklaną taflę oczu wciąż widzę i rozumiem, wciąż znam na pamięć scenariusze.
Nie jestem rozczarowana. Nie jestem smutna. Nie mam depresji i nie wieszam się na firankach przyczepionych do karniszy. Jestem zraniona.
Interpretuj to dwojako.


Suddenly my eyes are open,
Everything comes into focus.

post pisany przy utworze (absolutnie genialnym):
Hurts - Illuminated

środa, 17 kwietnia 2013

3. (313)

Tak się czasem robi. Z trybem zwolnienia czasu piętnuje sekundy i namaszczeniem obdarza wszelką myśl. Nie miej mi niczego za złe. Odwróć wzrok. Nie patrz. Teraz wbiję sobie w przegub nadgarstka kilkanaście gwoździ. Spokojnym, rytmicznych cyklem uderzeń przeszyję swoje nerwy falą dzikiego bólu, by paradoksalnie zniszczyć w sobie całą tę masę nagromadzonego cierpienia. Nie słuchaj. Kości popękają od nacisku metalowych szpilek, zbyt słabo głuszony masą mięśni chrzęst zakłóci cichą przestrzeń. Nie oddychaj najlepiej, z wydechem pozbądź się ostatnich resztek powietrza. Krew unosi się swobodnym, syczącym parowaniem, w powietrzu jest mnie pełno, dostrzegam krople ciemnego płynu zgubionego pośród tlenu.
Nie rozumiesz.
Bo niby czemu byś miał? Dla kogo, w imię czego, z jakiej okazji i w jakim celu?
Nie rozumiesz. Dwa słowa, mijające mnie na ulicy, odbijające się w szybie pociągu, szybujące w głowie w czasie przerwy między dźwiękami muzyki, pozornie nieistotne. A jednak.
A jednak.
Przeczuwałam. Gdzieś wewnętrznie jakaś cząstka mnie szeptała przytajonym, głuchym głosem, że nie powinnam nikomu oddawać jakiejkolwiek części siebie. Że to jest błąd, bo ani ze mnie słodki, wonny kwiatek, którego można włożyć z gracją za ucho, ani szczęśliwie znaleziona na ziemi pięciozłotówka. Ja jestem poharatanym cieniem. Ja, mimo swego mikrego rozmiaru, zasłonię wszelkie światło. Noszę w sobie pustkę wiejącą chłodem i gaszący ogień potok.
Budzę się w nocy i klęczę. Przepraszam, jak tylko najszczerzej potrafię. Nie wiem, czy siebie, czy siebie, czy Boga (?), lecz nie przestaję. Nie wiem, skąd we mnie tyle litości dla siebie i słów, zwłaszcza tych niewypowiedzianych. Skąd tyle palącej potrzeby płaszczenia się, niekoniecznie zmieniania, wstydu, ale nie naprawiania. Nie mogę już patrzeć na własne dłoni, drgające, roztrzęsione, jak kołysane przez jesienny wiatr bure, spalone słońcem liście.
Zanim usnę, chcę słyszeć czyjś głos. Niech podświadomie uśpi powieki. Chcę czuć potrzebę, by rano się budzić i nie pisać paranoicznych scenariuszy, z których każdy kończy się pod pierwszymi lepszymi kołami. Ja muszę zostać. Przeczekać.
Nie uciekać.
Nie tym razem.


Without you I'm nothing.

utwór jak w poprzednim poście /syndrom zapętlenia jednej piosenki/

niedziela, 14 kwietnia 2013

2. (312)

Co tym razem? Jak nazwę tę duchową niestrawność, która potrafi zatruć każdą z lekkich, prostolinijnych sekund? Które z ułożonych alfabetycznie dolegliwości wybiorę? Powiedz mi. Powiedz mi, z jakim smutkiem mi do twarzy. Takim, gdy płaczę, wykrzywiam mięśnie mimiczne czy może gdy mam puste, zamglone oczy, patrzę się w przestrzeń, przenikam ściany, jak ślepa. Wśród słów pływam, nurzam się, selekcjonuję oddechy, topię się, łapczywie wnikam we wnętrze przestrzeni, bojąc się śmierci, marząc o śmierci. 
Chciałabym.
Bardzo.
Chciałabym o tym komuś powiedzieć. Wyłowić bystrym okiem z gromady poplątanych zdań te najtrafniejsze, którymi mogłabym opisać, przedstawić, obrysować lekko drżącą dłonią stojące gęsiego fobie i stany, te, które chwytają mnie późną porą, z całej siły i bynajmniej nie jest to ot takie przytulenie. Kto by pomyślał, kto byłby w stanie zgadnąć, że będę tak gładko i prostolinijnie przylegać do podłogi. Że z czasem jedynym horyzontem będzie dla mnie przybrudzona, obrypana ściana, a kurz wirujący gdzieś w czasoprzestrzeni osiądzie na skostniałych dłoniach. Że zimno będzie jedynym odczuciem dającym mi wystarczająco dosadnie sygnały - że żyję.
Coś nie tak?
Tak się przecież dzisiaj nazywa istnienie. Osadzone na leniwych wskazówkach zastojałych zegarów, cedzone ostro przez zęby oddechy, rytmiczne, choć zbyt wolne, miarowe bicie serca, drgający nerw gdzieś pod okiem, obolałe od ścisku kości. Tak się do cholery nazywa to piekące, wrzynające się w świadomość jak świder egzystowanie, bez względu na cele, skutki i nadzieje.
Poddaję się. Teraz czy za dwa akapity, i tak chciałam wspomnieć, zupełnie mimochodem, wklepać w klawiaturę zdanie mocno drugorzędne, tak, by po prostu było, nie wnosząc niczego nowego. Poddaję się od kilku lat, bez przerwy, a jednak dno pogłębia się, przyciemnia.
Tak, wiem. Tak. Miałam nie myśleć o niedosycie miłości.
Kiedyś, taaak, z pewnością kiedyś ktoś z Waszego szeregu zmarniałego tłumu wystąpi i niechętnym krokiem wynikającym z ciekawości przyjdzie, klęknie przy mnie i zapyta, co czuję. Żeby usłyszeć śmieszny kawał, gardzącym wzrokiem przeciąć powietrze. I nic nie powiem. Zupełnie. Zanikłe mięśnie odmówią posłuszeństwa. Cisza. Jako jedna z możliwych odpowiedzi.
Mimo tego...
Mimo tego, że chciałabym Tobie o tym powiedzieć.


You never see the lonely me at all.


post pisany przy utworze ( pojawił się tu już kiedyś):
Placebo - Without you I'm nothing

środa, 3 kwietnia 2013

1. (311)

Jest to pierwszy post z serii pt. "Recenzje", którego rozpoczęcie zasugerowała mi jedna z czytelniczek.  Jeśli nie czytasz książek (shame on you!) lub nie lubisz takiego promowania, omiń ten wpis.
Nie martwcie się jednak, tego typu posty nie zdominują bloga, pojawiać się będą bardzo sporadycznie, proporcjonalnie do ilości wartych uwagi książek, filmów etc. w moim życiu.

Dzisiejszej recenzji (to nie jest odpowiednie słowo - nie chcę oceniać niczego wg konkretnych kryteriów, to raczej moja subiektywna opinia i refleksja, niżeli recenzja - jednak z braku określenia, niechże pozostanie i ta nieszczęsna recenzja) chciałabym poddać książkę Ewy Ostrowskiej: "Abonent czasowo niedostępny".


O czym jest książka?
Tematyka nie jest z całą pewnością łatwa - dotyka problemów molestowania, zagubienia, odrzucenia i strachu. Podobno jest to oklepany wątek, którego sukces bazuje nie na wartości literackiej, lecz na pokładach ludzkiej litości. Jest w tym odrobina prawdy - ja sama niechętnie zaczęłam tę lekturę czytać, wydawała mi się być jedynie zapełnieniem aktualnej pustki, wynikającej z braku nowych pozycji do przeczytania. Jakiekolwiek dzieła, poruszające zagadnienia trudne, opisujące ludzką krzywdę w krystalicznym wydaniu sprawiają problem, gdy chcemy oceniać - no bo jak?: patrzeć na treść, która rzeczywiście wzbudza w nas współczucie i ból, czy też zupełnie odsunąć emocje i analizować jedynie język, środki stylistyczne? Sądzę, iż, jak w wielu przypadkach, należy posłużyć się metodą złotego środka. Tak też postaram się uczynić.
Pani Ewa Ostrowska wyodrębniła dwa główne rozdziały: Rana oraz Nadzieja. O ile ten pierwszy był przesiąknięty bólem, tak niewiarygodnie mocnym i dosadnym, to w drugim pojawił się pewien niepokój, czy oby na pewno jest to dramat i czy przypadkiem za chwilę nie będę miała do czynienia z ckliwym romansem. Obawa rozmywa się, pozostawiając jednocześnie smutne przeświadczenie, że opowieść Ostrowskiej to historia życiowego tsunami - zakończonego wzniosłym stwierdzeniem "Masz przed sobą , Marta, całe życie" w funkcji nadziei - ale nadal tsunami. 
Boli mnie ta książka przeraźliwie, i właściwie podczas jej czytania także byłam zupełnie niedostępna, wplątana w świat bohaterki, Marty, pochłonięta bez reszty. 

Jak się książkę czyta?
Zaskakujące, książka wciągnęła mnie, mimo trudnej treści. Była rozerwana pomiędzy "jeszcze tylko jeden rozdział, naprawdę, ostatni" a "jak tak szybko będę czytać, to zaraz książka się skończy, a przecież tak bardzo chcę odwlec tę chwilę". Co prawda spodziewałam się nieco innego zakończenia - odniosłam wrażenie, że autorce nie chce się pisać, że już ma mdłości i pragnie jak najszybciej ujrzeć słowo "koniec". To jednak nie niszczy całokształtu utworu i pozostawia myśl, że być może taki właśnie był zamiar. 

Jaki jest styl literacki autorki?
Jak go opisać jednym słowem? Ironiczny. Pani Ewa balansuje na linii inteligentnej zgryzoty, nie tracąc przy tym taktu. Dialogi cudownie płyną, czytelnik niemal słyszy, jak postaci kłócą się, widzi oczyma wyobraźni ich mimikę, gesty, dostrzega szczegóły. Częste niedopowiedzenia działają na korzyść mojej oceny, lubię niezamknięte watki, urwane zdania, poste linijki po wypowiedziach. Język nie jest trudny, co podoba mi się zwłaszcza, gdy mówimy o emocjach. Narracja często zmienia się z trzecio- na pierwszoosobową, wówczas płynące z głębi serca bohaterów słowa wręcz powinny być proste - nie mylić z banalne.

Książkę oceniam na 6 w skali od 1 do 6, przy czym nie jestem zafascynowana w 100 %-ach. Mam swoje uwagi, zwłaszcza we fragmencie obficie przesączonym rzekomą "miłością", co w świetle całej książki stanowi nikły odsetek. 
Polecam, jednak zaznaczam, iż osoby o słabych nerwach mogą je sobie jeszcze bardziej postrzępić.

Mam nadzieję, że moja opinia się podobała ;]

piątek, 29 marca 2013

6. (310)

Zimowe niebo w miastach nie ma niczego wspólnego z głęboką, granatowo-czarną barwą. Niebo w miastach jest brunatną breją o nieciekawych przebłyskach szarości. Jakby ktoś włożył do ust kilka dni wybiórczo wyjętych z kalendarza, żuł chwilę i wypluł, nie tyle przez wzgląd na paskudny smak, lecz także przez chropowatą powierzchnię, ostre kanty godzin, szeleszczące zakamarki zdarzeń. Niebo w miastach lśni nie od gwiazd, lecz od mrugających według zaprogramowanego systemu bilbordów, których jaskrawe światło zawiesza się w drobinach smogu. Ona patrzy w to niebo. Śnieg ląduje miękko, cicho na jej skórze, topi się, znika, miesza niepostrzeżenie ze łzami. Ona w nim szuka nadziei, a dostrzega tylko płytką warstwę złudzeń, każda sekunda jest czysto fizyczna, brakuje jakiegoś misternego wątku, fali myśli i drgania warg. Ona po prostu stoi jak ostatnia idiotka, z odchyloną do tyłu głową, rozchylonymi ustami, łzami na policzku - nawet nie łzami, co kropelkami wody, bo ona nie płacze. Jej się tylko nieco przelewa ten nadmiar, dawno naprawdę nie wyła, dawno nie ryczała i nie wiła się z bólu, teraz otwiera się powoli, przypadkiem. Ludzie zerkają na nią lękliwie, przyspieszają, no wariatka, wariatka. Ona nie zwraca na nic uwagi. Gapi się w sufit świata i czeka na olśnienie, przełom. Nie czuje się uduchowiona. Chorobliwe zmrożenie emocji dokucza jej, zaczyna nagle przeszkadzać. Zimna taka, prycha z pogardą, ostentacyjnie upycha wilgotną, nakrapianą białym puchem chustę pod szyją i odchodzi, racjonalnie, świadomie, we właściwym kierunku, choć nieco chwiejnie, kręci jej się w głowie od tego gapienia się w przestrzeń urojonych błękitów. W niej jest teraz niedosyt. Ona liczyła na więcej. Na wzruszenie. Chciała zatrzymać się na czymkolwiek, banalnym pytaniu o sens życia czy też refleksji o przemijaniu. Miała być zakrwawiona od lęku, popękana od napięcia, wyzuta i porzucona przez sumienie. Wiatr miał synchronizować się z jej oddechem. Miała płakać i w końcu doświadczać swoją samotność. A tu nic. Panie i panowie, dzisiaj w całym kraju wysoki poziom rozczarowania, proszę lepiej nie myśleć nader mocno, najlepiej wykorzystać ten czas na coś pożytecznego, chwile wytchnienia nasilą objawy męczącej melancholii. Ona nie słucha. Chce mieć smutne oczy, zranioną tożsamość. Stara się bardzo, a nie potrafi. W niej nie ma uczuć. Ona się tarza we własnej obojętności. Ona jest martwa, nie tylko gdy śpi, jest martwa w tym każdym ironicznym uśmiechu. Swędzi ją skóra od gryzącego zimna, ale jest dobrze, jest już we własnej ciemni. 
Ona by chciała być kochana. Szuka na niebie jakiejś pary oczu, dla której mogłaby odkopać się, własnymi dłońmi szarpać ziemię, łamać o kamienie paznokcie. Ona by chciała wyjść z grobowca. 
No wariatka. 


Ani jedna droga nie prowadzi mnie z powrotem w noc.

czwartek, 28 marca 2013

5. (309)

To chyba już tradycja - że wraz z nadchodzącymi świętami piszę do Was jakieś ciepłe słowa, niekoniecznie w moim stylu, niekoniecznie metaforycznie, po prostu, ot tak. Tym razem także nie omieszkam wykorzystać Wielkiej Nocy, by nie tylko życzyć Wam, Czytelnikom, czegoś lepszego niż szaro-burej codzienności, ale i by podziękować. Za niespełna 16000 wyświetleń, 35 obserwatorów, 130 komentarzy i tyle gestów uznania. Jesteście dla mnie cichym tchnieniem motywacji, który każe mi wracać, wciąż na nowo, pisać, bez względu na te kłębiące pytania, czy to ma sens - pisać tysiąc razy o tym samym. Widać ma, skoro nie jestem tu sama. Widać ma.
No i przechodząc do sedna sprawy - życzę Wam wiosny, tak banalnie zacznę, ale uwierzcie, że to coś, co nam pomoże, co nad obudzi,  choć o centymetr drgniemy i może, zupełnie przypadkiem, pojawi się jakaś pozytywna zmiana. Życzę Wam też wielu przebłysków uśmiechu. Takich szczerych, a niekoniecznie efektownych. Żebyście potrafili spojrzeć w niebo i się uśmiechnąć. Żeby było łatwiej. Miło, jak czasem są święta i można altruistycznie przekształcić swoje pragnienia w życzenia dla innych. Nie z konieczności. Życzę Wam, bo chcę. Bo Wam dziękuję i czuję wdzięczność. Bo jesteście.
Wesołych Świąt, kochani! :)


4. (308)

Spływa po ścianach. Sączy się wolnymi strumykami i tylko odgłosy kropli zaprzeczają ciszy. Strach. Boję się. Boję się i... Właściwie to jest mi dobrze. Właściwie. Brzmi trochę jak kłamstwo, prawda? Właściwie.
Zapomnij. Nie zastanawiaj się, czy jeszcze żyję, czy nie braknie mi tlenu i czy powieki otwieram z tą samą niechęcią, co zawsze. Nie myśl zupełnie o tym, bo nie warto na mnie tracić czasu. Jestem układem zamkniętym. Zasupłanym ciągiem nieistotnych wrażeń. A Ty? Ty masz swój świat. Nie widzisz mnie, nie zauważasz. Wtykać nie będę Ci pod nos moich rozdrapanych ran, bo ja przecież wiem, jak zareagujesz. Bo ja przecież nie czerpię już z tego ukojenia. Obojętnie. Obojętnie Ci. Różnice w życiorysach.
 Inaczej patrzysz na zachodzące słońce, głaszczesz rzeczywistość z naciskiem typowym dla siebie, zamykasz oczy, przewija się ciąg scen i krajobrazów, Twoich. Jestem tam? Właściwie...
Gdzie te wszystkie słowa, którymi miałam uświadomić, jak bardzo się rozklejam? Gdzie sunące płynną, niecodzienną polszczyzną bes błenduf ortograficznych zdania o głębokich paraliżach wewnętrznego świata? Zacięłam się. Winda pomiędzy życiem a nieżyciem. Psychoza narkotyczna, śpiączka, zaćmienie. Tak sobie kapryśnie mówię szeptem, nie chcę krzyczeć, więc słuchaj uważnie, zjednocz się z każdą sylabą, póki jeszcze pamiętam, na co choruję. Czym się zatruwam od czasu do czasu, jakby profilaktycznie i co skutecznie tnie mnie na mikroskopijne kawałki. To nie trudne, wbrew pozorom. Nie jest ciężko się pogodzić. Nie sprawia mi jakichkolwiek trudności to tąpnięcie o ziemię, gdy spadam, ta rezygnacja, gdy zaczynam rozumieć, ten bezradny świst powietrza, gdy wzdycham, zdycham. 
Naddźwiękowa, zasadzona w grządce przestrzeni cisza. Strzelające kości w karku. Zapach gorącej herbaty. Egzystowanie. Cudnie mi się siedzi we własnej zgryzocie. Zaciskam zęby. O, jak błogo. Jesteśmy w domu, czuję cierpienie, nadzieja-matka kładzie kościstą dłoń na moim ramieniu. Wszystko pachnie znajomym smrodem codzienności, aż się chce człowiekowi w odwrotną stronę uśmiechać.
A jednak. Jednak to nadal we mnie jest. Nie wyrzuciłam z siebie czekania. Zaglądam czasem za szkło okien, ze znakiem zapytania w oczach. Przyjdź. Niekoniecznie kiedyś, niekoniecznie teraz. Wejdź po cichu, wystrasz mnie dla żartu albo przyłap na fałszowaniu pod nosem jakieś pierwszej lepszej piosenki, a potem zapytaj o to wszystko, czego nie chcesz wiedzieć. O to wszystko, co chciałam powiedzieć. A strach wiązał mi gardło na kokardę, elegancko, tak, że zwijałam się z bólu wieczorami nie raz, bo chciałam, tu, teraz, przyznać się w końcu, niczym świadome winy dziecko, że nie mam nawet krzty motywacji, a każdy krok jest wypadkową pulsacyjnego drgania źrenic.


I hoped that you were somebody,
someone I could count.

post pisany przy utworze:
Foals - Late Night

poniedziałek, 25 marca 2013

3. (307)

To nie tak. To nie tak, że uciekam, bojaźliwie chowam słowa w kieszeń, nie pozwalam sylabom się spajać i ustawiać odpowiednio przerwom na oddechy. Źle się zrozumieliśmy, nie zrozumieliśmy się wcale, daleko nam do zjednoczenia myśli, symbiozy uśmiechów, symfonii dialogów. Papka codziennych wizyt i urywków komunikatywnych poleceń stanowi niemrawą całość, trudną do opisania. Oblepione przyzwyczajeniem myśli każą odpowiadać na pytania za każdym razem tak samo, bez-emocjonalnie, drętwo, z minimalnym otwieraniem ust, bez mrugnięć. A ja? A ja się uchylam, kulę, przepoczwarzam w coś obcego, nieznanego, w milczący kawałek spróchniałego drewna, obgryzionego przez robactwo pustych spojrzeń, gnijącego od braku miłości. Wszystko rozgrywa się w ciszy, spokojnie. Bez zbędnego szału i kilkunastu par oczu ciekawskich gapiów. Ze srebrnym błyskiem w kącie sali, gdzie nikogo nie ma i tylko czasem ktoś o mnie pomyśli,  ktoś może poczuje cholerną bezradność, a ja zupełnie nie pomogę, nie pomagam nigdy, jeszcze tylko drążę to, wsiąkam w swoje manie i nie boję się końca, czuję go ostro w żyłach, w napiętej skórze, sekunda, tak, to teraz, wypływa cierpienie.
Chciałabym powiedzieć coś - mądrego - czym wytłumaczę każdy gest i złamanie głosu, ironiczną maskę naciągniętą na twarz, byleby tylko nie przebić siebie samej, nie pozwolić emocjom oddychać tlenem z tej brudnej przestrzeni. Milczeniem będziemy się skutecznie katować. Ja tu nie widzę nadziei. Mam przed sobą postrzępioną rzeczywistość, z kołdrą gęstej mgły drażniącej otwarte usta i giętkie podniebienie, łkające powieki, zmęczone. Ja tu nie widzę wystarczającej ilości czasu, by budzić mnie do życia, bym mogła opowiedzieć, jak się zabijałam, jak śniłam, krzycząc, jak tłumiłam słoność poduszką. Może z biegiem lat uwierzę, że tak będzie lepiej. Może poddam się, dotknę swoich dłoni, ujrzę ich słabość, nieproporcjonalny stosunek chęci i działań, paradoksalne zestawienie celów i starań. 
Wszystkie z dróg mylą prostym szlakiem, stoję tu, oddycham, drgające wargi, nie ma ludzkiego oddechu gdzieś za ramieniem, nie widzę jakiegoś wspierającego spojrzenia, nie dotyka mojej dłoni żadna papilarna siła, dla której mogłabym choć zacząć próbować. Rozrywający wybuch w aorcie, strach napędza zły pejzaż, zima wyziębiła mi każde uczucie po kolei, egoistycznie odczuwam ten wyolbrzymiany lęk, nie pamiętam o świecie, dziś, dziś, dziś się topię we własnym morzu, z drutem kolczastym wokół, nie tykaj mnie, jestem drętwa, zimna, umarła.
Nie walczę.


Tylko tęsknię i tylko czekam.

post pisany przy utworze:
Buka ft. Skor - Przebiśniegi

czwartek, 14 marca 2013

2. (306)

Zastygnięta w kościstym uścisku swojej nieobecności. Nie marnujemy wody, nie wolno tonąć w wodospadach. Wszystko, co trwa za długo, tnie mnie na drobne kawałki. Wszelka chęć obrony bojaźliwie chowa się po kątach, mam krótkie ręce, nie dosięgam, nie chwytam się ostatnich desek ratunku, nie szukam po omacku czyichś zimnych palców. Zasłonięte cienkimi powiekami oczy płoną, sączy się z nich bezradność. Wszelka siła, jej okruchy wyszperane ze mnie przy pomocy dokładnej lupy biegną w kierunku sumienia, którego wrzask tłumi resztę świata. Chcę to cofnąć. Ponownie z grymasem bólu przełknąć słowa i nie uwalniać ich, gdy nie wyznaczę konkretnego celu i nie dopilnuję go dostatecznie dobrze. Chcę to przerwać i znowu rozpadać się na niezliczoną ilość części, ale SAMA, w sobie, bez zbędnych świadków, bez naiwnych bohaterów z chęcią pomocy, bez jakiegokolwiek głosu, bez pouczeń, bez łez, bez konsekwencji.
Co się stało, ha?
Zupełnie, jakbym oszalała. Jakbym straciła zdolność do wyciągania wniosków i kompletnie zapomniała, że ludziom się nie ufa. Że im się nie zwierza, nawet jeśli mają kipiące dobrocią oczy. Im się nie daje siebie na talerzu, jak małą, niezachęcającą przystawkę, breję z resztek strachu i walki, bo z braku taktu i kultury nie potrafią utrzymać sztućców, dzióbią nimi, grzebią, kroją, ciachają, z tym samym od lat uśmiechem bez twarzy, z radością owianą smutkiem, właściwie po prostu z obojętnością.
Szumiące ściany. Ciemność. Znaczenie tak małe, jak okruch śniegu, spadający bezgłośnie za oknem. Znaczenie tak płytkie, jak kropla opadająca na podłogę z lekkim tąpnięciem. Pomazane odbicie. Spojrzenie. To ja? To ja? To ja? Niemożliwe. Nie chcę patrzeć. Nie chcę widzieć. Oczy. Ludziobojne, ale moje, podrażnione tarciem dłoni, niewyspane, zaczerwienione.
Boisz się? Ja bardzo. Mogą nam tak z wzajemnej o siebie troski popękać naczynia krwionośne, że nigdy więcej nie drgnie żadne z tych dwóch serc. Prawdopodobnie będziemy się prześcigać w upadkach, żeby tego drugiego nie zostawić samego, żeby nie opuszczać i wspierać. Boję się i szepcę do księżyca dziwne zaklęcia, by móc cofnąć czas, zriplejować każdą z sekund, edytować. Pogłaskać Cię po policzku powoli i zaprzeczyć na wszystkie oskarżenia. Bo nie, nie jest źle. Jest wykurwiście dobrze i słońce mam ciągle przed swoim nosem, pech chciał, że to już koniec, że to nie słońce, ubrany w biały kitel pan świeci mi latarką w oczy, bierze głęboki oddech i zdejmuje kciuk z nadgarstka, pulsu nie ma, wygasłam, niech już nikt nigdy mnie nie dotyka, nie szarpie się ze mną i nie krzyczy.
Autodestrukcyjny zgon cichego, polnego kwiatka.


Biegnę prosto w ogień.

post pisany przy utworze:
happysad - Biegnę prosto w ogień

poniedziałek, 4 marca 2013

1. (305)

Wyplułaś kwaśny płyn wymieszany z krwią. Jesteś dumna jesteś dumna jesteś dumna?!
Nie.
Nie jestem.
Wszystkie pajęcze nici trzymające mnie w więzieniu ciszy zostały podrapane, zaburzono ich idealną przestrzeń. Każdy jednorazowy szczebel krat spójności obietnic o milczeniu wobec samej siebie runął z hukiem łamanych kości, a otoczka z uśmiechów i niedotlenionych zdań o szczęściu najszczęśliwszym i skoncentrowanym jak lekka mgiełka upadła bezszelestnie na podłogę. Przeplatając pomiędzy siebie znaki zapytania, jak pasma włosów w warkoczu, bawię się stanem niedomówień i przeraźliwych obaw.
Masz ręce w mojej krwi i widzę, jak boisz się je obmyć. Widzę, jak każdy mililitr waży tonę, hamuje słowa i milczymy w kompletnej jedności i ładzie - bo melodia grana przez strach zagłusza myśli. To nowy zaułek na drodze. Nieznany dla zbłąkanych oczu oczu obszar niepewnych kroków, stawianych pod przymusem poganiających doświadczeń z kartek kalendarza. To inny blask słońca, padający na nasze twarze pod innym kątem. Niekoniecznie wyczekiwany i chciany powiew ciepłego wiatru, ale za to z ogromem kującego skórę piasku.
Na barkach ciąży mi potrzeba przyzwyczajenia się do Twojego odmiennego tworzenia. Do lustrującego świdra fascynującej barwy, którym skanujesz moje zakłamane skrawki uśmiechów, strzępki cuchnącej, wykreowanej rzeczywistości z moich marzeń zamknięte w pigułce pobieżnych sprawozdań. Zegar tyknie tysiące razy, nim będę lekko oddychać na myśl o Twoim cieniu spacerującym po mojej psychice i zwiedzającym ją jak dziecko las - z zaintrygowaniem, ciekawością i lękiem, lecz nadal z odwagą.
Skąd masz w sobie tę siłę? Czemu nie uciekasz? Czemu nie straszne Ci lawa wypływająca ze mnie jak z szczelin wrzących wulkanów? Dlaczego nie próbujesz się mnie pozbyć, gdzie wykrzyczane słowa protestu?
Wyplułam na Ciebie kwaśny płyn wymieszany z krwią. Czujesz przez to do mnie wściekłość?
Skądże. Skądże. 
Nadal jestem przecież tym promykiem słońca, który gdzieś w sobie podobno ma charakter.
Gdy już przestanę się gubić i drgać jak przy febrze przy jakimkolwiek wspomnieniem szklistych oczu, przyjdę i podziękuję. Niewdzięcznie, z odznaczającym się w tle syndromem nieudacznika, ale podziękuję. Bez słów, bez znaków przestankowych. Zwyczajnie.
Prostolinijnie, jak promyki słońca. 


Tylko my pokonamy strach.

post pisany przy utworze:
Coma - Ocalenie

środa, 20 lutego 2013

4. (304)

Trzeba umieć. Nauczyć się tego. Nauczyć się niegubienia. W myślach, które sączą się strumykiem nieprzerwanych wniosków, pytań, nieodpowiedzi. W ich natłoku i braku. Tak, by nie musieć już nigdy się bać. By oddychać swobodnie. Trzeba nauczyć się wspominać inaczej, niźli teraz. Tak, tak. Oczywiście. aż ręce palą mi się do roboty i świdruje zapalone chęcią serce. Tak, tak. Pędzę do mety z nadzieją. Widzisz? Dobrze mi idzie. Wzięłam oddech i opadłam na ziemię. Lubię czuć w sobie tę siłę do bycia niestrawionym przez życie kawałkiem nieudaczności. Lubię ogłaszać przez megafon, że mam nad tym kontrolę. Tak, byś aż rzygał od moich słów. Byś miał ich dość, znał wszystkie sylaby i przejęzyczenia na pamięć, byś wierzył w kłamstwa bardziej niż ja sama i bym nigdy więcej nie musiała tłumaczyć, co mi jest.
nic mi nie jest. Ot, cała filozofia. Nic mi nie jest, nic jest we mnie, puste przestrzenie, próżniowe echo, wykastrowane wspomnienia.
Bezsilność w kwestii nadawania imion swoim emocjom jest kującą szpilką na przegubie nadgarstka, która, w skomplikowanej pozycji zapętlenia z żyłami, nie chce za nic zostawić w spokoju zszarzałej skóry. Drapię ranę i próbuję kontrolować strach, lecz i tak przed wszystko przedkłada się pustka. Porwane wyobrażenia o emocjonalnej pustyni wędrują do sekcji z bajkami. Nie zgadniesz - gdy nic się nie czuje, to czuje się ból.
Przestań. 
Rozpamiętuję sekundy i drżę, na skórze widzę drętwe i zimne ślady dreszczy. Chcę to przerwać. Nie zapomnieć, nie zachlać, nie wyrzucić i nie pognieść. Przestać. Umieć chować w sobie przeszłość, nie uzewnętrzniać jej, nie podawać ludziom na tacy, nie wpychać im do uszu ckliwych życiorysów. Nie wylewać się. Nie wylewać. Krwawić do wewnątrz i wewnątrz umierać, bezgłośnie, bezszelestnie, samotnie.
Ułożyłam sobie świat inaczej. Rysowałam po liniach papilarnych paranoje i nie dbałam o skalę prawdopodobieństwa. Nie dbałam o to. Grałam na strzępkach marzeń z zamkniętymi oczami. Jasne. Będzie dobrze. Wstaniemy jutro, jak co dzień, zabijemy lustro wzrokiem,  i będziemy iść z tą radością, bo nasze życie jest piękne. Wczuj się. Wczuj się. 
Po ścianach cieknie ironia. Sączy się.
Fascynacja strużkami płynnej melancholii.


Walka o z łóżka wstanie, kolejny taniec w cyrku zdarzeń.

post pisany przy utworze:
Coma - Zero Osiem Wojna

czwartek, 7 lutego 2013

3. (303)

Widziałem ją. Szła kilkanaście metrów przede mną i zupełnie nie wyglądała na osobę, która się spieszy, choć przecież powinna, miała już dwadzieścia minut spóźnienia na wykład. Wiedziałem. Udało mi się zdobyć jej plan zajęć i wyuczyłem się go na pamięć. Doskonale wiedziałem. Od dwudziestu minut jakiś stary profesor z kilkoma tytułami przed nazwiskiem wykładał jej znajomym historię farmacji. Dlaczego nie była tam z nimi? Nie lubi historii leków i rozwoju leczenia? Przedkłada teraźniejszość nad przeszłość? Czy to oznacza, że nie jest romantyczką i nie lubi grzebać we wspomnieniach, delektować się nimi, tęsknić? Niemożliwe. Ona zawsze tęskni. Przystaje, by spojrzeć na słońce, wzdycha, wzrusza ze zrezygnowaniem ramionami. Dotyka liści, obraca je w dłoni, a w głowie na pewno odświeża chwile, podczas których jakiś mężczyzna delikatnie wtykał barwnego liścia za jej ucho. Ona często marzy. Jest taka melancholijna i jednocześnie pogodna. Chodzi okrężną drogą na uczelnię. Zdecydowanie przed czasem, albo też tak jak teraz, za późno, a nadal spokojnie. Z założeniem, że przecież wiedza przed nią nie ucieknie.
Czerwona, lakierowana torba na długim pasku osunęła się z jej ramienia. Chciałem podbiec, chwycić ją, zanim spadnie na ziemię, a potem unieść ze zmieszaniem głowę, by ujrzeć te oczy. Szkliste, lśniące, cierpiące, piękne. Łączące w sobie wiele odcieni zieleni i brązu, bystrze zerkające na boki, nieco lękliwe. Mógłbym kołysać ją w ramionach do chwili, aż przestałaby tak nieustannie dźwigać w sobie strach. Aż przestałaby świdrować rzeczywistość spojrzeniem i  byłaby ze mną bezpieczna. Zamiast tego stałem w miejscu, serce rwało mocno w przód, resztkami sił powstrzymywałem mięśnie w bezruchu. Doprawdy, trzeba być ogromnym pokładem gracji, by nawet głupią torebkę podnosić z taką zwiewnością. Szła dalej, ja za nią. Uważnie, w rozsądnej odległości. Nie chciałem, aby mnie dostrzegła.
Skręciła nagle. W zupełnie przeciwstawną do właściwego kierunku drogi. Park nie był duży, lecz przyspieszyłem, by nie stracić jej z oczu. Zrezygnowała z zajęć? Przypomniała sobie o czymś? Nie wyłączyła żelazka? Zapomniała o jakimś spotkaniu? Rozpięła swój beżowy płaszcz. Guzik po guziku. Rzeczywiście, zrobiło się ciepło. Może to pogoda zachęciła ją, by zaniechać obowiązków studenckich? Nie jestem w stanie nadążyć za jej tokiem myślenia. Fascynuje mnie. Bardziej, niż te wszystkie dzieła Picassa, o których mogłem czytać nocami. Bardziej, niż wszystkie książki Bukowskiego. I nawet bardziej niż muzyka Mozarta. Gdy ktoś kompletnie zawróci Ci w głowie, to dostrzegasz piękno nawet w tym, w jaki sposób mruga lub oblizuje wargi. Zupełny brak krytycznego punktu widzenia potrafi doprowadzić człowieka do szaleństwa. Chcę być szalony. Tak bardzo chcę być szalony dla niej.
Zatrzymała się. Lekko oparła jedną stopę na palcach. Zawiał wiatr i uderzył w nią falą liści. Odgarnęła szybko wszystkie te, które zatrzymały się na jej płaszczu i zaraz potem, zupełnie bez skrępowania, obróciła się. Dzieliła nas zbyt długa odległość, bym mógł być tego całkowicie pewien, ale patrzyła mi w oczy. Kompletnie nie wiedziałem, co zrobić. A ona... uśmiechnęła się. Tym typowym dla niej uśmiechem, dziecięcym i beztroskim, jednak wciąż inteligentnym.
Uśmiechnęła się. Nie przeszkadzało jej moje perfidne szpiegostwo. Nie zwracała uwagi na nic, tylko obdarzyła mnie tym swoim pięknym uśmiechem.
Uśmiechnęła się. Nie chciałem tego. Nie chciałem. Znów dołożyła ogrom nadziei do moich marzeń. Znów wierzyłem, że kiedyś powiem jej o każdym z tych dni naprawdę, nie tylko wieczorem, po cichu, do jej wyimaginowanego obrazu w głębi psychiki.
Nie chciałem.


Tylko w Tobie nadzieja...

post pisany przy utworze:
happysad - Bez Znieczulenia

wtorek, 5 lutego 2013

2. (302)

Przecież nic na siłę. 
Opadła lekko na poduszkę i zgasiła lampkę. Miała przed sobą zaledwie trzy godziny wypoczynku, a i tak czuła w sobie zbyt mocny opór przed snem i wątpiła, aby choć jedna godzina była wypełniona jej miarowym oddechem i zamkniętymi, nieruchomymi powiekami. Za oknem było jasno. Księżyc zaglądał akurat do jej pokoju, rozpraszając dyskretnie mrok, niczym kochający ojciec głaszczący policzek śpiącego dziecka, z taką delikatnością. Styczniowe noce często są jasne. Jakby los chciał z ludzi żartować i po męczącym, codziennym przedzieraniu się przez zaspy, okręcaniu się szczelnie drapiącym szalikiem bądź mrużeniu oczu w obawie przed kłębowiskiem wirujących płatków śniegu dodatkowo jasnymi nocami zabrać im zasłużony odpoczynek. W takim blasku jest trudno zasnąć, zwłaszcza, gdy myśli próbują przebijać się przez warstwę zmęczenia. A przecież nic na siłę... Nikomu się specjalnie nie narzucam, staram się nie wbijać ludziom drzazg w serce. Czy może przez tą niespotykaną nijakość i nieszkodliwość jestem tak omijana?... Z tym się nie da walczyć. Trzeba odczekać swoje, przemilczeć wszystkie wspomnienia, bisować odpowiednio długo dialogi i rozpamiętywać spojrzenia. Tak to działa. To są właśnie te noce, gdy uczucie rozczarowania gra pierwsze skrzypce.
Przegrywać z winy naiwności. Długo to jeszcze potrwa? Zanim nauczę się rozróżniać bezinteresowność i ciekawość? Długo, zanim w końcu nauczę się cierpieć?
Zatrute minuty płynęły wbrew zasadom czasoprzestrzeni. Ile można zanurzać się we własnej przeszłości? Czuć jej gorzki smak i nie móc się go pozbyć?
Uniosła się na łokciu. Znów padało. Musi wstać o piętnaście minut wcześniej, aby odśnieżyć podjazd. Będzie musiała o piętnaście minut wcześniej zacząć żyć. Potarła dłońmi oczy, wykruszając z rzęs resztki niezmytego tuszu. Westchnęła sobie ciężko i głośno, jakby to miało ulżyć, dodać otuchy. Nie chciała tam iść. Patrzeć im w oczy i uśmiechać się. Grać roli rozmówczyni dobrej do jakiejś luźnej rozmowy, ale już kompletnie niezdatnej do poważnych konwersacji. Nie umiała wchodzić w relacje z innymi. Zawsze ten dystans. Zawsze lęk. Oby tylko nikt mnie nie zranił. Przegapiła w ten sposób większość życia. Straciła przyjaciół, w kontaktach w telefonie większości numerów nigdy nie użyła. Po prostu sobie były. Jak jej znajomi z konieczności, jak wspomnienia i obowiązki.
Jak ona.
Zupełnie jak ona, wiecznie chcąca nie wykraczać poza granice neutralności i wciąż pozwalająca, aby jej życiem żyło otoczenie. 
Taka panna "nic na siłę". Krótkowzroczna i naiwna. Całkowicie wyschnięta i niekochana.


And I want to look you in your eye...

post pisany przy utworze:
36 Crazyfists - Left Hand Charity

piątek, 1 lutego 2013

1. (301)

I znowu będziesz sobie na dobranoc szeptać do stanów lękowych i setnych oblicz podświadomości ciągi litanii bez przerw na oddechy, w którym gęsiego ustawią się obelżywe synonimy Twojego imienia. Suko. Będziesz rozrzynała swoją głowę jak tort urodzinowy i bała się bardziej krwotoku krwi niż wiecznej senności umysłu. Znów, wróci do Ciebie pasja bycia najgorszą, najsmutniejszą i najbiedniejszą rośliną na miedzy, która tak bardzo niczyja, nie potrafi przestać myśleć o samej sobie. Zanurzona po uszy w osoczu poczucia winy, rozporcjonujesz sobie cierpienie. Poplączesz się w wrzasku wściekłości i łzach słabości. Wszystko stanie się znowu takie... normalne. Znajome. Kiedy ostatni raz się zabijaliśmy, ha? To było właściwie całkiem niedawno, prawda? Mam nadzieję, że nie wyszłaś z wprawy, bo dość mamy intruzów zabierających nam prawo do prywatności. Dość mamy sytuacji, gdy wyrywa się z dłoni noże i piły motorowe i nie pasują do sytuacji wyrwane z lewej półkuli wytłumaczenia, że obieraliśmy ziemniaczki.
Hej, Ty, szklany okruchu w eterze, zasnęłaś, płacząc sobie w kącie ciszy? Zgubiłaś wątek? Milczysz sobie, by pasować do pogody czy może chcesz przed własnym sumieniem ukryć, że nawet OBWINIAĆ się racjonalnie nie potrafisz? Hej, Ty, kroplo spływająca po zimnej skórze, pomogę Ci. Powtarzaj za mną, głaszcz język, zwilż słowa śliną. su-ka-kur-wa-szma-ta-śmieć-ze-ro-nikt. Dalej, dalej, dobrze Ci idzie, nie poddawaj się, nie przestawaj. Z niewątpliwą gracją szepcz do lustra wierszyki ładnym, wyuczonym tonem, jak Cię uczyli Ci lepsi, mądrzejsi, wspanialsi przez wpływ działania czwartego przykazania. Wytrzymasz to, tak jak wytrzymałaś siedemnaście jesieni, tak jak te tysiące nocy, z powiekami nieposłusznymi i skulonymi z zimna nad źrenicami.
boiszsięsuko
Zmysły buntują się przeciw racjonalności. Drgającą dłonią jeszcze próbujesz coś ratować, lecz jedynie na rzewnych, skazanych na zapomnienie słowach się kończy. Przegrywanie ukryte za cząstkami czerwonych krwinek. Pięknie wyglądasz, gdy mnie słuchasz. Gdy słone potoki rzeźbią na twojej twarzy ciemne wzory, drgają usta. Nie chowaj się w poduszkę. Suko. Pokaż się no tutaj, wyraźniej. Tak wygląda, proszę państwa, zdychający człowiek. Zapamiętajcie to, proszę, na przyszłość warto wiedzieć. Takim już nie ma po co wtłaczać powietrza do płuc, bo egoistycznie zajęci są swoją duszą, która zupełnie nieracjonalnie egzystuje w świecie nie z tej ziemi.
Takim ludziom, proszę szanownych, już się nie pomaga.


Nothing's gonna make me feel this real.

post pisany przy utworze:
The Weeknd - Echoes of Silence