piątek, 29 marca 2013

6. (310)

Zimowe niebo w miastach nie ma niczego wspólnego z głęboką, granatowo-czarną barwą. Niebo w miastach jest brunatną breją o nieciekawych przebłyskach szarości. Jakby ktoś włożył do ust kilka dni wybiórczo wyjętych z kalendarza, żuł chwilę i wypluł, nie tyle przez wzgląd na paskudny smak, lecz także przez chropowatą powierzchnię, ostre kanty godzin, szeleszczące zakamarki zdarzeń. Niebo w miastach lśni nie od gwiazd, lecz od mrugających według zaprogramowanego systemu bilbordów, których jaskrawe światło zawiesza się w drobinach smogu. Ona patrzy w to niebo. Śnieg ląduje miękko, cicho na jej skórze, topi się, znika, miesza niepostrzeżenie ze łzami. Ona w nim szuka nadziei, a dostrzega tylko płytką warstwę złudzeń, każda sekunda jest czysto fizyczna, brakuje jakiegoś misternego wątku, fali myśli i drgania warg. Ona po prostu stoi jak ostatnia idiotka, z odchyloną do tyłu głową, rozchylonymi ustami, łzami na policzku - nawet nie łzami, co kropelkami wody, bo ona nie płacze. Jej się tylko nieco przelewa ten nadmiar, dawno naprawdę nie wyła, dawno nie ryczała i nie wiła się z bólu, teraz otwiera się powoli, przypadkiem. Ludzie zerkają na nią lękliwie, przyspieszają, no wariatka, wariatka. Ona nie zwraca na nic uwagi. Gapi się w sufit świata i czeka na olśnienie, przełom. Nie czuje się uduchowiona. Chorobliwe zmrożenie emocji dokucza jej, zaczyna nagle przeszkadzać. Zimna taka, prycha z pogardą, ostentacyjnie upycha wilgotną, nakrapianą białym puchem chustę pod szyją i odchodzi, racjonalnie, świadomie, we właściwym kierunku, choć nieco chwiejnie, kręci jej się w głowie od tego gapienia się w przestrzeń urojonych błękitów. W niej jest teraz niedosyt. Ona liczyła na więcej. Na wzruszenie. Chciała zatrzymać się na czymkolwiek, banalnym pytaniu o sens życia czy też refleksji o przemijaniu. Miała być zakrwawiona od lęku, popękana od napięcia, wyzuta i porzucona przez sumienie. Wiatr miał synchronizować się z jej oddechem. Miała płakać i w końcu doświadczać swoją samotność. A tu nic. Panie i panowie, dzisiaj w całym kraju wysoki poziom rozczarowania, proszę lepiej nie myśleć nader mocno, najlepiej wykorzystać ten czas na coś pożytecznego, chwile wytchnienia nasilą objawy męczącej melancholii. Ona nie słucha. Chce mieć smutne oczy, zranioną tożsamość. Stara się bardzo, a nie potrafi. W niej nie ma uczuć. Ona się tarza we własnej obojętności. Ona jest martwa, nie tylko gdy śpi, jest martwa w tym każdym ironicznym uśmiechu. Swędzi ją skóra od gryzącego zimna, ale jest dobrze, jest już we własnej ciemni. 
Ona by chciała być kochana. Szuka na niebie jakiejś pary oczu, dla której mogłaby odkopać się, własnymi dłońmi szarpać ziemię, łamać o kamienie paznokcie. Ona by chciała wyjść z grobowca. 
No wariatka. 


Ani jedna droga nie prowadzi mnie z powrotem w noc.

czwartek, 28 marca 2013

5. (309)

To chyba już tradycja - że wraz z nadchodzącymi świętami piszę do Was jakieś ciepłe słowa, niekoniecznie w moim stylu, niekoniecznie metaforycznie, po prostu, ot tak. Tym razem także nie omieszkam wykorzystać Wielkiej Nocy, by nie tylko życzyć Wam, Czytelnikom, czegoś lepszego niż szaro-burej codzienności, ale i by podziękować. Za niespełna 16000 wyświetleń, 35 obserwatorów, 130 komentarzy i tyle gestów uznania. Jesteście dla mnie cichym tchnieniem motywacji, który każe mi wracać, wciąż na nowo, pisać, bez względu na te kłębiące pytania, czy to ma sens - pisać tysiąc razy o tym samym. Widać ma, skoro nie jestem tu sama. Widać ma.
No i przechodząc do sedna sprawy - życzę Wam wiosny, tak banalnie zacznę, ale uwierzcie, że to coś, co nam pomoże, co nad obudzi,  choć o centymetr drgniemy i może, zupełnie przypadkiem, pojawi się jakaś pozytywna zmiana. Życzę Wam też wielu przebłysków uśmiechu. Takich szczerych, a niekoniecznie efektownych. Żebyście potrafili spojrzeć w niebo i się uśmiechnąć. Żeby było łatwiej. Miło, jak czasem są święta i można altruistycznie przekształcić swoje pragnienia w życzenia dla innych. Nie z konieczności. Życzę Wam, bo chcę. Bo Wam dziękuję i czuję wdzięczność. Bo jesteście.
Wesołych Świąt, kochani! :)


4. (308)

Spływa po ścianach. Sączy się wolnymi strumykami i tylko odgłosy kropli zaprzeczają ciszy. Strach. Boję się. Boję się i... Właściwie to jest mi dobrze. Właściwie. Brzmi trochę jak kłamstwo, prawda? Właściwie.
Zapomnij. Nie zastanawiaj się, czy jeszcze żyję, czy nie braknie mi tlenu i czy powieki otwieram z tą samą niechęcią, co zawsze. Nie myśl zupełnie o tym, bo nie warto na mnie tracić czasu. Jestem układem zamkniętym. Zasupłanym ciągiem nieistotnych wrażeń. A Ty? Ty masz swój świat. Nie widzisz mnie, nie zauważasz. Wtykać nie będę Ci pod nos moich rozdrapanych ran, bo ja przecież wiem, jak zareagujesz. Bo ja przecież nie czerpię już z tego ukojenia. Obojętnie. Obojętnie Ci. Różnice w życiorysach.
 Inaczej patrzysz na zachodzące słońce, głaszczesz rzeczywistość z naciskiem typowym dla siebie, zamykasz oczy, przewija się ciąg scen i krajobrazów, Twoich. Jestem tam? Właściwie...
Gdzie te wszystkie słowa, którymi miałam uświadomić, jak bardzo się rozklejam? Gdzie sunące płynną, niecodzienną polszczyzną bes błenduf ortograficznych zdania o głębokich paraliżach wewnętrznego świata? Zacięłam się. Winda pomiędzy życiem a nieżyciem. Psychoza narkotyczna, śpiączka, zaćmienie. Tak sobie kapryśnie mówię szeptem, nie chcę krzyczeć, więc słuchaj uważnie, zjednocz się z każdą sylabą, póki jeszcze pamiętam, na co choruję. Czym się zatruwam od czasu do czasu, jakby profilaktycznie i co skutecznie tnie mnie na mikroskopijne kawałki. To nie trudne, wbrew pozorom. Nie jest ciężko się pogodzić. Nie sprawia mi jakichkolwiek trudności to tąpnięcie o ziemię, gdy spadam, ta rezygnacja, gdy zaczynam rozumieć, ten bezradny świst powietrza, gdy wzdycham, zdycham. 
Naddźwiękowa, zasadzona w grządce przestrzeni cisza. Strzelające kości w karku. Zapach gorącej herbaty. Egzystowanie. Cudnie mi się siedzi we własnej zgryzocie. Zaciskam zęby. O, jak błogo. Jesteśmy w domu, czuję cierpienie, nadzieja-matka kładzie kościstą dłoń na moim ramieniu. Wszystko pachnie znajomym smrodem codzienności, aż się chce człowiekowi w odwrotną stronę uśmiechać.
A jednak. Jednak to nadal we mnie jest. Nie wyrzuciłam z siebie czekania. Zaglądam czasem za szkło okien, ze znakiem zapytania w oczach. Przyjdź. Niekoniecznie kiedyś, niekoniecznie teraz. Wejdź po cichu, wystrasz mnie dla żartu albo przyłap na fałszowaniu pod nosem jakieś pierwszej lepszej piosenki, a potem zapytaj o to wszystko, czego nie chcesz wiedzieć. O to wszystko, co chciałam powiedzieć. A strach wiązał mi gardło na kokardę, elegancko, tak, że zwijałam się z bólu wieczorami nie raz, bo chciałam, tu, teraz, przyznać się w końcu, niczym świadome winy dziecko, że nie mam nawet krzty motywacji, a każdy krok jest wypadkową pulsacyjnego drgania źrenic.


I hoped that you were somebody,
someone I could count.

post pisany przy utworze:
Foals - Late Night

poniedziałek, 25 marca 2013

3. (307)

To nie tak. To nie tak, że uciekam, bojaźliwie chowam słowa w kieszeń, nie pozwalam sylabom się spajać i ustawiać odpowiednio przerwom na oddechy. Źle się zrozumieliśmy, nie zrozumieliśmy się wcale, daleko nam do zjednoczenia myśli, symbiozy uśmiechów, symfonii dialogów. Papka codziennych wizyt i urywków komunikatywnych poleceń stanowi niemrawą całość, trudną do opisania. Oblepione przyzwyczajeniem myśli każą odpowiadać na pytania za każdym razem tak samo, bez-emocjonalnie, drętwo, z minimalnym otwieraniem ust, bez mrugnięć. A ja? A ja się uchylam, kulę, przepoczwarzam w coś obcego, nieznanego, w milczący kawałek spróchniałego drewna, obgryzionego przez robactwo pustych spojrzeń, gnijącego od braku miłości. Wszystko rozgrywa się w ciszy, spokojnie. Bez zbędnego szału i kilkunastu par oczu ciekawskich gapiów. Ze srebrnym błyskiem w kącie sali, gdzie nikogo nie ma i tylko czasem ktoś o mnie pomyśli,  ktoś może poczuje cholerną bezradność, a ja zupełnie nie pomogę, nie pomagam nigdy, jeszcze tylko drążę to, wsiąkam w swoje manie i nie boję się końca, czuję go ostro w żyłach, w napiętej skórze, sekunda, tak, to teraz, wypływa cierpienie.
Chciałabym powiedzieć coś - mądrego - czym wytłumaczę każdy gest i złamanie głosu, ironiczną maskę naciągniętą na twarz, byleby tylko nie przebić siebie samej, nie pozwolić emocjom oddychać tlenem z tej brudnej przestrzeni. Milczeniem będziemy się skutecznie katować. Ja tu nie widzę nadziei. Mam przed sobą postrzępioną rzeczywistość, z kołdrą gęstej mgły drażniącej otwarte usta i giętkie podniebienie, łkające powieki, zmęczone. Ja tu nie widzę wystarczającej ilości czasu, by budzić mnie do życia, bym mogła opowiedzieć, jak się zabijałam, jak śniłam, krzycząc, jak tłumiłam słoność poduszką. Może z biegiem lat uwierzę, że tak będzie lepiej. Może poddam się, dotknę swoich dłoni, ujrzę ich słabość, nieproporcjonalny stosunek chęci i działań, paradoksalne zestawienie celów i starań. 
Wszystkie z dróg mylą prostym szlakiem, stoję tu, oddycham, drgające wargi, nie ma ludzkiego oddechu gdzieś za ramieniem, nie widzę jakiegoś wspierającego spojrzenia, nie dotyka mojej dłoni żadna papilarna siła, dla której mogłabym choć zacząć próbować. Rozrywający wybuch w aorcie, strach napędza zły pejzaż, zima wyziębiła mi każde uczucie po kolei, egoistycznie odczuwam ten wyolbrzymiany lęk, nie pamiętam o świecie, dziś, dziś, dziś się topię we własnym morzu, z drutem kolczastym wokół, nie tykaj mnie, jestem drętwa, zimna, umarła.
Nie walczę.


Tylko tęsknię i tylko czekam.

post pisany przy utworze:
Buka ft. Skor - Przebiśniegi

czwartek, 14 marca 2013

2. (306)

Zastygnięta w kościstym uścisku swojej nieobecności. Nie marnujemy wody, nie wolno tonąć w wodospadach. Wszystko, co trwa za długo, tnie mnie na drobne kawałki. Wszelka chęć obrony bojaźliwie chowa się po kątach, mam krótkie ręce, nie dosięgam, nie chwytam się ostatnich desek ratunku, nie szukam po omacku czyichś zimnych palców. Zasłonięte cienkimi powiekami oczy płoną, sączy się z nich bezradność. Wszelka siła, jej okruchy wyszperane ze mnie przy pomocy dokładnej lupy biegną w kierunku sumienia, którego wrzask tłumi resztę świata. Chcę to cofnąć. Ponownie z grymasem bólu przełknąć słowa i nie uwalniać ich, gdy nie wyznaczę konkretnego celu i nie dopilnuję go dostatecznie dobrze. Chcę to przerwać i znowu rozpadać się na niezliczoną ilość części, ale SAMA, w sobie, bez zbędnych świadków, bez naiwnych bohaterów z chęcią pomocy, bez jakiegokolwiek głosu, bez pouczeń, bez łez, bez konsekwencji.
Co się stało, ha?
Zupełnie, jakbym oszalała. Jakbym straciła zdolność do wyciągania wniosków i kompletnie zapomniała, że ludziom się nie ufa. Że im się nie zwierza, nawet jeśli mają kipiące dobrocią oczy. Im się nie daje siebie na talerzu, jak małą, niezachęcającą przystawkę, breję z resztek strachu i walki, bo z braku taktu i kultury nie potrafią utrzymać sztućców, dzióbią nimi, grzebią, kroją, ciachają, z tym samym od lat uśmiechem bez twarzy, z radością owianą smutkiem, właściwie po prostu z obojętnością.
Szumiące ściany. Ciemność. Znaczenie tak małe, jak okruch śniegu, spadający bezgłośnie za oknem. Znaczenie tak płytkie, jak kropla opadająca na podłogę z lekkim tąpnięciem. Pomazane odbicie. Spojrzenie. To ja? To ja? To ja? Niemożliwe. Nie chcę patrzeć. Nie chcę widzieć. Oczy. Ludziobojne, ale moje, podrażnione tarciem dłoni, niewyspane, zaczerwienione.
Boisz się? Ja bardzo. Mogą nam tak z wzajemnej o siebie troski popękać naczynia krwionośne, że nigdy więcej nie drgnie żadne z tych dwóch serc. Prawdopodobnie będziemy się prześcigać w upadkach, żeby tego drugiego nie zostawić samego, żeby nie opuszczać i wspierać. Boję się i szepcę do księżyca dziwne zaklęcia, by móc cofnąć czas, zriplejować każdą z sekund, edytować. Pogłaskać Cię po policzku powoli i zaprzeczyć na wszystkie oskarżenia. Bo nie, nie jest źle. Jest wykurwiście dobrze i słońce mam ciągle przed swoim nosem, pech chciał, że to już koniec, że to nie słońce, ubrany w biały kitel pan świeci mi latarką w oczy, bierze głęboki oddech i zdejmuje kciuk z nadgarstka, pulsu nie ma, wygasłam, niech już nikt nigdy mnie nie dotyka, nie szarpie się ze mną i nie krzyczy.
Autodestrukcyjny zgon cichego, polnego kwiatka.


Biegnę prosto w ogień.

post pisany przy utworze:
happysad - Biegnę prosto w ogień

poniedziałek, 4 marca 2013

1. (305)

Wyplułaś kwaśny płyn wymieszany z krwią. Jesteś dumna jesteś dumna jesteś dumna?!
Nie.
Nie jestem.
Wszystkie pajęcze nici trzymające mnie w więzieniu ciszy zostały podrapane, zaburzono ich idealną przestrzeń. Każdy jednorazowy szczebel krat spójności obietnic o milczeniu wobec samej siebie runął z hukiem łamanych kości, a otoczka z uśmiechów i niedotlenionych zdań o szczęściu najszczęśliwszym i skoncentrowanym jak lekka mgiełka upadła bezszelestnie na podłogę. Przeplatając pomiędzy siebie znaki zapytania, jak pasma włosów w warkoczu, bawię się stanem niedomówień i przeraźliwych obaw.
Masz ręce w mojej krwi i widzę, jak boisz się je obmyć. Widzę, jak każdy mililitr waży tonę, hamuje słowa i milczymy w kompletnej jedności i ładzie - bo melodia grana przez strach zagłusza myśli. To nowy zaułek na drodze. Nieznany dla zbłąkanych oczu oczu obszar niepewnych kroków, stawianych pod przymusem poganiających doświadczeń z kartek kalendarza. To inny blask słońca, padający na nasze twarze pod innym kątem. Niekoniecznie wyczekiwany i chciany powiew ciepłego wiatru, ale za to z ogromem kującego skórę piasku.
Na barkach ciąży mi potrzeba przyzwyczajenia się do Twojego odmiennego tworzenia. Do lustrującego świdra fascynującej barwy, którym skanujesz moje zakłamane skrawki uśmiechów, strzępki cuchnącej, wykreowanej rzeczywistości z moich marzeń zamknięte w pigułce pobieżnych sprawozdań. Zegar tyknie tysiące razy, nim będę lekko oddychać na myśl o Twoim cieniu spacerującym po mojej psychice i zwiedzającym ją jak dziecko las - z zaintrygowaniem, ciekawością i lękiem, lecz nadal z odwagą.
Skąd masz w sobie tę siłę? Czemu nie uciekasz? Czemu nie straszne Ci lawa wypływająca ze mnie jak z szczelin wrzących wulkanów? Dlaczego nie próbujesz się mnie pozbyć, gdzie wykrzyczane słowa protestu?
Wyplułam na Ciebie kwaśny płyn wymieszany z krwią. Czujesz przez to do mnie wściekłość?
Skądże. Skądże. 
Nadal jestem przecież tym promykiem słońca, który gdzieś w sobie podobno ma charakter.
Gdy już przestanę się gubić i drgać jak przy febrze przy jakimkolwiek wspomnieniem szklistych oczu, przyjdę i podziękuję. Niewdzięcznie, z odznaczającym się w tle syndromem nieudacznika, ale podziękuję. Bez słów, bez znaków przestankowych. Zwyczajnie.
Prostolinijnie, jak promyki słońca. 


Tylko my pokonamy strach.

post pisany przy utworze:
Coma - Ocalenie