środa, 30 listopada 2011

24. (163)

Tym razem po raz ostatni będę pisać o przyjaźni. O TEJ właśnie przyjaźni, która powinna wstydzić się za to, jak bardzo zbezcześciła już samo to słowo. O tej, która tak naprawdę nigdy nie istniała, bo jak miała istnieć, skoro krwawiła od samego początku. A wraz z krwią płynęło dziwne przekonanie, wówczas niewidzialne, że łączenie wody z ogniem nie może się udać, bo, tak czy siak, albo jedno zgaśnie, albo drugie z sykiem wyparuje. Teraz to czuję, widzę, słyszę. Ale to i tak nie ma znaczenia. Nigdy tego nie zrozumiem, wszystko działo się za szybko. Było tak świetnie, tak odjazdowo, tak w porządku, było w dechę. Dotykałam podróbki szczęścia, wąchałam go, smakowałam, było tak mdłe, lecz słodkie. Ale to nie robi różnicy. Odurzające działania kłamstwa właśnie zwaliły mnie z nóg. Teraz już wiem, czym jest niewłaściwa przyjaźń. Jest płakaniem, krwawieniem, leżeniem na podłodze i płaceniem za błędy, popełniane coraz częściej. Jest żywym, strachliwym kłamstwem, magią, tragedią, stratą, ale i wygraną, jest przenikliwym bólem. Jest smutkiem.
Ja wygrałam, choćbym na nie wiem jak żałosnego przegranego wyglądała. Wygrałam, ale nie zeszłam z ringu. Koniec nastąpi wtedy, gdy spojrzę ci w oczy i nie poczuję nic. Ani miłości, bo nigdy nie zakochałam się w przeszłości, ani bólu, bo nie będziesz już mogła mnie dotykać swoimi ostrymi słowami, ani tęsknoty - nie tęskni się za zerem. Chcę nabrać do ciebie perfidnej i nieposkromionej obojętności, chcę cię znać tylko ze wspomnień. Poczekaj, sił we mnie coraz więcej. W końcu podejdę do ciebie i wymierzę cios twojej psychice. Poczekaj, w końcu wypiszę ci na czole niezmywalnym markerem wszystkie daty nocy, gdy płakałam jak dziecko, bo czułam tą ciszę, tą pustkę między nami. Będziesz chodzić i egzystować z brzemieniem winy, tak jak ja przez ten rok. Przy każdym spojrzeniu w lustro będziesz musiała patrzeć na swój egoizm, na swoje lubowanie do wbijania noży w serca. Niech teraz twoje sumienie się pomęczy. Wbij w nie gwoździe...
Albo zrobię to za ciebie, przez mikroskop, twoje sumienie musi być niewyobrażalnie małe, o ile w ogóle je masz...
Maju - dziś to nie ja jestem suką.


Umarło to,
co ongiś dawało mi 
życie.

poniedziałek, 28 listopada 2011

23. (162)

Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się. Nie panuję nad tym. Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się. Nic się nie układa. Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się. Cisza mnie nie leczy, ciemność jest zbyt pusta. Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się. Czegoś tu brak, KOGOŚ tu brak. Oddycham, mrugam powiekami, serce mi bije, ale dusza nie ma zajęcia. Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się. Nie czuję już uczuć...
Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się.
Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się.Gubię się. Gubię się. Gubię się.
Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się.Gubię się. Gubię się.
Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się.
Gubię się. Gubię się. Gubię się. Gubię się.
Gubię się. Gubię się. Gubię się.
Gubię się. Gubię się.
Gubię się...



Trzyma mnie siła boska, 
której nie da się obliczyć wzorem.

czwartek, 24 listopada 2011

22. (161)

I niech to pozwoli mi w końcu otworzyć usta i wyszeptać "koniec"...:

Maj:

Co to jest przyjaźń? Według wszechwiedzącej Wikipedii jest to bliska więź z drugim człowiekiem, darzenie siebie zaufaniem i miłością. Według mnie jest to coś, co już przestało nas łączyć. Coraz mniej rozmów, coraz więcej kłamstw. Cisza w powietrzu, brak zaufania, obojętność. Wiem, że i tak adresat tych słów nawet ich nie przeczyta. Bo, jak twierdzi, mój blog "zawiera za dużo literek". Dość. Tak nie wygląda przyjaźń. Tak nie powinna zachowywać się osoba, którą, idiotka, nazywałam najlepszą przyjaciółką. Czas skończyć. Ze wszystkim. Nie zniosę dłużej tego bólu. Nie dam rady patrzeć na twoją ignorancję.
Najlepszy przyjaciel jest tylko jeden. I teraz... to nie jesteś ty.
Nie jestem jakoś specjalnie załamana. Właściwie koniec nastąpił już dawno temu. Przyzwyczaiłam się do odgrywania niespecjalnie ważnej roli w twoim życiu. Teraz trzeba tylko czekać na wielki, czarny napis THE END.
To nastąpi szybciej, niż się ktokolwiek spodziewa.
Cholernie tęsknię za przeszłością. Za czasami, gdy rzeczywiście byłyśmy dla siebie wszystkim. Łączyło nas tak wiele... Bez względu na wszystko - zawsze razem. Co się stało? Czemu to wszystko musiało zniknąć? Sznur trzymający nas razem przeciera się stopniowo, lecz skutecznie. W końcu pęknie.
I nie mów mi, że to moja wina. Bo to nie ja znalazłam sobie towarzystwo wolne od problemów. To nie ja nie umiem słuchać. To nie ja nie mam czasu na chwilę rozmowy. To nie ja.
Nie ma drugiej szansy. Dałam ich już zbyt wiele. Ból, jaki mi zadajesz to za wysoka cena. Dołączysz do listy przelotnych przyjaźni. Nie martw się, nie ty pierwsza...
Nie rozumiem twojego zachowania. Aczkolwiek nie będę klękać i błagać o powrót do normalności. Cała esencja naszej znajomości zniknęła w oceanie niedopowiedzeń. Widocznie tak miało być. Widocznie taki mój los. Trafiłam na nieodpowiednią osobę.
Pamiętasz? Kiedyś obiecałyśmy sobie przyjaźń do grobowej deski...
Do cholery, ty i tak tego nie przeczytasz!

...

Lipiec:
Zdecydowanie zaliczam się do grupy naiwnych wrażliwców. Do tych, co zakochują się od pierwszego wejrzenia, do tych, co ufają szybko, cierpią długo. Tak też było i wtedy. Spojrzałyśmy na siebie i już niemal wiedziałyśmy - to nie będzie zwykła znajomość. Pierwsza rozmowa, jak to początki, niewinna. Wystarczyły trzy dni. Trzy dni, aby nazywać tą drugą przyjaciółką. Trzy dni, aby zasmakować szczęścia. Trzy dni, aby nieświadomie wejść do przedsionka piekieł.
Fascynacja sobą nawzajem trwała około roku. Rozmowy do rana, głupie pomysły, idiotyczne rozrywki. Nie przeczę - to było piękne. Naturalnie występujące lekarstwo na smutki. Czas beztroski i swobodny. Czas bycia sobą. Wspólna radość z małych sukcesów, zwycięstw, nawet z pierwszego okresu. Wszystko tak barwne, kojące, lekkie. Wszystko takie piękne. Wręcz bajeczne. Mnóstwo tematów do rozmowy, obietnice przyjaźni do grobowej deski. Uwielbienie siebie nawzajem. Miłość przyjacielska.
A potem przyszła jesień. Było nas jakby mniej - ale to przez brak czasu. Jasne. Jedyna sensowna wymówka...I zima. Zima naszych relacji. -30 ˚C w sercu. Coraz mniej rozmów. Cisza. Przejmująca cisza. Kryzys? Nie. Początek takiej małej apokalipsy. Między dwojgiem ludzi. Wybacz za to, co powiem, ale to po twojej stronie leży większa wina. Podczas gdy ja starałam się sklejać naszą przyjaźń, ty znalazłaś sobie przyjaciół zastępczych. Ja zdecydowanie poszłam w odstawkę. bo miałam poważne problemy. A ty wolałaś szaleć! Żyć tak beztrosko, jak dzieci w przedszkolu! Ja, naiwna idiotka, mimo wszystko miałam hopla na twoim punkcie. Tylko Majka, Majka i Majka. Nic poza tym. Zobacz, teraz nawet nie wiesz, co u mnie. Nie wiesz, jak się czuję.
Nie zależy ci.
Ale to jeszcze nie jest koniec. Przecież się spotykamy, gadamy o niczym. Ale jest inaczej. Ty mówisz "gadaj szybciej, bo mnie przynudzasz". Więc ja kończę. A w środku krwawię. Ty mówisz "Nic na to poradzę". Ja udaję, że rozumiem, choć dusza czuje niedosyt. Tak od dłuższego czasu. Unikasz rozmów, ledwie się witasz, a za pięć minut już żegnasz. Jestem ci potrzebna tylko wtedy, gdy nie ma gdzieś w pobliżu jakiejś wiernej psiapsiółki. Wtedy mam jakąś wartość. I nawet jeśli jesteśmy razem - to łączą nas tylko niedopowiedzenia i kłamstwa. Nie umiemy cieszyć się sobą tak, jak kiedyś.
Wiem, ja też nie jestem bez winy. Głównym problemem byłam... ja sama. Bo pojawiły się kłopoty, przeciwności losu. I tym zaczęłam niszczyć twoją krainę szczęścia. Zobacz, nigdy nawet nie wypłakałam ci się w rękaw. Nie umiem już okazywać ci uczyć, nie umiem się przed tobą otworzyć.
Widzisz, jaki peszek.
I tak tego nie przeczytasz. "Za dużo literek"
Za mało zaufania.
Nie, jakoś zbytnio mi nie szkoda. Nie pogrążam się w żałobie, jak po... "odejściu" K. (ona pewnie też tego nie przeczyta). Bo, widzisz, droga Maju. Za dużo mi zabrałaś, a za mało dałaś. Straciłam przy tobie mnóstwo chwil. Straciłam przy tobie swoje "ja". Zostaw mnie. Odejdź.
Ale nie martw się, nie ty pierwsza, nie ostatnia. Jeszcze nie powiedziałam "koniec". Muszę nieco się pozbierać. I zrobię to. Skończę z nami. Chore drzewo trzeba ściąć.

...

Sierpień:
Właściwie dopiero teraz zaczynam widzieć jakiekolwiek różnice pomiędzy przyjaźnią a "przyjaźnią". Pomiędzy jednym a drugim jest przepaść, której opisać nie umiem. Pluję sobie w oczy, bo przecież, na Boga, jak mogłam być tak ślepa?! Jak mogłam brnąć w tą ciemność, nie przewidując konsekwencji?! A teraz masz, idiotko, zachowujesz się, jakbyś miała za mało problemów.
Właściwie tą ciemność mogę zabić jednym, stanowczo wypowiedzianym słowem.
Koniec.
Tradycyjnie, wydawało to się niemalże proste. Ale nie jest. Boję się szczerości, zwłaszcza ze względu na to, że zabijając ciemność, zabiję wszystko, co pozwalało mi w tym mroku przetrwać. Choć są chwile, o których chciałabym zapomnieć, to miłość znosi je na drugi plan. Mimo woli zapominam o bólu, zapominam o bezczelnym kopaniu leżącego. Chciałabym przeszłość oddzielić grubą kreską. Ale nie potrafię, za mało we mnie siły, wspomnienia są przecież ważne, bez względu na ich jakość. Teraz, nawet gdy nie chcę, to na pierwszy plan zawsze wchodzą momenty pełne śmiechu, szczęścia i szaleństwa. Momenty, w których problemy rozrywał porywisty podmuch błogiego stanu upojenia obecnością tej drugiej osoby. Tak jest na początku. A potem przed oczami stają rozmowy składające się zaledwie z przywitania i następującego zaraz po nim pożegnania, cisza wymieszana z głuchymi słowami. Mam to skończyć? Zrób to, jeżeli jesteś na 100% pewna, po co potem żałować. Czyli wszystko jasne. Ale nie mogę tego zrobić. Jeszcze nie teraz, nie mam 100%-owej pewności. Pieprzona nadzieja wciąż powtarza spokojnie dwa słowa "druga szansa". Okej, druga. A ta która by była? Dziesiąta? Dwunasta? Setna?
W mojej głowie toczy się walka na trzy fronty. Z jednej strony serce, z drugiej rozum, pośrodku sumienie. Równe szanse. Czy aby na pewno? Odnoszę wrażenie, jakby rozum wyjątkowo królował. To nie w moim stylu. Zawsze dominowało serce. Choć... Zawsze? To niebezpieczne słowo. Dobrze, więc nie zawsze. Zazwyczaj. Często. Czasami...
Teraz jest inaczej. Nie rządzą mną żadne uczucia. Żaden strach, ból, nie ma żalu, tęsknoty. Straciłam coś? Nie. Jest tak, jak było. Jeżeli coś zniknie, to jedynie obcy mi człowiek, z niewiadomych powodów nazywany moim przyjacielem. Ktoś, kto wie o mnie mniej niż ksiądz proboszcz. Ha, zabawne. Ciekawe, czy pamiętasz, jak była mowa o przyjaźni do grobowej deski. Zapewne umknął ci ten moment. Tak jak umknęłam ci i ja. Wybacz, cokolwiek ci zrobiłam. Nie jestem niewinna, ale to ty jesteś katem, to ty trzymasz ostrze nad nicią naszej więzi. No uderz.
Zabij mnie.
Szybko.

...

Wrzesień:
Brak mi odwagi. Brak. Planuję w głowie skrzętnie i dokładnie każde zdanie, dobieram słowa, a wszystko po to, by po jednym spojrzeniu w oczy... zapomnieć. Mam wówczas przed oczami czarną plamę, nie pamiętam tych łez, tego chorobliwego ściskania telefonu, wpatrywania się w ekran monitora. Z przeszłości w jednej chwili znikają wszystkie te niespokojne noce. Pozwalam ci się na nowo omamiać, pozwalam, by twoje oczy zatrzymały na parę chwil mój racjonalizm i rozsądek. I znów jest miło, przyjemnie, do bólu normalnie. Właściwi tylko na tym opiera się nasza "przyjaźń". To tylko siedem liter w ozdobnej ramce z kłamstw, niedopowiedzeń i raniącej ciszy. I dlaczego to ja zawsze piszę pierwsza? Ciekawe pytanie. Odpowiedź nasuwa mi się sama. Bo tylko ja jeszcze o to walczę. Jednak, prędzej czy później, skończy się moja droga pod górę, na wzór Syzyfa. Spadnę, przygniecie mnie ta toksyczna przyjaźń, jaką muszę nieustannie dźwigać. W tej sytuacji nawet nie możemy mówić o czymś takim jak nadzieja. Teraz jest tylko strach. Boję się. Boję się o nas, choć właściwie od dawna nie ma czegoś takiego jak my. Nasze drogi się rozeszły. Każda kolejna rozmowa kończy się tekstem "Musimy pogadać". I tyle. Bez efektów. Żadnych inicjatyw. Pesymizm płynący w moich żyłach zbytnio się nie zawiódł, ale serce - owszem. Wspomnienia wyrwano mi z rąk i wrzucono do brudnego kosza na nieudane chwile. Raczej nic więcej nie mogę zrobić. A na drugą stronę nawet nie liczę. To koniec. Nie da się uratować ściętego drzewa. Przerobią je na deski, a deski na meble. Trociny wyrzucą. To "coś" między nami skończy podobnie. Zostaną strzępki. I podczas gdy ty odejdziesz z dumnie podniesioną głową, ja będę musiała posprzątać te śmieci, będę musiała wyrzucić z pamięci wszystkie te chwile, ten zmarnowany czas. Wszystkie te dni, gdy jedyną myślą była niepewność. Teraz... już się nie znamy. Mijając się, rzucimy marne cześć, słyszalne tylko dla nas. Nic nie jest takie samo. Zima, którą same wywołałyśmy, zmroziła to uczucie. Mury zostały zburzone. Tylko pył i mgła, nie widać nic. Nie mam siły. Gdy cię widzę, aż ciśnie mi się na usta słowo koniec. Już, już otwieram usta, gdy się uśmiechniesz. I znów. Historia zatacza koło. Na nowo muszę wypełniać noce głupawym obmyślaniem strategii. Czekanie na cud jest nudne. A cudu i tak nie będzie. Złamał się cienki lód pod naszymi stopami. To chyba jest wolność. Cóż, nie smakuje mi za bardzo. Wyobrażałam to sobie inaczej. Bez niedokończonych wątków i niepewności, bez wyrzutów sumienia, bez tęsknoty. Pozostał we mnie sentyment. Do tych wszystkich przegadanych nocy. Do poronionych pomysłów i śmiechu z byle czego. Było - minęło. Było - nie wróci. Ale będzie boleć. Najgorszy jest jednak fakt, że cały ciężar cierpienia noszę ja, ta, która walczyła najdłużej i najwierniej. Ta, którą jak zwykle los mocno kopnął w tyłek, śmiejąc się do łez.



To koniec.
Nie ma już nic,
co mnie przy tobie trzyma.
Prócz ciebie...

21. (160)

Boże, dotknij mnie raz jeszcze, pozwól mi zamilknąć i już tylko słuchać twojego głosu, nic więcej, naprawdę nie chcę nic więcej. Tylko ześlij tu jakiegoś anioła, co będzie mnie pilnował, bym nie mówiła głupot i nie zdradzała cię za plecami (ty masz plecy...?). Błagam, nie zostawiaj mnie samej, bo zginę, zginę, utonę w tym morzu martwych marzeń, w tej głębi swoich wad, w oceanie czarnych myśli. Mnie nie powinno się zostawiać samej. Nie powinno się mnie opuszczać, wtedy chodzę krętymi korytarzami myśli za długo, potem błądzę, tracę zmysły i racjonalność, na siłę narzucam sobie jakieś idiotyczne idee, dochodzę do coraz bardziej drastycznych wniosków. Chyba się zapędziłam, chciałam zrobić z siebie kulkę, taką z plasteliny, a potem ulepić z niej całkiem nowego człowieka. Tymczasem się nie da, moja figurka jest już zasuszona, twarda, nierozdzielna. Jedyne, co mogę zrobić, to odkruszyć z niej nietrwałe, niepasujące elementy. Ale ostrożnie, tak, by nie uszkodzić całości. Różnica jest taka, że surowej plasteliny nie da się złamać. Ona prędzej czy później dojdzie do siebie. A taka po podsuszeniu, raz złamana, nigdy nie stanie się tym samym. Można ją sklejać, ale czy ktoś z nas chciałby być podtrzymywany przy życiu kroplówką z Super Glu? Jeżeli już muszę tu żyć, to nawet jako ta złamana. Nie chcę być na siłę operowana, zszywana, reperowana, to chyba nie o to chodzi... Dlatego, Boże, ponawiam prośbę. Daj mi kogoś, kto nawet z postrzępionym sercem i połamaną duszą sobie poradzi i nie będzie odwracał wzroku. Anioła mi ześlij, bo ludzie nie wywiązują się z obowiązków, ta rola jest dla nich za trudna. Anioła... O resztę nie pytaj, to się nie liczy. Nie pytaj, Stwórco, gdzie teraz jestem, słowo "zadupie" raczej cię nie ucieszy. Potrzebuję cię, nawet jeśli cię nie ma, to bądź... Słaba jestem, z porcelana, idę sama, za rękę z tą udawaną "ja".
Więc daj mi Anioła. Daj mi go znowu. Daj mi go, bo moim dłoniom zimno, chcą poczuć dotyk, daj mi Anioła, bo wargi przyklejają się do siebie, dawno nie mówiła nimi dusza. Serce się potyka o wieńcówki, daj mi Anioła już dziś...


Jak dziecko cię proszę,
jak dziecko,
nie odmawiaj mi,
czekałam za długo...

środa, 23 listopada 2011

20. (159)

Doszłam do wniosku, że egoizm ma swoje zalety. Egoizm zamraża, zmienia w sopel lodu, wyrywa serce z ciała... Tego chcę. Być i nie być jednocześnie. Stanowić element tak nieistotny, jak kamyk na szeroko rozciągającym się polu. Nie chcę już czuć, to mi nie pomaga, wcale a wcale. Kłamaliście: wrażliwość nie jest zaletą. Wrażliwość to pieprzona rogatka na drodze do bycia cieniem. N i e   c h c ę   c z u ć,   n i e   c h c ę   c z u ć,   n i e   c h c ę   c z u ć   j u ż   n i g d y   w i ę c e j. . . Zatracanie się w samym sobie idealnie ukrywa oczy za mgiełką nienawiści, tak, by nie widzieć tego zła, tej parszywej nieludzkości i tych chodzących nieumarłych z twarzą bez wyrazu. A czy to nie o to chodzi? O ucieczkę przed dorosłością, odpowiedzialnością, stanowczością i innymi znienawidzonymi stanami umysłu? Taki jest cel. Zakopać się pod stosem pozorów i złudnych, kłamliwych uśmieszków. Taki jest cel. Zasiać w sobie tak cudownie lekką obojętność w stosunku do Ziemi, do ludzi, zwłaszcza do ludzi, tylko do ludzi... Mogłabym wyrwać to serce, nałożyć na nie ładne stringi, potem przypudrować, umalować, umyć, oczyścić, żeby tylko podobało się światu, aby tylko nikt nic nie mówił, aby tylko nigdy nic... Nie zrobię tego. Równie dobrze mogę wziąć do ręki butelkę z kwasem solnym i już teraz obficie okrasić tą pompę, co bezustannie pracuje, bym mogła czuć w sobie krew i jej zimno. Wolę schować się i nie patrzeć, nie widzieć, nie słyszeć, niech gra toczy się dalej, beze mnie. Stanę się egoistką idealną, co na śniadanie pije nienawiść, a na kolację pochłania tony zgryźliwości i leków powodujących ślepotę duszy. Stanę się też karykaturą siebie, ale... To się nie liczy. Ból zabija. Pokonam go nieprzewidywalnością. Nikt nic nie zauważy. Umrę duchem tak cicho, jak tyko się da. Nic nie poczują, łzy zamarzną, powietrze zamarznie, ja zamarznę.
Nieliczni mają w sobie tak wielki ogień, by mnie roztopić...



Boże, miałeś tu być,
miałeś mnie trzymać,
pilnować, bym nie spłonęła,
a teraz jest już za późno,
nie ma mnie, nie ma, nie ma, nie...
Nie masz po co przychodzić...

wtorek, 22 listopada 2011

19. (158)

Czas nie jest jednym z moich sprzymierzeńców. Ucieka, przelewa się przez palce, sypie się przez rurkę w klepsydrze, tyka wśród szczęków zegarowych konstrukcji. Dlaczego więc go nie wykorzystuję, tylko patrzę na pośpiesznie spadające gęsiego ziarenka piasku, mając za muzykę rytmiczny podźwięk? To nawet nie chwila wytchnienia , co głupota. Ten stan wychodzi poza granice normalności. Powinnam przerwać tą złą passę uciekania, przecież kiedyś i tak się zmęczę, a taką dyszącą i spoconą duszę będzie zdumiewająco łatwo powalić na ziemię, a potem kopać ją w brzuch, twarz, plecy... Ból? Tak. I zrozum w końcu, że to słowo ma wiele znaczeń. Nie wliczaj go do kanonu nadużywanych i przereklamowanych tylko ze względu na ubogość w litery. To nie jest wyraz łatwy. Nie, nie będę tłumaczyć. Może kiedyś zrozumiesz, gdy los kopnie cię, zanosząc się dzikim śmiechem na widok twojego upadku. Przeznaczenie uwielbia słyszeć chrobot piachu wrzynającego się w brodę. Lubi zapach krwi, takiej brudnej, z ziemią i resztkami łez. A ja? A ja patrzę na zegarek, z dziwnym przeczuciem, że cokolwiek nie zrobię, i tak zawsze będzie obok mnie tak pustka i świadomość przemijania. Moje serce pogodziło się ze swoim losem. Oboje wiemy jedno: najlepsze dni zniknęły wraz z chwilą, gdy mała Natalka zrozumiała, czym są problemy.
Co teraz?
Otóż nic. Mogę odwracać klepsydrę wciąż na nowo, ale nie zatrzymam działania grawitacji. Mogę wyjmować baterie z budzika i wyłączyć telefon. Ale siebie nie jestem w stanie ustawić. Nie cofnę się - pozostawiłam po sobie ruiny blokujące przejście. Nie zatrzymam - przecież muszę uciekać przed sobą światem. Nie przyśpieszę - trzymają mnie żelazne kule przyczepione kajdanami do stóp, mają oczy, mają nosy, mają ręce, nogi, usta. Przyjrzyj się im uważnie... Okaże się, że są z lustra....


Nie zapominaj o przeszłości.
Ona tworzy ciebie znacznie bardziej,
niż niezliczone komórki i kod DNA.

poniedziałek, 21 listopada 2011

18. (157)

No dalej, idealny tworze z boskiej gliny, nazwij to uczucie. Nadaj jakieś twórcze imię wybuchowej mieszance zawiedzenia, nadziei, radości, smutku i załamania. Co to jest? To tylko moje urojenia, czy stan dnia codziennego? Śmiało, powiedz mi, czym jestem w tej chwili, gdy gubię się wśród wątroby, serca, nerek i płuc. Powiedz, jak mam mówić na wieczory tak przepełnione egoistyczną modlitwą, szeptem gdybania i uśmiechem do powietrza, na myśl o wspomnieniu jeszcze intensywnym, świeżym, przejrzystym. Nazwij to. Powiedz, czego mam się złapać, by nie upaść, by wytrzymać jeszcze te tygodnie, nagle jakieś wyjątkowo długie.
Na przeszkodzie stoi mój zakurzony mózg, zwłaszcza płat, gdzie buzuje szczęście. Tam się nic nie dzieje...
Na przeszkodzie stoję ja, nie napiszę nic więcej, bo dla mnie słów jeszcze nie wymyślono.
A ty głów się i mi powiedz, jak dowiesz się już od samego siebie, ile teraz się płaci za bycie sobą...


Nie bój się,
tak naprawdę to tylko maska.

17. (156)

Chcę być pusta. Lekka, nieludzko sprzeczna grawitacji. Chcę wylać z siebie tą złość raz jeszcze, znów nie móc zgonić z twarzy najszczerszego z uśmiechów. Szkoda, że Bóg szczędzi nam takich doznań. Szkoda, bo wtedy nigdy więcej nie musiałabym dławić się łzami, powietrzem, żalem i tym najgorszym z możliwych: rozczarowaniem. Nie lubię tego tego pechowego, trzynastoliterowego słowa. Ono dusi gardło, nawet jeszcze z niego nie wychodząc. Ono pali. Ogniem iście czerwonym.
A jednak gdzieś wewnątrz jest radość. Bije się we mnie wraz z samotnością, która jest prawdziwą świnią. Przychodzi tylko wtedy, gdy jestem sama. Czekam na wynik tej walki. Samotność ma znacznie większą publiczność... Gra fałszywie, do granic możliwości, łamie zasady najbardziej perfidnie, jak się da, oby tylko bolało, bardzo, głęboko, długo. Nie da się uciec. Można jedynie czekać, aż na horyzoncie pojawi się jasność, anielska, zmuszająca do mrużenia oczu. Światło oczyszcza, otwiera do stopnia nieziemskiej euforii, pozwala oddychać naprawdę, dla siebie, a nie, jak zawsze, tylko po to, by drzewa nie musiały się nudzić z braku dwutlenku węgla do przerobienia. Chcę mieć anioła przy sobie, w kieszeni, aby mi wskazywał drogi najwłaściwsze i najlepsze. Chcę spakować w plecak wszystkich moich przyjaciół (może to i lepiej, z pustym plecakiem chodzi się lżej...) i iść, w nieznane, za rękę z Bogiem. Ale co mi z marzeń, nie mogę po prostu rzucić się w morze egoizmu, nie mogę. Teraz  i tak nienawidzę, kocham, nienawidzę, lubię dogadzam bardziej sobie, niż Tobie. Wiem, to złe. Ale co mam w związku z tym zrobić? Urodziłam się egoistką, mam więc przestać być sobą?
Miałam inne plany. Spodziewałam się lekkiego odbicia i szybowania do celu. Ale tu jest zbyt ciemno jak na takie gorąco, a może zbyt gorąco jak na taką ciemność. W każdym razie, coś tu jest nie tak. Zmysły zawodzą  mój umysł. Nie czuję i czuję  - na zmianę. Źle czuję. Negatywnie, jak zawsze, zbyt bardzo po swojemu. Mam w uszach zapętlone pytanie: co teraz będzie? Banalne, a nie potrafię odpowiedzieć. Czasu mamy mało, a same fundamenty stawia się tygodniami. A gruzy leżą dalej, utrudniają pracę. I jak, na Boga, to naprawić? Zniknąć? Odejść. Wiem, co mi odpowie ten Najwyższy. Weź zaprawę i odbuduj to, co z taką łatwością zburzyłaś. Ale, Boże, tu nie ma ani piachu, ani betonu, ani mnie. Po co zaczynać pracę, skoro cegła stawia opór?


Coś stoi na przeszkodzie.
To chyba czas, to chyba ty,
to chyba ja.

niedziela, 20 listopada 2011

16. (155)

Chodź tu i powiedz mi, co to jest zaufanie. Powiedz mi, czy to rzeczywiście tylko zbiór uczuć, czy coś więcej. Powiedz mi, bo się pogubiłam, naprawdę już nie wiem, jak wyglądają warte uwagi wartości. No dalej, wołam cię, jeśli rzeczywiście panujesz nad swoim życiem, to naucz tego i mnie - nie mylić z: to zapanuj też nad moim życiem. To chyba w tej sprzeczności kryje się zasadniczy błąd w rozumowaniu słowa zaufanie. Zaufać nie znaczy otworzyć drzwi do swojego serca i pozwolić innym panoszyć się tam, wszystko przestawiać, zmieniać, psuć... Zaufać to po prostu spuścić z siebie zatrute powietrze. Ja zaufałam. Okazuje się, że teraz jest we mnie tylko więcej tego skażonego tlenu. Zaufałam nieodpowiedniej osobie. Zaufałam tym, co zaprzeczają sobie, co mówią jakby dla innych, a nie od siebie. Teraz mam... Serce zadziwiająco czarne, a nie czerwone, zaś na nim brudne, poplątane wieńcówki,  a co w środku? Skołowanie. Jest tam bałagan, ktoś wtargnął i zniszczył moją hierarchię, ktoś poczuł się za bardzo władcą, za bardzo panem losu, nie swojego, lecz mojego. Teraz dostrzegam konsekwencje mówienia... Winnam była się zamknąć, w sobie, w pokoju, w moim świecie, tylko po to, by potem nie czuć się moralnie zgwałconą. Żałuję. Mam w sobie ograniczoną ilość zaufania, ta substancja kiedyś się skończy, powinnam oszczędzać ją dla naprawdę wartościowych, aby mi jej nigdy nie zabrakło. Jak tak dalej pójdzie, to stanę się osobą wręcz publiczną. Często otwierane drzwi do duszy zaczną skrzypieć, psuć się, w końcu nie dam rady ich już zamknąć. I będę mogli zwiedzić mnie ci, co zawsze lubili poszydzić nieco z tych słabszych. Nie mogę na to pozwolić. Domysły nie mogą stać się rzeczywistością. Nie jestem tu dla was. Hmm... Właściwie dla siebie też nie. Dla Boga? Dla Boga. Ta wersja jest korzystna.
Łamie się nić ze stali... Piękny sen jakby uciekł, znudzony monotonią. Nie tak miało być. Wyobraziłam sobie świetlane czasy, dni tak pękate od nadziei... Tymczasem pojawił się kolejny test. Muszę go zdać, inaczej nie dotrwam do finiszu, nie dam sobie rady z tym przekornym życiem...
A ciebie dalej nie ma... Już wiesz, że zaufanie nie jest proste? Już wiesz, że ono wymaga czegoś więcej, niż tylko słów zganienia i poniżenia? To nie na tym rzecz polega. Ran się nie polewa kwasem. Bynajmniej nie w ten sposób. To nie pomaga. To zabija. 
Połamano nić zaufania... I jak ma być dobrze, skoro drabina nie opiera się o ścianę?...



Możemy zaczynać od nowa,
ale czy wtedy rzeczywiście zmieni się coś więcej
prócz fałszywego oczyszczenia sumienia?

środa, 16 listopada 2011

15. (154)

Nic już się nie liczy. Chcę tylko zostać wskrzeszona. Teraz nie liczy się nic innego. Tylko to. Nie ważne, ile razy upadałam, ile razy umierałam duszą, byłam na krawędzi. Nie liczą się te gwałtowne wdechy i wydechy, zabawy z tlenem, gdy płuca nie chciały brać udziału w życiu przez potok wody z oczu. Nie liczą się te noce, ciemniejsze niż czerń, zimne, samotne, wgniatające w poduszkę, z deszczem widocznym tylko dla mnie. Odeszłam w cień. Teraz chcę z niego wyjść. Bo cienie wychodzą znikąd, chcą mnie zabrać, zniszczyć, one kuszą, mówią, zwodzą. Gdybym się tylko słuchała, to dawno z nimi bym się zjednoczyła. Ale czy kiedykolwiek rzeczywiście chciałam? Czy to przypadkiem nie ja jestem zagubioną Marią Magdaleną, z maską szaleńca, co udaje, że nie chce już żyć? Śmierć to nie jest koniec. To początek. Początek cierpienia. Już nie mojego. Waszego. Ludzi. Tych jeszcze żywych umarłych. Bo, tak czy siak, świat zaciągnie was pod ziemię niewiele później, niż mnie, wolną z wyboru. Zbuntowaną z wyboru, bo inaczej nie nazwę zawirowań w sercu. Ten szalenie przereklamowany narząd doprowadza mnie do niezdrowego stanu porzucenia racjonalności, tak, jak teraz. Gdy myśli błądzą, a ja resztkami sił modlę się do mojego Boga. Ale czy on naprawdę jest mój?...
Dusi mnie kłamstwo. Zaprzeczam sobie, nie chcę umierać, nie chcę, nie, moja dusza ma zamiar złamać stereotyp Syzyfa. Muszę... Stąd... Wyjść...
Nie słuchaj, proszę. Jest ze mną źle, zerknij tylko kilka linijek wyżej. Widzisz to wariackie pragnienie przemiany? Nie wychodzi mi wędrowanie prostą drogą, do celu. Upadam, upadam, znowu, boli... Jezu, mój krzyż jest mikroskopijny, ale zabierz go, nawet jeśli razem ze mną. Wybacz, bez ciebie nie dam rady. Czasu nie jestem w stanie pokonać...


Nie zareagowałam,
gdy dano mi szansę odwrotu.
Teraz zgniję tu,
umrę z braku perspektyw.

wtorek, 15 listopada 2011

14. (153)

Post z 27 kwietnia.
O, słodka towarzyszko... Melancholio, owiana tak niekorzystną opinią. Uchodzisz za symbol rozdarcia i wewnętrznej pustki.  A przecież jesteś tak wspaniałą przyjaciółką. Nie chcesz, bym przestała płakać. Pozwalasz mi wylać z siebie złość spowodowaną podłym światem, a zwłaszcza, podłymi ludźmi. Okładasz mą dłoń pocałunkami zimnymi jak lód, mówisz "Nie wstydź się, piękna, płacz, jest mnóstwo powodów. Zobacz, odchodzą od ciebie bliscy, nie spełniasz się tak, jakbyś chciała, musisz udawać radosną. Płacz! Tak trzeba!"  Ja się słucham. A potem usypiam, wtulona w twoją miękką poświatę. Sprawiasz, że w mych snach widzę śmierć. Wybawienie. Marzenie. Sens. Budzę się często z krzykiem. Ale ty natychmiast uspokajasz mnie, głaszczesz, wywołujesz potok słonej wody. Rano... odchodzisz. Zostawiasz mnie samą. A ja... momentami nawet szczerze się śmieję. Mija kolejny dzień, powiedzmy, nawet udany. Wówczas znów wracasz. O, jak miło. Jak cicho. Uderzasz mnie swym zimnym podmuchem, aż się krztuszę. Tęskniłam za tobą. Kocham cię. I nienawidzę jednocześnie. Łączy nas niewidzialna obrączka utkana ze strużek krwi. Choć chcę ją zdjąć, nic nie skutkuje. Tkwi na mym palcu, niezauważalna, a tak bolesna. Chciałabym, byś odeszła. Choć wiele ci zawdzięczam. Ty jedna do końca mnie rozumiesz. I uwydatniasz ból, jakbyś polewała rany roztworem soli. Tak trzeba? Czemu? W imię czego? Milczysz. Nie jesteś tak idealna, jak sądziłam. Nie wiesz wszystkiego. Nie znasz radości. Kiedyś dobrze było mi i bez ciebie. Usypiałam z nadzieją, z uśmiechem.
Złodziejko! Zabrałaś mi kawałek mnie! Wyrwałaś z serca radość! Dało ci to satysfakcję?!
Wybacz, najmilsza. Nie słuchaj mnie. Wiesz, kim dla mnie jesteś. Ukojeniem. Przy tobie nie muszę niczego udawać. Akceptujesz mnie taką, jaką jestem. Nie przeszkadza ci moja słabość, wrażliwość i naiwność. Każdy dzień uznajesz za nieważny. Tylko wieczory pozwalają zdjąć z twarzy sztuczną, uśmiechniętą maskę. Nie umiem się z tobą rozstawać. Pamiętam, jak ratowałaś mnie, gdy podawałam rękę Czarnej Damie. Szeptałaś, że jeszcze za mało cierpiałam. Że to nie czas. Teraz już wiem. Jestem tu, bo tak chciał Bóg. On przewidział w moim scenariuszu mnóstwo miejsca na łzy. Zagram swą rolę do końca. A ty, wieczna dublerko, podpowiadaj mi, co robić. Podaj rękę, gdy niewierni Tomasze podstawią mi nogi. Zniszcz to, co utrudni mi drogę. Tobie dziś zaufałam...




Zostań ze mną,
ta noc nie będzie łatwa...

poniedziałek, 14 listopada 2011

13. (152)

Nijakość wchodzi drzwiami, oknami i kominem. Wszystkimi szparami. Ogarnia mnie obojętność. Taka ludzka obojętność. Nie wiem, co czuć, jakoś tak mi pusto, zeszło ze mnie powietrze, a jednocześnie wypełnia mnie po brzegi. Brak mi sił, te dni tak się ciągną, pragnę odnowy, pragnę powiedzieć o tym wszystkim, o tym, co dobre, a jeszcze bardziej - co złe. Tutaj, we mnie, w tym nic nie wartym ciele, to się nie mieści. Pękam w szwach od nadmiaru samej siebie. Boli mnie skóra, pęka, krew się leje, pęka, a duchy sączą się na wolność. Niech mi ktoś powie, co jest w tym powietrzu, oprócz tlenu, azotu i innych pierwiastków? Coś... Tego nie da określić się żadnym innym słowem ani symbolem chemicznym. To po prostu coś. Coś, co skutecznie sieje we mnie niepokój, bez powodu, a nawet jeśli z, to jest błahy. Bardzo błahy, niezauważalny dla tych mniej słabych. Nie mówię głośno o tym, co czuję pod wpływem tych nie nie ważnych zdarzeń, zostałabym wyśmiana, niezrozumiana, wyszydzona. A to nic nie da, zupełnie nic, tylko trochę wody będzie więcej w hydrosferze ludzkich uczuć. Dla świata to ani strata, ani korzyść. Dlatego chcę, potrzebuję teraz kogoś, kto  potrafi i zdoła wylać tą krew zmieszaną z wodą ze mnie, kto mnie oczyści, da nadzieję raz jeszcze, porwie problemy i spali je w ogniu czystym, przejrzystym. Tylko o tym teraz marzę... Chcę choć na moment wyjść z ciała, uwolnić niecierpliwego ducha, zatracić się w łzach słodkich od szczęścia, ujrzeć iskrę optymizmu w oczach widzianych w lustrze co ranek. Ale teraz, gdy przez moje szare komórki prześluzuje się myśl... Bo przecież, halo, ludzie, to życie lubi płatać figle. To życie bezczelnie podkłada nam nie tyle nogi, co potężne kłody dębowe, by nas złamać, byśmy upadli. Więc niby kim ja jestem, by teraz tak się nie stało, by to nie przytrafiło się mi, teraz, tu, dzisiaj, jutro, kiedyś? Nic nie stoi na przeszkodzie, prócz  Boga, ale on jest raczej zajęty, wita nowych gości w Niebie i zsyła następnych nieszczęśników na Ziemię. Po co mu ja, taka nikłość, element niezauważalny? Przeraża mnie to, co robi mi wyobraźnia. Widzi czerń, czerń z domieszką czerwieni. Czarno, czarno, czarno. Ona trzyma w ręku pędzel i maluje mi scenariusze w barwie nocy, zlewające się z widokiem za oknem. Walczę z nią, ale jak niby mam pokonać samą siebie...? A czy istnieję jeszcze "ja"? Czy przypadkiem nie wypadłam z toru po drodze, nie umarłam? Ta kula utkana z obaw, cierpienia i wad nie jest człowiekiem... Ja nie zasługuję na zrozumienie. Na nic nie zasługuję. Modlę się do Tego, co Mu zarzucam błędy, do Tego, co mnie zostawił, choć to w rzeczywistości ja odkręciłam twarz. Wybacz mi po raz enty, ale, błagam, nie zostawiaj mnie tak, daj mi tą siłę, pomóż... Niech nadzieja raz jeszcze poda mi dłoń, nim utonę we własnych łzach... Boże. Ty jeden znasz moje imię...


Jeżeli moja śmierć byłaby twoim życiem - 
- zabiłbyś mnie?

niedziela, 13 listopada 2011

12. (151)

Nie miało tak być. Plany uległy nagłym zmianom, nie wiem, czy korzystnym. Mam wrażenie, że wlazłam z butami w czyjeś sprawy, że coś zburzyłam, zniszczyłam, poplątałam. Powinno się mnie za to porządnie ukarać, chłostą, czymkolwiek. Sumienie mnie gryzie. Wyciska łzy. Dobija mnie to poczucie winy. Dobija mnie fakt, że gdyby mnie tu nie było, to nic by się nie popsuło. Nie musiałabym wtedy myśleć, co będzie, gdy stracę skarb zyskany ręką egoisty. Przeraża mnie wyobrażenie o krainie bez Ciebie. Przeraża mnie fakt, że los może pokierować nas na właśnie taką drogę, gdzie znikniesz z moich oczu, przedzieli nas mur zbudowany z niezrozumienia innych ludzi. Nie chcę kłamać, jesteś dla mnie powietrzem, muszę tylko pamiętać, żeby w pewnej chwili nie przestać oddychać. Pomyśl, co by było, gdyby teraz kazał nam ktoś się pożegnać, tak na wieki wieków? Na Boga, nie przeżyłabym tego. Już sama ta myśl w niewyjaśniony sposób sprawia mi ból. Nie potrafię udźwignąć ciężaru egzystencji, to jest takie trudne, tak ciężkie... Zastanawiam się, czy długo to będzie trwać, ile dni/miesięcy/lat musi upłynąć, aż sytuacja unormuje się, aż atmosfera oczyści się z niedopowiedzeń. Tak, wiem, to tylko gra. Tutaj trzeba kłamać, by przeżyć i wygrzebać się spod stogu martwych ciał tych, co nie umieli przechytrzyć przeznaczenia. Sama też mogę stać się jedną z nich, z tych upadłych, przegranych, słabych... Jeżeli nie nauczę się praw egzystowania. Już teraz je łamię, krzywdzę ludzi, mocno, z korzyściami dla siebie. Boję się patrzeć w lustro... Widzę tam jakiegoś mordercę dusz, krwiopijcę, nieznaną mi sukę, co bardzo, bardzo lubi kopać leżących, przewracać stojących i rozrywać trzymających się za ręce. Nie wiem, co mną kieruje. Pozwalam okiełznać się manii egoizmu, by potem walczyć ze sobą, walczyć z sumieniem. Jego nie da się zagłuszyć. Nic nie działa. Ani głośna muzyka, ani pędzący tryb życia. Ono w dziwny sposób jest ponad tym wszystkim, przebija się przez barierę dźwięku i czasu. I choćbym nie wiem jak szybko biegła, to na marne. Sumienie jest we mnie, nie mogę go porzucić. Co mi mówi teraz?
Na tym świecie istniała jeszcze przyjaźń. Tworzyło ją wielu, a ty wybrałaś akurat tę. Zniszczyłaś ją, rozbiłaś, zabiłaś. Czujesz się teraz lepiej? Pomogło ci to? Tak? A teraz pomyśl, co jest lepsze: jedna szczęśliwa na chwilkę dusza, czy trzy wiecznie radosne z posiadania siebie? Dlaczego im to zabrałaś? Winnaś była wybrać mniejsze zło. A mniejsze zło w tym wypadku to jedna nieszczęśnica, nie trzy...



Zatraciłam się na moment,
poczekaj,
już wracam, 
już znowu mi źle na tej
brudnej ziemi,
mokrej od łez.

11. (150)

Nie ma wolności. Nic nie ma. To nie demokracja. To poddaństwo, szantaż i wieczne uzależnienie od świata. Jesteś człowiekiem wolnym? To podejdź do matki, pieprznij ją w twarz, potem zorganizuj zamach na przyjaciela, a na końcu zabij siebie. Nie? A dlaczego? Przecież jesteś wolny. A wolność to brak konsekwencji. Więc co? Nadal nazywasz się kompletnie niezależnym i całkowicie władczym nad swoim życiem królem? Bo ja, wyobraź sobie, nie. Ja nie mogę przyjaźnić się z każdym, nie mogę chodzić, gdzie chcę, nie mogę zachowywać się tak, jak rzeczywiście czuję się w środku. Tu nie ma możliwości egzystowania tylko według siebie. Tutaj trzeba patrzeć, bo inni widzą, szepczą, komentują, wymieniają zgryźliwe uwagi. Plują jadem, mieszają z błotem, ale gdy tylko na nich spojrzę, to w ciągu jednej sekundy wywołują na swoją twarz jakże przyjemny uśmieszek, oh, ah, ale my się lubimy, ojej, ale fajnie, tak, tak, uśmiechajmy się dalej, przecież to takie miłe, zwłaszcza gdy chwilę wcześniej kulturalnie obrabialiście mi dupę. Tak miło? Tak fajnie? Lubisz to? Lubisz zmuszać ludzi do płaczu, lubisz ich szmacić najboleśniej, jak się da? Egoiści z nas. Egoiści najgorsi z możliwych. Tak puści, tak fałszywi... Tak niewyobrażalnie wredni, że nawet Bogu za nas wstyd przed samym sobą. Życie nie jest piękne, nie dostrzegam w nim nic, co warte śmiechu. Szczęściem nazywa się tą znieczulicą, ten gniew, to antyludzkie wędrowanie. Nie wiem, po co istnieje w dzisiejszych słownikach słowo altruizm. Taki stan nigdy nie istniał, więc raczej też nie zaistnieje. Możemy o nim marzyć, ale co to jest marzenie? Czy to przypadkiem nie jest tylko nierealna wizja przyszłości, zbyt piękna, aby stać się prawdziwą? Tak, to jest właśnie marzenie. I zawsze nim pozostanie. Te spełnione przecież stają się automatycznie rzeczywistością,  przeszłością. A o niej lepiej nie wspominać. Jest pełna krwi, nienawiści, walki o siebie, z sobą, ze światem, z Bogiem. Ludzkość ma wiele na sumieniu. Te wszystkie grzechy, zdrady, oszustwa, kłamstwa... Kłamstwa idealne. Że będzie dobrze, że wszystko się jakoś ułoży... Wolność? To jest wolność? Nie wierzę już w żadne wasze słowo. Nastały czasy dyktatorstwa emocjonalnego. Dusze nie są duchem, mają swoje prawa, granice, których nie wolno przekroczyć pod karą psychicznego bólu... Dusze coraz bardziej się poddają, łamie się im piszczele, by nie uciekły, a one nie mają siły, nie potrafią tego przetrwać, krwawią... Zapomniały, jak smakuje świadomość bycia sobą dla siebie, a nie marionetką dla świata. Rewolucja nie wyszła mi na dobre. Teraz tkwię w czasoprzestrzeni z nożem w ręku, gotowa zapłacić wszelką cenę za swoje dobro. Zobacz, jaką idealną egoistką jestem... Nie wstydzę się, w tych czasach zapatrzenie w swoje potrzeby to znak rozpoznawczy naszego gatunku. Tego już nie da się odwrócić. To plaga, zabija powoli, ulegamy wszyscy, szykujmy groby dla uczuć...



Próbowałam być kimś innym,
ale zdaje się, że nic się nie zmieniło.

piątek, 11 listopada 2011

10. (149)

Oczekuję od innych zrozumienia, akceptacji, chęci poznania mnie. Tymczasem... ja sama siebie nie znam. Jestem całkowicie zależna od ludzi wokół. To oni decydują, czy się śmieję, czy płaczę. To oni nadają mi nowe cechy charakteru, to oni kształtują tą duszę, co się tłucze pośród ścian z błon i skóry. Przy nich zmieniam się jak kameleon, dopasowuję się. Ten czas to podobno czas poznawania siebie i kształtowania. Mi to kompletnie nie wychodzi, obleję ten test, nie zdam egzaminu z wiedzy o sobie. Wszystko jest całkiem znośnie, gdy jestem sama. Wtedy akceptuję tą pustkę w sobie, akceptuję to, że jestem nikim. Ale ci ludzie... To oni powodują straszliwy mętlik w głowie, zakłócają fale racjonalnego myślenia. Przy ludziach mówię to, co oni chcą, robię to, co każą, żyję, jak im się podoba. Nienawidzę tego. Przeraża mnie moja zmienność i różność, to nie jest łatwe, to mnie wyczerpuje, kiedyś zgasnę, pozostanę pustką na zawsze...
Nie podoba mi się ten stan. To ciągnie się przez kartki kalendarza, zegar gubi się, nie nadąża, czas się plącze, biegnie, zwalnia, biegnie, zwalnia, gubi rytm. Trzeba kogoś, kto zatrzyma czas, mnie i moje błędne myślenie. Sama... póki co, nie potrafię. Jestem zbyt słaba, nieokiełznana, dziwna. Nie pasuję tu. Czuję to. To udawanie nie pomaga, to nie działa, na marne moje próby wymuszenia naturalnego uśmiechu powtarzane codziennie przed lustrem. Gdzie jest instrukcja obsługo do mnie? Przecież musi być jakieś rozwiązanie, przecież... Nie, nie wierzę, że to ma trwać i ciągnąć się bez końca. W głowie kołacze mi się stado myśli. A jeśli tak będzie już zawsze? Jeżeli... Boże, jak mogłeś odejść stąd? Ja wiem, są ode mnie ważniejsi, są głodni, brudni, umierający, masz masę pracy. Ale nie zapominaj, ja tu jestem, oddycham, truję się tym tlenem. Czemu mnie zostawiłeś? Przygarnij mnie znowu, albo raczej zawróć mnie, przecież wiesz, jak jest. Ja tylko tak mówię, wiem, jak jest. W rzeczywistości to ja zawsze odchodzę. Zwalam winę na Ciebie, bo tak łatwiej, jesteś przeźroczysty, czysty, fajny i w ogóle... boski taki. Aczkolwiek nie ocalą mnie noce łez i modlitwy. Próbowałam klęczeć, próbowałam mamrotać pod nosem... Teraz ty spróbuj mnie wyciągnąć choć raz tak na siłę. Zapomnij, Ojcze, o tej wolności, o grzechu moim i pierworodnym, weź mnie na ręce i wynieś mnie z tego bagna, choć raz, choć raz, jeszcze raz, znowu, setny raz, tysięczny...



Daj mi znak
Wróć do końca
Pasterzu przeklętych

9. (148)

Nie trzeba mnie walić po twarzy, nie ma potrzeby, żebyś podstawiał mi nogę, nie wysilaj się i nie kop mnie w brzuch. Takim bólem mnie nie złamiesz, więc nie próbuj, na marne pójdzie twój wysiłek. Ale wiedz, że czasem jedno zdanie, słowo, sylaba wpełza we mnie, przechodzi przez przełyk, rozrywa go, potem przez żołądek, tak, pamiętam to uczucie dokładnie, jakby przez moment w brzuchu była bryła żelaza nie do strawienia. Potem, przez żyły, płyną te słowa, płyną, ranią, rozszarpują żyły, krew się wylewa, dociera do oczu, a w nich w dziwny sposób staje się bezbarwna i słona. Chce uciec ode mnie, ale je powstrzymuję, z trudem, sił we mnie tak mało. Ale to nie ten moment najbardziej mnie krzywdzi. To chwila, gdy twoje myśli docierają do moich. I zderzają się, zderzają się w walce, która trwa ułamki sekund. Wtedy moja dusza przegrywa, zdaje sobie sprawę, że świetnie wyszkoliłeś język, on doskonale wykonał cel, niewidzialnymi rękami liter wziął gwoździe i przybił mnie do ściany. Takiego bólu nie rozumiem, nie potrafię opanować, nie kontroluję go. Jest taki przeszywający, jest tak głęboki, zostawia blizny, trwałe, a niewidoczne. Nadal chcesz mnie niszczyć? To mów do mnie. Mów, jaka jestem. Powiedz, że jestem idiotką, że jestem głupia. Nazwij mnie jakimś perfidnym epitetem. Określ, jaki ze mnie nie-ideał, no dalej, dalej. Wierz lub nie, to o wiele skuteczniejsze niż kuksańce w bok, niż szarpanie za włosy. Bólu fizycznego nie powinniśmy nawet porównywać z psychicznym, ten drugi jest nieporównywalnie większy. Jest nieporównywalnie większy, silniejszy, niewidoczny...
Albo nawet nic nie mów. Tylko wytknij mnie palcem, spójrz na mnie z pogardą, wybuchnij upokarzającym i poniżającym śmiechem na mój widok. Takie nic, a tak boli. Być może nie potrafisz tego zrozumiesz, nie zaliczasz się może do grupy głupców (nad)wrażliwców. Może nie wiesz, co oznacza dla takich ludzi słowo "noc". To czas, gdy sen jest tylko dodatkiem. Nocą się cierpi najmocniej. Nocą łzy płyną jak z kranu, wszystko jest takie puste, beznadziejne, samotność wlewa się przez szpary, ciszę zakłóca tylko rytmiczne pochlipywanie i gwałtowny oddech. A ty? A ty żyjesz z dnia na dzień, cieszysz się ze wszystkiego, uśmiechem jesteś nawet bardziej niż sobą. Martwisz się małą sprzeczką z ojcem, kiepską oceną, albo nawet i się nie martwisz. Szkoda, że nie widzisz, jak wbijasz w ludzkie dusze noże, masz ich mnóstwo, wypadają ci z kieszeni, ranią, ranią, ranią, zabijają. Uświadom to sobie. Zrozum to. Jeden zabójca mniej to już sukces.


Ciśnienie wzrasta,
deszcz, woda,
deszcz
na policzku...

środa, 9 listopada 2011

8. (147)

Ten czas biegnie za szybko. Czuję to mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Okres beztroski i wiecznego śmiechu mam dawno za sobą, a teraz, gdy patrzę na kalendarz, uświadamiam sobie, że przecież za parę miesięcy będę już w liceum, będę zupełnie w innym miejscu. Z dnia na dzień będą wymagać ode mnie coraz więcej dojrzałości, choć w głębi duszy mam poczucie, że nawet nie zdążyłam skorzystać z darów losu. I czego chcę od tego życia? Chociażby tego, by zwolniło. To tempo jest wysoce niebezpieczne. Mój najlepszy czas minął, ale nie chcę, by zatarły się wspomnienia. To jedyne, co mi zostało z przeszłości. Ja nie chcę zapomnieć. Nie chcę, by chwile znikły, nawet te złe ulokuję w sercu. Bo to przecież wspomnienia tworzą moją emocjonalną stronę. To one mnie uczą tego życia, poruszają mnie niczym gracz pionek, choć mam na oczach opaskę. Muszę ufać przede wszystkim sobie. I w tym jest największy problem. Nie wiem, kim jestem, co tu robię, co znaczę. Nieświadomie kroczę przed siebie, udając, że mam nad tym kontrolę, że panuję nad swoją egzystencją. To nie tak, nie wierz mi, ja kłamię, kłamię ciągle, ja... Ukrywam pod kłamstwem swoje ego, robię to tylko po to, by uniknąć głupich pytań, by się odgrodzić od tego świata, zamknąć go za żelazną bramą a klucz wyrzucić. Ale tu pasuje każdy klucz, nawet ten z plasteliny czy papieru. Nie da się uciec od tego egoizmu, od fali znieczulicy. Tu wcale nie jest tak kolorowo, jak na obrazkach i pocztówkach. Czekam na jakieś ratunek, na cokolwiek, znak... Nadzieja? Nadzieja to ja. A mnie nie ma. Analogicznie, ona także umiera. Razem ze mną. Jest jedna zaleta: przynajmniej była obok zawsze. I trwała ze mną w tej rutynie tylko po to, żeby teraz zauważyć, jak to wszystko jest nudne, monotonne i płytkie. Tu się nic nie dzieje, nawet nie próbuję tego życia streszczać, bo niemal każdy dzień byłby bisowany przez następny. I nawet, gdy coś by się zmieniło, to i tak mam w sobie poczucie winy. Zmarnowałam cały ten czas... Bezmyślnie roztrwoniłam go, nie umiem nawet sprecyzować, na co. Przeciekał mi przez palce tak delikatnym ruchem, niewyczuwalnym... Tego się nie da naprawić. Jedyne, co mi pozostało, to nie pozwolić by przyszłość miała równie smutne barwy. Czekam jedynie na dostawę farb, uczuć, ludzi... Ktoś tu musi przyjść. Tej pustki jest za dużo, sama jej nie pomaluję...


Poduszka mnie nie kocha,
co z tego, że jest miła
i lubię ją przytulać...?

wtorek, 8 listopada 2011

7. (146)

Ta dawka nie wystarczyła na długo. Była tylko chwilowym przyćmieniem tego, co już gdzieś we mnie zaczynało się burzyć. Teraz czuję, jak bardzo potrzebuję lekarza, ale nie takiego, co mu płacą co miesiąc. Tylko takiego, co już z chwilą urodzenia był lekarzem. Lekarzem do duszy, bezinteresownym. Takim, co nawet swoim śmiechem leczy...
A teraz? Teraz jestem tu, i nie wierzę w nic, z wyjątkiem Boga. Jest ta chwila, jest ten czas, są pytania, a nie ma nawet nas. Nie wierzę w nic, co powstało na tej Ziemi, nie wierzę w uczucia, nie wierzę w relacje między ludźmi, którym nadaje się bezsensowne nazwy. Przyjaźń... Wsłuchaj się w to słowo. Syczy w ustach. Jakby koli w serce. Bo to od przyjaźni, a właściwie tylko od tej nazwy idą pasma niedopowiedzeń, przynależności i chorych pretensji o nic. Przyjaciele to tylko dwoje ludzi, co im się wydaje, że się kochają, że do siebie należą, ze są ze sobą i dla siebie. To złudzenie. Nie. Wierzę. W to. Kłamstwa tego typu chodzą po świecie i są na tyle częste, że stały się częścią normalności. Przyjaźń to żniwiarz ofiar. Nie wiem, czy chcę w tym uczestniczyć. Przepraszam. Ja wiem, że tymi słowami ranię niektórych czytających, ale... to jest chyba zbyt bardzo ludzkie, abym brała w tym udział. Nasza przyjaźń to tylko cierpienie innych. To tylko kolejny sztylet, nóż, co z tego, że taki ładny, kolorowy, ozłacany tu i ówdzie? Co z tego, pytam?! Ja wiem, jak bardzo boli być tą wyłączoną z grona przyjaciół. Ja wiem, jak to jest być tą niepotrzebną, odrzuconą. I gdy tylko pomyślę, że ja także mogłam kogoś do takiego stopnia zranić, to mam ochotę wziąć swoja głowę i wyrzucić ją za okno. Nie tak się zachowuje porządna, grzeczna dziewczynka. I chyba wolę tu umrzeć, użalając się nad sobą, niż gadać tylko o niedoszłych miłościach i napędzających nadzieją uśmiechach. To mnie nie dotyczy, co więcej, nawet nie obchodzi. Przestałam stawiać miłość na podium. To nie jest nic warte. Wszystko obraca się wokół nas, wokół tego, jak się czujemy, ale przecież nie można wciąż popełniać tych samych, durnych błędów. Ile tak będziemy grać?! Ile trupów nam padnie pod nogi, ile dusz umrze przez nasze egoistyczne hipocentrum gdzieś w głowie?! Nie chcę przykładać do tego ręki. Choć i tak mam swój udział w tym akcie zbiorowej męki, to teraz umywam ręce niczym Piłat, nie wydają bezpośredniego rozkazu, ale wam nie bronię, zabijajcie się, dalej, dalej, siekiery macie w dłoniach, ostrze plącze się wam w ustach, bije nóż w płucach, oddychacie trucizną. Zabijajcie się, ale beze mnie. Stop. Wycofuję się...
Przyjaźń nie jest dobra. Ona niszczy to, co swobodnie się rozwija, to swego rodzaju prawo dla spontaniczności, ograniczenia, niepotrzebne zasady... Droga donikąd. A nawet nie droga. Przepaść. Dół. Piekło.


Bo tylko ty
możesz pomóc mi i sprawdzić,
że przestanę się cały czas zabijać, 
że krew przestanie bryzgać,
że na nowo pokocham to,
co mam,
choć jest tego tak niewiele...

poniedziałek, 7 listopada 2011

6. (145)

Uwielbiam taki stan. Uwielbiam TEN stan. Niewiele musi się dziać. Wystarczy, że ktoś wywoła małe tsunami w moim wnętrzu i zachęci swą falą serce do radosnego tańca pomiędzy płucem a żebrami, czy co tam jeszcze jest. Dawno tego nie czułam, byłam pewna, że ostatnie pożegnanie ze szczerą radością mam już dawno za sobą. Myliłam się... To jest takie nic. 4 minuty i 18 sekund. Tyle. Aż tyle. Wystarczająco tyle, by wskrzesić mnie na pewien czas. Nie chcę teraz wyznaczać i oceniać, czy będzie to jeden dzień, tydzień, a może tylko te parę godzin. Może przejdzie mi, jestem przecież tak bardzo nieustabilizowana i nietrwała. Tak krucha... Łatwo mnie zniszczyć, ale cieszę się, bo są tacy, co ruszą tyłek i wezmą Super Glu, choć wyraźnie pisze, że w okamgnieniu skleja on skórę i powieki. Ryzyko? Niekoniecznie. To coś o nieco piękniejszej nazwie. To niezwykle rzadko spotkana bezinteresowna i nieprzymuszona chęć niesienia pomocy.
Wybaczcie mój niecodzienny styl pisania, to to serce, ono bije tak mocno, tak inaczej, ono bije... A przedtem tylko kołysało się z boku na bok, od niechcenia, oby tylko dać komórkom to, co im się należy. Teraz je czuję, oj, jak mi tego trzeba było.
4 minuty 18 sekund.
I ożyłam.
4 minuty.
18 sekund.
Serce bije.
Sekund 18.
Minut 4.
Chcę więcej. Chłonę to. Pragnę. Ta noc będzie dobra. Czuję to. Dzięki tym cząstkom czasu, lek najskuteczniejszy, lek cudowny, lek na wyciągnięcie ręki, choć jednocześnie tak strasznie odległy i uzależniający.
4 minuty 18 sekund.
Boże, dziękuję. Usnę po raz pierwszy bez obaw, bez bólu, bez cierpienia, po raz pierwszy od tak dawna. Usnę z uśmiechem.
4 minuty 18 sekund.


Czasami brak słów to najlepsze rozwiązanie.

niedziela, 6 listopada 2011

5. (144)

Tutaj, na tym globie nie wszyscy są tak cholernie egoistycznymi tworami, dla których jedyną wartością jest ta maskarada, walka, oglądanie siebie w lustrze. Są też tacy, jak Ty. Przyszłaś. Wzięłaś mnie za rękę. I poprowadziłaś. I szłyśmy tak, powoli, tylko po to, by jeden wieczór okazał się mniej pusty i dołujący. Nie kłamałaś. Nie próbowałaś nakarmić mnie lakami o dziwnych nazwach: "Będzie dobrze", "Każdy tak ma", "Musisz przestać" czy też "Trzymaj się, jakoś się ułoży, nie jesteś sama". Bo ty wiesz, że te niewidzialne tableteczki wypływające z czyichś ust działają zupełnie na odwrót, niż byśmy chcieli. One działają na chwilę, tłumią ból, ale nie jego przyczynę, która siedzi gdzieś daleko, wewnątrz, utkwiona pomiędzy naszymi wadami a złudzeniami. Ty zaakceptowałaś mój egoizm, moją paranoję, moje wady, moją wrażliwość, ty szłaś obok, choć widziałaś, jak bardzo się niszczę. Ja się potykałam, ale ty mnie nie powstrzymywałaś. Ty wiesz, że jeśli ja nie będę chciała przestać, to NIKT mi nie pomoże. "Jesteś dla mnie kimś wyjątkowym" - tymi słowami podniosłaś mnie, wrzuciłaś tu, na dół patyki i deski, z nich postaram się zbudować drabinę i... ja kiedyś stąd wyjdę. Twoje zaufanie i, przede wszystkim, wiara we mnie i w to, co trzymam wewnątrz daje mi siłę, ja tym oddycham, ja o tym myślę, ja się tego kurczowo trzymam, ciebie się trzymam, mocno, wiem, że mogę na tobie polegać. Wiem, że gdy tylko będę chciała upaść, to ty mnie puścisz. Za to cię kocham. Za bezpretensjonalny sposób bycia, za wolność, jaką mi dajesz. Pozwalasz mi na porażki, choć też czuwasz, bym nie zniszczyła się zbyt bardzo. Ratujesz mnie, nawet jeśli nieświadomie. Ratujesz moją duszę, ona przy Tobie jest sobą, zrzuca z siebie te maski, tony uśmiechu i wyjmuje z kieszeni podrobione szczęście po promocji. Ty nawet nie musisz nic mówić. Ja czuję, jak wiele mi dajesz, jak bardzo zmieniasz tą ponurą egzystencję. Dałaś mi siłę, kruchą, bladą, ale jednak. Każda dawka jest dla mnie zbawienna. Różnisz się od tym pocieszycieli, marnych, spotykanych przypadkiem, bez jakiegokolwiek przeznaczenia. Umiesz milczeć. Umiesz wierzyć. Umiesz zrozumieć cały mechanizm, jaki mnie napędza. Ty nie gardzisz, nie ganisz, nie rozkazujesz.
Jesteś.
Żyjesz.
A mi to wystarczy.
Czuję twoją dłoń na moim ramieniu. Nadajesz moim krokom sens. One są jeszcze niepewne, koślawe. Nie śmiejesz się z tego. Pamiętasz, jak jeszcze niedawno leżałam na ziemi, zakrwawiona, obłocona, pusta. Zatrzymałaś się obok. Poczekałaś, aż wstanę. Powoli i w ciszy. Inaczej niż świat by nam kazał. I możesz mówić, że to nic takiego. Masz rację, to nie jest "nic takiego". To coś takiego. Nazwałam to poświęcenie. Naucz mnie tego. Zmyj ten egoizm. Chcę być choć trochę człowiekiem...


Jesteś jedną z tych,
co moje imię mówią z czułością.
Bez tej goryczy, co wypala mi rany
w sercu
jak kwas...

sobota, 5 listopada 2011

4. (143)

Ułożyło się nie po mojej myśli. Wszystko nie tak, nie, nie nie, nie tak. Teraz nie ma odwrotu, zabrnęłam za daleko, zbyt długo kierowałam się tylko i wyłącznie sercem, które przecież jest jednoznacznie z uczuciami, jednoznaczne z myśleniem irracjonalnym i emocjonalnym. Wpadłam w ciąg. To trwa. I nie ma na tym świecie niczego/nikogo (niewłaściwe skreślić), kto byłby mi w stanie pomóc tak do końca, na zawsze, na wieki wieków. A nawet jeśli jest, to albo nigdy go nie spotkam, albo spotkałam, ale nie mogę go mieć dla siebie, na wyłączność. To błędne koło nie jest już nawet kołem. Nie ma granic, nawet nie wiem, jak zabłądzić, północ, wschód, zachód, plącze się, wszystko, w ciszy, tutaj, ze mną. Jest niemoralnie dziwnie, jest jakby zbyt bardzo oczywiście. Poszło łatwo, poszło szybko, teraz tylko w głowie ten szum, urywki wspomnień, urywki chwil, urywki marzeń. Zaprzepaściłam swoją szansę na powstanie, teraz, pełzając w tym tunelu załamania, nawet gdybym chciała, to wstać już nie mogę, sufit mam nad głową. Wszystko jest zależne od losu. Ja nie piszę już scenariusza, zabrali mi kartkę, zabrali pióro, zostawili tylko to serce, co mi tłucze o tu, po lewej. Pompa do krwi, czerwona, posiniaczona, porwana, nawet nie ma kształtu takiego z obrazka. Coś jest nie tak. Coś tu się wyraźnie poprzestawiało. Gdzie jest moje zdecydowanie i zawziętość, pytam? Za wiele mam w sobie obaw, tkliwość mnie dosięgła i roztacza swą aurę gdzie tylko może... Nie podoba mi się to, ta droga przestaje być taka ustronna, tylko dla mnie. Wkradają się tu jakieś błędy systemu, Boże, sprawdź, to chyba jakiś błąd. Tu jest zupełnie wbrew moim wyobrażeniom. Nic nie czuję. Nie wiem, jak nazwać ten stan. Utknęłam tu. Plączą mi się pod nogami myśli, za mną ciągną się moi martwi przyjaciele. Jest przeraźliwie zimno, nie wiem, czy bardziej we mnie, czy to po prostu taka pogoda. Coś mnie dusi, to powietrze chce nade mną zdominować. To pułapka, już wiem. Idiotka ze mnie, naiwna. Widziałam ten znak, czaszka na czerwonym tle ze skrzyżowanymi piszczelami. Zamknęłam swój umysł na jakiekolwiek ostrzeżenia. Słuchałam najgorszego z przewodników - siebie. Wstyd mi. Wstyd. Bardzo. Nie wiem, czego bardziej - siebie, czy może za siebie. Dostrzeż tą różnicę. I powiedz mi, dlaczego zewsząd wytyka mi się, że nie powinnam żyć, nie tu, nie tak, nie ja...


Nie ciesz, się, gdy znajdziesz sens.
Oznacza to jedynie,
że ktoś go właśnie zgubił.

czwartek, 3 listopada 2011

3. (142)

Chodzi za mną jakieś dręczące uczucie. Nazywaj to jak chcesz, ja mówię na to sumienie. Ono za mną maszeruje bez przerwy. Przeszłość potrafi zmieszać z teraźniejszością, ta natomiast uwielbia gromadzić wszystko, co może jej się jeszcze przydać, a i tak się NIE przyda. Nie mogę pozbyć się myśli, że gdybym nie rozpoczęła tej złej passy mówienia, to teraz nadal byłabym tą grzeczną dziewczynką, bezproblemową. Mogłam zamknąć usta, przecież da się uwalniać duszę tylko nocą, przez skórę, przez bezsensowne grawerowanie wspomnień i zmienianie ich w coś namacalnego, chropowatego i bolącego. Wtedy jest tak spokojnie. Tutaj, na dole, nie trzeba oddychać, nie musisz się modlić, nie musisz mówić nic. Tu, na dole, w tej ciemności, tu, gdy tylko nastanie noc, umiera nadzieja. A to ona za wszystkim stoi. Za wiarą, za radością, za tym, co bezmyślnie nazywa się dobrem. Jak się nie ma matki, to się nie ma nic. Nadzieja moją matką...
Popełniłam zasadniczy błąd, wychodząc z tej skorupy, zdejmując maskę, zrzucając z siebie tony zasłon utkanych z kłamstwa. Spodziewałam się pięknego słońca i otwartych ramion. A tu nic. Pustka. Zawiodłam się. Piekło jest niewiele gorsze od tej Ziemi, boję się pomyśleć, że Niebo też nie będzie jakoś znacząco lepsze... To życie mnie przeraża. Ci ludzie są jacyś obcy. Nie powinnam była im ufać. Nie powinnam w ogóle łamać tych stereotypów na mój temat. Tego już się nie da naprawić. Pozostanie trwały ślad po mojej głupocie i - przede wszystkim - naiwności. W liście moich wad stoi ona zaraz po wrażliwości. Nadzieja źle mnie wychowała. Wlała mi w żyły za dużo różowego płynu, który, co prawda, zmieszał się ze szkarłatną mazią, ale nie zostawił mojej duszy obojętnie, zniszczył ją, poharatał, upośledził. Rozerwał. A z tej dziury wylały się oceany żali, bólu, hektolitry zwierzeń, prawda znalazła sposób, aby się uwolnić. Była niczym woda z najczystszych źródeł. Ale trafiła w nieodpowiednie, brudne ręce. One zniszczyły jej moc, ubrały ją w szmaty i nazwały kłamstwem. Chodzi teraz po świecie, mija ludzi, wchodzi im do uszu, potem przepływa nerwami do mózgu, wywołując pobłażliwy i poniżający uśmiech na twarzy. Oni wszyscy, co jej doświadczyli, patrzą teraz na mnie krzywo, gdy nie widzę, gdy nie czuję. Oni już wiedzą. Oni oddali się tej przebranej, biednej prawdzie, oni jej nie poznali. Teraz będą pokazywać na mnie palcem. I mówić w myślach najgorsze obelgi. Bo Natalka to jest ta, co lubi być w centrum uwagi i używa najbardziej prymitywnego środka ataku - właśnie kłamstwa. Niewielu odważyło się, by zerwać te kajdany, umyć i oczyścić słowo, dostać się do wnętrza, uwierzyć. Niewielu podało mi dłoń. Nie po to, by mnie wyciągnąć, chyba nikt nie jest w stanie tego zrobić. Po to, by być. Bym potrafiła wierzyć w ludzkość. Bym widziała nie tych, co zgniatają mnie butem jak robala, ale tych, co dostrzegli wodę ze źródła.


Jest już za późno.
Ta noc nadeszła.
Wygoniła nadzieję.
Zabiła...

środa, 2 listopada 2011

2. (141)

Głosy. W głowie. Mnóstwo. Kuszą mnie. Gardzą mną. Szydzą ze mnie. Zachęcają. Mieszają. Zwodzą. Kłamią... Kłamią bez ustanku. Szkolą mnie w tym kłamstwie, bym mogła wyjść do świata i zachowywać jak jak wszyscy, jak normalne zwierzęta z wyjątkową goryczą wewnątrz i lepką mazią w czaszce, co naiwni nazywają... pf!, inteligencją. Nie wierzę w to. Nie wierzę w wyjątkowość ludzkości. Jedyną rzeczą, jaka różni nas od zwierzy jest fakt, że dla nich ranienie nie oznacza nic innego jak wbijanie kłów w ciało ofiary, która jest tylko bo to, by zaspokoić instynkty pozostałych. A my, ludzie, ranimy dyskretnie, nauczyliśmy się robić to iluzjonistycznie do takiego stopnia, by ranić to, co nie udowodni niczyjej winy, a mianowicie - ofiarą jest dusza. Już tylko nieliczni z nas kaleczą się dziś, aby sprawdzić, czy żyją. Koncentrują się na tym bólu, jedynej realnej rzeczy. Bo przecież wszyscy, których znamy, w końcu odejdą albo już to zrobili. Oni kłamali, oni grali na zwłokę. Oni UCIEKLI. Tchórze... Oni przerazili się, gdy ujrzeli twarz egzystencji. Głosy ich przytłoczyły, kazały się poddać, kazały uciekać, one wiedziały, jak bardzo przegranymi są w czasach obłudy i nędzy. W czasach egoizmu, który nas zabija, nawet z lustrem robi przedziwne rzeczy, tak, że choć przed nim stoją tłumy, to i tak każdy widzi tylko siebie. Nawet nie powinniśmy się obrażać, gdy ktoś nazwie nas idiotami. Bo idiota to ktoś inny. A my jesteśmy inni, niż prototyp ludzki w dziele stworzenia. My świadomie spieprzyliśmy arcydzieło Stwórcy. To pewnie dlatego już wcale się do nas nie odzywa... Swoją drogą, nie dziwię mu się. Gdyby mój puszysty króliczek zmienił się w trolla z próżnią w głowie i wrednymi oczami, to też zostawiłabym go, aby zdechł czym prędzej, aby zniknął. Każdy z nas kiedykolwiek starał się zmienić, zakończyło się to jedynie tym, że przez jeden dzień trochę bardziej kłamaliśmy, założyliśmy na to parszywe ciało ładny ciuszek, a pomarszczoną skórę ukryliśmy pod maską. Nam, ludziom, wydaje się, że jesteśmy przede wszystkim czymś namacalnym, czymś z krwi i kości. Dla nas się liczy ten pierwszy cielesny pocałunek, ten dotyk słońca na plaży, trzymanie się za rękę. Materializm przysłonił nam całą prawdę o ludzkości. Zapomnieliśmy, po co jest ta skóra, po co kości, po co limfa. Aby ukryć duszę, aby nie była tak oczywista, aby mogła oprzeć się o żebra w trudnych chwilach i aby skóra nieco chroniła ją przed znieczulicą. Problem w tym, co ludzie świat zrobił z tej reguły. Teraz dusze się chowają po kątach, dusze są nieciachane, dusze to taki bonus, zupełnie niepotrzebny w XXI wieku. Dlatego chcę się uwolnić. Być do końca, do dna duchem, być niewidzialna tylko po to, by nikt nie mógł już ranić. Moje działania nie przynoszą efektów. Raz, dwa, trzy linie. Palce duszy wypływają na zewnątrz. Ale to za mało. Ta bariera jest zbyt twarda. Jest tylko jeden sposób, aby się jej pozbyć. Skręcić. W tą drogę, gdzie zakończenie jest oczywiste. Gdzie zakończenie jest po raz pierwszy rzeczywiście końcem. A nie wyimaginowanym szczęściem. Końcem. Duszą. Wolnością. Ta tutaj, zbudowana z pieniędzy i paru minut wolnej woli mnie nie satysfakcjonuje. Chcę być duchem. Chcę istnieć i nie-istnieć jednocześnie. Duch.Waga zero. Objętość zero. Wzrost zero. Duch. O tym marzę dzisiejszego wieczoru.


Żaden dolar, żaden tłum
nie zatrzyma mnie tutaj.

wtorek, 1 listopada 2011

1. (140)

Nie wiem, czy chcę w to brnąć. Stoję na rozdrożu, o ile tak można nazwać skrzyżowanie piaskowej, szerokiej drogi z zarośniętą, dawno nieużywaną ścieżką. Jest mnóstwo za i przeciw. Tutaj, na tej głównej ulicy są drogowskazy, a co jakiś czas nawet mijam innych wędrowców. A tam? W tych zaroślach? Zero znaków, zero ludzi, zero śladów kogokolwiek i czegokolwiek. To podobno dobrze, poznałam przecież na własnej skórze efekty uboczne obcowania z przedstawicielami okrutnego gatunku człowieka, wolałabym tego nie powtarzać. To zawsze niesie za sobą falę tsunami, a ona wylewa mi się potem oczami, ustami, a nawet skórą, przez doliny i wgłębienia, przez te pory, co to nawet nie są warzywem. Samej jest o tyle łatwiej, że winę zwala się zawsze na siebie, ale jednocześnie ma się władzę. I wtedy tylko ja decyduję, jak i kiedy się zranię, cierpienie już mi w krew. Ale... Mogę przecież zbłądzić, mam w tym dużo doświadczenia. Od dłuższego czasu zdążyłam poplątać palny Boga, on chyba nawet tego nie przewidział. Pokazał mi drogę, prostą, banalną. A ja, idiotka, i tak z niej zeszłam, wybrałam tą poplątaną, tylko po to, by nie było za łatwo. A potem Natalka ma pretensje do wszystkich, do tego z góry, do każdego źdźbła trawy, tylko nie do siebie. Bo ona biedna, nieszczęśliwa, zagubiona... Emocje lubią przysłaniać mi prawdę. A prawda jest taka, że przecież mam wolność i sama, na własną rękę się gubię. Walczyłam o tą wolność, jako idiotycznie głupie dziecko chciałam być "dorosła". To z perspektywy czasu najgorsze z moich marzeń. Miałam być piękna, uśmiechnięta, zabawna. Miałam mieć grupkę fanów, z którymi każdy weekend zapełniałabym imprezami i szaleństwem. Jest zupełnie na odwrót. Jestem... ujmując lekko, przeciętna, smutna, denna. Mam tylko parę okruchów przyjaźni, a w weekend ślęczę nad książkami albo marnuję czas na robieniu czegoś, co właściwie jest tylko nicnierobieniem. W tym kilku-miliardowym tłumie jestem zaledwie zerem. Znaczę mniej niż piksel w ekranie monitora. Ale okey, do tego już się przyzwyczaiłam. Teraz jedynym dylematem jest właśnie to, gdzie mam pójść. Ta główna droga jest dobra dla wszystkich. Ta wąska, zaniedbana... Dla mnie. Tylko dla mnie. Pomijam fakt, że gdybym wyjawiła, na czym ona polega, znaleźli by się tacy, co w jednej chwili postawiliby przed nią rogatkę, a obok znak z napisem "Wchodzenie grozi śmiercią!". Ale, chwila... czy mi nie o to chodzi...?
Nie wiem już, skąd te wątpliwości. Przecież wiem, jak bardzo chcę zboczyć z drogi. Czyżby to rozsądek powracał do życia po długotrwałym kacu moralnym? A może to moje serce, może ono czuje, jak bardzo ucierpi na niewłaściwej mojej decyzji? Aj, aj, niedobrze. Nie mogę się wahać. Przecież wiem, czego chcę. Chcę idealizmu w każdym centymetrze sześciennym swojego ciała i duszy. Chcę perfekcji.
A może to Bóg, może on mnie teraz ostrzega? Swoją drogą, idiota. Wie doskonale, że nawet Jego zignoruję. Bo ja zawsze wiem lepiej. A potem będziecie winni. Ot, moja domena egoizmu. Witaj w moim świecie... Nie spodoba ci się tu.


Powinien ktoś tu przyjść i mnie powstrzymać.
Teraz, póki jestem na tyle płytko,
by jeszcze móc podać rękę.