środa, 28 września 2011

21. (109)

Gdybym była posiadaczką milionów, zakupiłabym sobie jakąś człekopodobną machinę, która byłaby obok mnie 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Tak, tylko tyle potrzeba mi do szczęścia. Obecności kogokolwiek. W szkole, wśród mnóstwa bliskich mi osób śmiech jest jednoznaczny z oddychaniem. Wracam ze szkoły, w pośpiechu odrabiam lekcje ze słuchawkami na uszach, następnie godzinę poświęcam na gitarę i fortepian. A potem? Cisza. Pustkowie. Lubię to chyba. I nienawidzę jednocześnie. Bo mi nie powinni dawać mózgu. Poprzez proces zaplątanych czynności zaprogramowałam go tak, by myślał o tym, co złe, zimnie i nieprzyjemne. Jestem w środku cholerną pesymistką, wbrew wszelkich pozorów. Tylko pewni ludzie potrafią stłumić moje ponure usposobienie wśród pozakręcanych nerwów i żył tak, by nie dawało o sobie znać. A potem oczywiście i tak te moje niezliczone, zdołowane komórki znajdą sposób, by powtórnie wyjść na pierwszy plan. Do tego można się przyzwyczaić. Ale, na Boga, dlaczego jak jest już "dobrze", to ja i tak wcale się "dobrze" nie czuję? Sprzeczności wplątują mi się w jelita. Nie rozumiem tego i nigdy tak naprawdę nie rozumiałam. Nie pojmuję tych wyrzutów sumienia o nic, nie jestem w stanie przełknąć krytyki i nie umiem się nie przejmować. Choruję widocznie na wysoki stopień egoizmu. Wątpię, by dało się to wyleczyć. Zaleczyć, owszem, ale nigdy usunąć tak na zawsze, doszczętnie. Znam nazwę lekarstwa. Lecz zielonego pojęcia nie mam, jak je zdobyć. Pozostaje mi tylko ciche wzdychanie do Boga. Wierzę w cuda. Ale czy ja jeszcze wierzę w siebie...?




- Dlaczego jest tak, jak jest? Dlaczego nie mogę się podnieść?
- Spalonej zapałki nie uratujesz. Możesz jej użyć, ale to nigdy nie będzie to samo.

wtorek, 27 września 2011

20. (108)

Wszyscy wlewają nam nienawiść do żył. Na każdym kroku. W każdej chwili i o każdym czasie. Jesteśmy karmieni nienawiścią i w nienawiść się ubieramy. Mało wśród nas ludzi z natury dobrych i nastawionych zawsze pozytywnie. A szkoda. Bo wewnątrz, pod tą grubą warstwą kurzu, egoizmu i udawania są ludzie warci uwagi. Są ludzie, których charakter przechodzi najśmielsze oczekiwania. Nie widzimy tego. Nie mamy odwagi odezwać się czy chociażby spojrzeć w oczy, wysłać pocieszny uśmiech. Jesteśmy zawsze na nie, bo innym źle z oczu patrzy, bo mają znoszone buty, bo w ręku trzymają fajkę symbolizującą wysoki stopień zdemoralizowania. Nienawidzimy tych ładniejszych, mądrzejszych i bogatszych. Uczy się nas nienawiści do innych religii, tępi się ludzi odważnych na tyle, by głosić poglądy inne od ogółu społeczeństwa (które zazwyczaj są prawdziwe).
Dlaczego tak jest...? Tyle geniuszy mija nas na ulicach, w parkach, gnając przed siebie, żyjąc bardziej z obowiązku niż dla siebie, a zwłaszcza kogoś. Tracimy szanse na lepsze jutro przez zbyt skrupulatne rozkładanie przeszłości na części pierwsze. Żyjemy według dyktowanych od urodzenia stereotypów. Bez litości i skrupułów. Czas staje się dyktatorem, a zysk kryterium. Powtarzamy "to mi się nie opłaca", "a co dostanę w zamian?"... A gdyby tak choć raz, jeden jedyny raz uśmiechnąć się do przypadkowej osobie spotkanej na ulicy? A gdyby tak powiedzieć komplement nieznajomej? Boże, przecież to tak banalne! Dlaczego nie wszczepiono nam czegoś więcej niż pompy do krwi i poskręcanego, oślizgłego materiału w głowie? Dlaczego nie mamy jakiegoś sprzętu do bycia dobrym ot tak, bez względu na temperaturę za oknem czy zły nastrój?
Dlaczego rzeczywistość koli takim egoizmem? Dlaczego ludzie chodzą w betonowych skafandrach? Ne rozumiem tego świata. Nie chcę go rozumieć. Bo pojąć życie to jednocześnie stać się szaleńcem obsadzonym w kiepskiej roli. Nie będę na to patrzeć. Wybrzydzam. Nie mam ochoty przyłączyć się do was. Taplanie się w bagnie przestaje mnie bawić.
Kto tak nas zespawał? Mamy tyle niedociągnięć...


Sumienie nie jest krwiste i mięsiste.
Sumienie z perspektywy nauki nie istnieje.

poniedziałek, 26 września 2011

19. (107)

MUSZĘ (?) pozwolić sobie na nieidealność. Na bycie sobą tylko po to, by być sobą. Nie będzie łatwo. Przyzwyczajenia i mania perfekcjonizmu  będzie przebijać przez skórę. Ale powoli. Spokojnie. Trzeba mi czasu i... miłości? Taaak. Zdecydowanie. Co z M.? Powiedzmy, że oddzielam nas grubą krechą. Już nie chcę patrzeć na mapę i liczyć, ile kilometrów nas dzieli. Tam jest inne życie. Beze mnie. Nie da się pewnych rzeczy tak po prostu przeskoczyć. Teraz przynajmniej widzę, kim byliśmy. A raczej czym. Nieposkładaną plątaniną niedorzeczności i sprzecznych sobie cech. Żadna, kurczę, miłość idealna. Nic z tych rzeczy. Prędzej czy później dziwne uczucie zwane tęsknotą zacznie blaknąć, a wiec po co na siłę je zatrzymywać...Zerwijmy już z oczy te komiczne maski. Chociaż podobno przyszłość zależy od nas, to NIE łudźmy się. Optymiści różnią się od nas tym, że nie bolą ich upadki. Wyjęli sobie z głowy miękki i gąbczasty mózg, przyczepiając go do tyłka by, spadając, go nie potłuc. Chroni ich to przed bólem. Ale nie przed porażkami. Ja tak nie chcę. Nie chcę żyć bez jakichkolwiek amplitud temperatur uczuć. I taki chyba jest sens. Poznać skrajności życia. Poznać jego zalety, wady i cenę. Tak sobie myślę teraz... Wady znam. Cenę? Raczej też. Ale.. Zalety? Niewiele. Poznam je. Nie z tobą. Przy tobie mogę tylko poznać na wylot proces przeliczania odległości na mapie na odległość w terenie. Nie chcę tak. Nie, nie, nie. Dosyć. Kończymy to. Dziękuję Bogu za te chwile, szkoda tylko, że modlimy się do innego nieba.


Mam zamiar śmiać się z momentów,
gdy wierzyłam w twoje słowa.

czwartek, 22 września 2011

18. (106)

CZY jest w porządku, gdy tęsknota miesza się z radością, tylko w związku z brakiem innych uczuć w sercu? Czy jest w porządku, gdy, będąc tyranem, nazywamy się jednocześnie ofiarą, bo przecież winni są wszyscy? Granica między dobrem a złem jest tak cienka, jak nić. Tak łatwo ją przekroczyć. Tak łatwo ulec pokusie i zacząć nie tyle bać się bólu, co go sprawiać. A przecież wszyscy JESTEŚMY tacy sami... Niszczymy swoje lustrzane odbicia - świadomie, czy nie, to jednak, cały czas łamiąc jakieś granice, nie wahamy się. Ja w  tej chwili jestem chyba na skraju dobroci i zła. Jestem tego świadoma i dostrzegam konsekwencje. Tak naprawdę nie wiem, czy jeszcze czuję. Mam w sobie jakąś dziwną pustkę, skutecznie zagłuszającą wszystkie możliwe głosy: głos serca, głos rozsądku, a zwłaszcza... głos sumienia. Tracę kontrolę, a nie powinnam. Nie potrafię ocenić swojego postępowania. Nie klasyfikuję się ani do grupy o nazwie "dobro", ani do miejsca o przydomku przeciwnym. Popełniane przeze mnie błędy są warte jedynie wyszydzenia. Szkoda, że dostrzegam to dopiero teraz, no, ale przecież ktoś już kiedyś na moją korzyść stwierdził, że lepiej późno, niż wcale. JESZCZE niedawno rysowałam przyszłość w ciepłych barwach. Rzeczywistość jest zupełnie odwrotna. Potoczyło się inaczej, niż oczekiwałam. Co wyniosłam z tej lekcji? Czas na zawsze zostać pesymistką. To pozwoli mi unikać zawodzeń. To pozwali mi widzieć świat takim, jakim jest i nie liczyć na dobro od losu. Chyba tylko tyle mogę zrobić...
Nie, nie jest bardzo źle. Jest nie tak. Jest nieswojo, nie według mych planów. Prosiłam Boga o coś innego. Najwyraźniej mówiłam zbyt cicho. Zbyt mało czasu poświęciłam na dręczenie kolan. Zupełnie inaczej to sobie wyobrażałam. MYślałam o cudownej przyszłości, bezchmurnym niebie i uśmiechu. A teraz mam, mili państwo. Mam. Ale tylko to, na co zasłużyłam. Czyli nic.
Nic?
Złe słowo.
Mam wiele, ale to wszystko mija się z celem. Przyszłość nie nadchodzi, wciąż ta pieprzona teraźniejszość. Niebo wcale nie jest jednolicie niebieskie, to tylko te chmury przykryły je doszczętnie, imitując bure sklepienie. A uśmiech? Szczery? Tylko przez łzy, gdy sama do siebie szepczę "Co, przez nią/niego/nich (niepotrzebne skreślić) będziesz ryczeć?"...



Choć, wezmę cię za rękę
i pokażę świat, którego 
nie jestem w stanie
zrozumieć.

poniedziałek, 19 września 2011

17. (105)

Czuję niedosyt. Dręczący i wwiercający się w brzuch cholerny niedosyt nie wiadomo czego. JEST buro, nudno i nieciekawie. Jest monotonnie. Nie ruszam się z miejsca. Trwam na starcie, zbyt głucha, by dosłyszeć strzał pistoletu. Czekam, Bóg wie na co. Chyba na jakiś przełom. Coś nowego. Właściwie obojętnie mi, czy to będzie klęska, czy tryumf. Cokolwiek. Przydałoby się w końcu ruszyć. Coś zrobić. Zacząć wspinać się ku górze, do źródła światła. Potrzebuję kroku w przód. ZBYT długo czekałam na zbawienie. Teraz, gdy już mniej więcej obrałam sobie cel, trzeba zatrzeć dłonie i chuchnąć w nie na szczęście. Motywacja. ?. Hm. No właśnie. Za mało tu życia, panowie. Proszę nieco ognia do pieca. Nieco dramatyzmu.
Idiotka ze mnie. Doszukuję się problemów tylko po to, by mieć o co walczyć. CICHO liczę na moją zabójczą zdolność pakowania się w kłopoty. Potrzebuję naturalnego dopalacza, jakiejś niewykrywalnej siły, kopniaka z góry. ABY mnie zrozumieć, trzeba dostrzec mnóstwo słów między wierszami. Sama także miewam momenty, gdy nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak, a nie inaczej. Teraz także dziwnie przyglądam się poprzednim linijkom tekstu. Monotonia? Źle. Spokój. Źle? Cisza. Źle?!
No właśnie. Głupieję. Nie mogę tego w żaden sposób PRZERWAĆ. Chce mi się rewolucji w życiu. Albo...  czekaj, nie! Wojny. Taaak, wojny chcę. Wojny z sobą. O siebie. Muszę wiele zmienić TEN STAN, podbudować swoje ego i uzupełnić zapasy pozytywnego uporu. Koniecznie.
Wojny chcę. Prawdziwej. Takiej, jak kiedyś. Chcę gry o wszelką ceny. Śmierci. Tak. Tak. Właśnie tak. Już to widzę. Czuję...
Boże, co się ze mną dzieje... Mam tylko nadzieję, że nie nazywam się Adolf, bo nie do twarzy mi z wąsikiem.

Zabijmy się wszyscy
Będzie wesoło!

16. (104)

Coś przychodzi, jest chwilkę, potem znów gdzieś pędzi. Ekhem, poprawka. Ktoś przychodzi, odchodzi, bla, bla, bla. Tak już po prostu. Cytując opis na gg jednej z koleżanek, potwierdzam "Byłoby mi łatwiej, gdybym potrafiła cię znienawidzić.". Tak, zdecydowanie. A teraz mogę jedynie zastanawiać się, co będzie. Odpowiedź jest prosta, ale nie wypowiadam jej. Zbyt mocno kaleczy wargi, wypływając z nich, nawet szeptem. Póki co, będziemy wierzyć, że nadal nic nas nie DZIELI. Złudzenie podadzą nam na śniadanie, obiad i kolację. Owszem, można tak. Do czasu. Do chwili, gdy będziesz rzygał od samego brzmienia mojego imienia. Stanę się elementem przeszłości. Starą przygodą, krótkim zdaniem z kropką na końcu. Nie będzie NAS. Będzie ona, ta, ee..., Natalka bodajże? I on, kurwa, Michał od siedmiu boleści. Póki co, nazywamy te relacje tęsknotą. Smutek, rozdarcie i te sprawy. Ale ja nie wierzę w miłość na odległość. To nie ma szans na przetrwanie. Bez dotyku, bez rozmów w cztery oczy, bez ciszy i uśmiechów - równie dobrze można tylko spać, jeść i pić. Bez jakichkolwiek uczuć i emocji. Nie oznacza to, że nic nie odczuwam. Boję się i nie jestem w stanie patrzeć przed siebie. Rzeczywistość jest zamglona, nie wspominając o przyszłości. CZAS jest w stanie wyleczyć rany - o ile pacjent będzie współpracował. Ja chyba nie pasuję do tego kryterium. Za mało we mnie spokoju i opanowania. Zmienna jestem jak pogoda. I, niestety, coraz bardziej od niej zależna. Nauczyłam się przyklejać do twarzy uśmiech tylko wtedy, gdy za oknem jest znośnie. Bez okiełznania Celsjuszów nie mam imienia. Od tak, Natalka. Ani wesoła, ani smutna. Istniały jeszcze inne wskaźniki nastroju. Jednym z nich jest... no? Tak, ty. A teraz? Jak będzie? Kto zdoła łaskotać mnie do momentu, aż śmiech samoistnie mnie pozytywnie zgwałci? Kto będzie pieprzył głupoty tylko dla mnie?
NIE. Nie mów, że będzie tak, jak i kiedyś. Pęka we mnie owoc strachu. Nic się już nie ułoży. To jest niespełna 400 km. Tego się nie da pokonać. Muszę cię puścić. Nie mamy aż tak długich rąk. Ta ODLEGŁOŚĆ nas zabije. Zobaczysz. Wspomnisz moje słowa.
Albo i nie. Zapomnisz o tych słowach. Jak i o całej reszcie moich myśli.

Musimy skończyć tą grę, 
nim ona skończy nas.

sobota, 17 września 2011

15. (103)

Nie wiem, co czuję. Nie jest dobrze, nie jest źle. Jest... dziwnie. Już niewiele rozumiem. Zostałam otumaniona jakiś środkiem, bynajmniej tak się czuję. Zbyt dużo tego wszystkiego. STRACIŁAM panowanie na sytuacją. Pozwoliłam, by głupota i egoizm zburzyła mój mur obronny. Był byle jaki, posklecany z kilku rodzai cegieł, niedokończony, kruchy - ale był. Teraz stoję na środku pustkowia, wystawiona na atak ze wszystkich stron. Ja... ja nie rozumiem. Nie wiem, co się stało. Ja tego nie pojmuję. Nic nie układa się w całość. Jest nie tak! Jest strasznie zimno i niepewnie, lód już powoli pęka nam pod nogami! Zimno mojej duszy. Choć właściwie z przyzwyczajenia przy ociepleniu sama wkładam ją do zamrażarki. Przyzwyczaiłam się do tej drażniąco-kojącej pustki w sercu. Chcę przestać się pogrążać, ale, do cholery, sama nie dam rady! Ktoś musi mi podać rękę! Ale kto, kurwa... Kto? Tu, na dole, WSZYSTKO jest tak niewyraźne i blade. Cisza przeszywa, światło razi, nawet słodycze przestają cieszyć. Nie chcę tu być. Chcę wstawać rano i mówić "życie jest piękne". W tej chwili nie wiem, jak w ogóle wstaję. Nie wiem też, CO robię... Chwila przerwy? Ale przerwy od czego? Od siebie? Od życia? Urlop? Nie da się. Nie da. Nie da...
Mam ochotę krzyknąć, powtarzając za Nosowską: Miłość Uwaga Ratunku Pomocy!. Tak, właśnie tak. Bo miłość to bagno. Nie do ominięcia. Teraz, patrząc wstecz, mam ochotę wziąć swoją głowę i rzucić nią o ścianę. Bo gdzie była, gdy była potrzebna? Co robiła, gdy serce rwało do roli pierwszych skrzypiec bez przygotowania? Naiwne, głupie - teraz ma za swoje. Krwawi. Krwawi! Po cichu... Tylko ja czuję krew wylewającą się z żył i skapującą na wątrobę i inne nieprzyjazne wnętrzności. Tego nie widać. Skórę mam zbyt grubą. Poharataną, ale grubą. Silną. Przyzwyczajoną.
MIAŁAM szansę, by wszystko odkręcić. Teraz jest za późno. Nadzieję i zaufanie ciężko ponownie zaprosić do domu. Teraz pozostaje tylko czytać między wierszami. Aby zrozumieć ludzi, trzeba tylko postarać się usłyszeć to, czego nie mówią. Bo się boją. Jak my wszyscy i jeszcze trochę.


Kiedyś moja dusza miała dom
taki z drzwiami i oknem na ciebie

piątek, 16 września 2011

14. (102)

Wytłumaczcie biednej Natalce, co to jest, kurwa, wsparcie? Co to, do chuja, jest zaufanie!? Co to, kurwa, jest przyjaźń?! Bo biedna Natalka chyba już nie wie! Chyba już nie rozumie! Chyba zgasła nadzieja i chyba teraz już nie będzie mogła ufać innym!!!
Nie rozumiem, dlaczego Bóg wszczepił nam pod skórę tyle egoizmu! DLACZEGO nie umiemy rozumieć innych, a przede wszystkich siebie! Dlaczego zadawanie bólu jest pasją wielu!
Dlaczego...
Czy tak trudno jest najpierw pomyśleć, potem działać? Po co niszczyć komuś wieczory...Po co zabijać go powoli, a jednak skutecznie? Wiecznie jesteśmy tylko my i my. Nikt poza tym. Inni? Ich tylko nieustannie OCENIAMY, wylewamy im na głowę wiadro pomyj z domieszką oszczerstw, INNYCH nie staramy się zrozumieć, nie rozkładamy ich zachowań na części pierwsze. Tylko ból. I cierpienie. Łzy. Staramy się udawać miłych, ale wciąż powtarzając  "dobranoc" nie pozwalamy tym drugim zasnąć. W imię czego, pytam? W IMIĘ CZEGO!? Satysfakcji? Dumy?
Uciszenia sumienia. Tak. Zdecydowanie. Sumienie, jakiekolwiek, ciche czy głośne, lubi być łechtane (nie)idealnym zrzucaniem winy na innych. Sumienie, moje czy też twoje, pragnie bezmyślnego zarzucenia komuś, że jest zły. Że nie spełnia oczekiwać. Że milczy. Podczas gdy "oskarżony" po prostu dławi się łzami, dlatego nic nie mówi...
To my, zabójcy, jesteśmy ofiarami. Własnego idiotyzmu i wrodzonej słabości. Jesteśmy ofiarami. Krzywdzą nas. Powoli. Boleśnie. Krzywdzą nas. BEZPODSTAWNIE. Nie patrząc na reakcje. Nie oczekując ich. Nie widząc.
NADAJĄC życiu kolor krwisty, idę dalej. Oglądam się za siebie, ale tylko po to, aby ze szczerą nienawiścią pokazać wszystkim INNYM dumnie podniesiony środkowy palec. Po drodze gubię niezbędną do życia wodę. Tylko kilka kropel. Kroczę. Smętnie szuram nogami. Zmierzam w stronę światła. Idę. Bez celu - oby jak najdalej. Gdzieś w połowie drogi do poranka pożeram TABLICZKĘ czekolady, niechętnie licząc czas do startu - na nowo. Z rozmachem poprawiam włosy. Cierpię. Coraz bardziej, z dnia na dzień intensywniej i doszczętniej. Nie mogę pokazać innym swojej żałosnej porażki. Dziwią mnie tylko ludzie, tak bliscy, a tak dalecy. Widziani przez lornetkę z NAPISEM "złudzenie".
Nie chcę mieć uczuć.
Nie chcę mieć serca.
Świat jest aż za bardzo ZŁY.
Duszę też mi zabierzcie. Bo po co mi ona? Dość już łez wylanych przez przyjaciół, którzy, doskonale widząc mój nie-idealizm, nadal chcą więcej i więcej. Przecież tak się staram... Więc?




Cześć, jestem Natalka. Więcej nigdy nie powiem o tym, jak jest, jak było, jak będzie.

czwartek, 15 września 2011

13. (101)

 NIE odnajduję się w tym życiu. Nikt nie dał mi żadnej mapki albo chociażby instrukcji obsługi. Nikt też nie uprzedził mnie, że to wszystko wokół będzie powoli zabijać. Najgorsze jest to, że nie MAM nawet żadnej gwarancji na powodzenie. Nikt nie daje mi 100 %-owej pewności sukcesu. Mogę się potykać tysiące razy, mogę wypadać z torów. Ale to nic nie da. Gra będzie toczyć się dalej - ze mną, czy bez, to jednak będzie. Choć właściwie nie ma tutaj opcji "wyłącz". Jedyne, co możemy zrobić, to zresetować samych siebie. Zaczynać od nowa - na nowo, aż do chwili, gdy "ktoś z góry" odetnie prąd. JUŻ teraz niezmiernie o tej chwili marzę. Pragnę jej, pochłaniam. Niestety, to nie takie proste. Nie od razu zdobywa się szczyt. Trzeba wielu starań i mnóstwo SIŁ włożonych w dążenie do celu. Być może to nieco prymitywne. Marzenia, cel, praca, bla, bla, bla. Ale taki mam plan. Grać. Udawać. Dążyć. Nie mówię, że nie jest ciężko. Bo jest. Piekielnie. Z wielką trudnością przychodzi mi powstrzymywanie łez. Cisną mi się do oczu coraz częściej. O powód nie trudno. BY to okiełznać, trzeba czasu. I miłości. Dużo miłości. Mnóstwo. Potoki. Nie wiem, czy już mam to jakże wymarzone uczucie w swojej kieszeni. Zapewne nie dostrzegam, jak wiele miłości mnie otacza. Ilość, jaką mam, pozwala mi nie tyle ŻYĆ, co smętnie przeskakiwać z dnia na dzień. Nie radzę sobie ze swoją nieokiełznaną duszą. Boli mnie patrzenie na swoje nieumiejętne poczynania. Boli mnie sam fakt, że tu jestem. Bo po co to, na co? Nic z siebie nie daję, za to (zbyt) wiele biorę. Wszystko, cokolwiek się wydarzy, strasznie przeżywam. Choć (wydaje mi się, że) to ukrywam, to i tak efekt jest marny. Zresztą, w XXI wieku nie trudno być niezauważalnym. Wystarczy przestać się uśmiechać i usunąć ze swoimi problemami w kąt nikomu innemu niedostępny. Tak będzie prościej. Nie tylko dla mnie. Dla was. Nie będziecie musieli mnie przytulać, ocierać słone łzy. Te chwile są już tylko moje. Nie muszę się nimi chwalić.


Za mało odwagi, by czasem wprost coś powiedzieć...

wtorek, 13 września 2011

12. (100)

I tak oto nastała historyczna dla mnie chwila. Setny post. Setny raz przelewam tu swoje myśli. Setny raz mogę w ciszy wykrzyczeć cokolwiek, do anonimowego odbiorcy. Teraz nadszedł dla mnie czas podsumowania. 2078 wejść. 9 obserwatorów. Kilkanaście komentarzy. Dużo? Mało? Nieważne. Nie jestem tu dla internetowej popularności. Choć momentami miałam chęć prowadzić blog w stylu np.Ankyls (www.ankyls.blogspot.com). Ale nie, nie, nie. To mi nie wystarcza. Nie chcę, by ten blog przekształcił się w coś typu "Cześć, byłam dziś w mieście, kupiłam sobie to i to...). Nie chcę w tym momencie obrazić Ani, bo jej blog jest świetny i bardzo go cenię. Sęk tkwi w tym, że ja muszę wyrzucać z siebie emocje. Dlatego właśnie tak, a nie inaczej.
Zmiany podobno są dobre. Dlatego kolejne wpisy będę pewnie nieco inne. Szablon pewnie też zmienię. Chcę czegoś świeżego, nowego. Skończyłam już ze zmienianiem siebie.
Niech to świat się zmienia dla mnie.

poniedziałek, 12 września 2011

11. (99)

Ja to ogólnie kocham się jarać byle czym. Kocham mieć odpały. Kocham być w stanie takim, jak chociażby teraz. Oczywiście jedynym racjonalnych wytłumaczeniem mojego przebajecznego humoru jest gorączka. Ta powyżej 38*C zawsze tak na mnie działa. I chwała jej za to. Nie chcę tego przerywać. I choć na dziś zaplanowałam już w głowie cudnego, jubileuszowego, setnego posta, to dam sobie siana. Zdrowie lubi mi płatać figle.


Ajajaj, kocham dziki kraj!

sobota, 10 września 2011

10. (98)

Czasem lepiej jest po prostu milczeć. Nic nie mówić, trwać w nieustannej ciszy. Dać odpocząć strunom głosowym. Dla mnie nastał właśnie taki czas. Dziś nie napiszę już nic więcej. Muszę trochę pomilczeć. I pomyśleć.


Cisza bywa głośniejsza
niż krzyk.

piątek, 9 września 2011

9. (97)

Ogólnie rzecz biorąc to ja jebie tą waszą całą miłość. Jebie te romantyczne wyznania uczuć, jebie te motyle w brzuchu, jebie całą akcję z podrywaniem i flirtem. Mam serdecznie w dupie czułe mrzonki i inne dyrdymały. Nie jara mnie to już. Ogarnięta jakąś nieludzką obojętnością przestaję mieć true love za coś pięknego. To chyba bajka - ale już nie dla mnie. Mdli mnie na samą myśl o tym. Nie twierdzę, że to po prostu przypadkowy napad wstrętu. Być może mi przejdzie, wcześniej czy później. Ale teraz mamy piątek, godzinę 20.56, i ja właśnie teraz, w piątek, o godzinie 20.56 nie widzę sensu w miłości. Ten cały shit ogranicza ludzi i przypomina wieczny wyścig. Jeszcze na dodatek, gdy, wydawałby się, wszystko jest już cud miód, piękne - musi pojawić się ktoś, kto wszystko spieprzy do kwadratu. Wiem, że takie poglądy spotykają się z niezrozumieniem, ale... hm, czy coś tracę? Raczej niewiele. Nic mnie nie omija. A nawet jeśli już coś, to jedynie idiotyczne marnowanie czasu. A to i tak wychodzi mi perfekcyjnie. "Przychodzisz ze szkoły i resztę dnia spędzasz w czterech ścianach przy komputerze". Tak, najwyraźniej jestem tylko przykurzoną idiotką o marnym poziomie inteligencji.
W tej chwili jedyną osobą, która traktuje mnie na poważnie jestem ja sama. Wszyscy pozostali dostrzegają tylko moje wady. Nikt nie widzi, jak momentami wypruwam sobie żyły, wszystko tylko po to, by zadowolić ogół społeczeństwa. Nikt nie widzi, jak się staram, jak bardzo staram nad sobą pracować.
To nie jest moje miejsce. Właściwie jestem już przygotowana, aby uciec - DALEKO. I nie martwić się złudną, subiektywną i niekrytyczną opinią innych. Muszę wyskoczyć z tego rozpędzonego pociągu choć na sekundę i znaleźć swoje popieprzone serce. Dość mam ciągłej walki o nic.
Udawanie... Taaak, to boli najbardziej. To boli jak nóż noszony w sercu. Sztuka niełatwa, a możliwa. Trudna do opanowania...
Płoną mi policzki, jestem wściekła, i choć dłonie, zlodowacone od nie wiadomo czego, nieposłusznie dotykają klawiszy, to piszę dalej, chcę to gdzieś z siebie wyrzucić, choć na moment nie myśleć o dniu dzisiejszym, a nawet o całej reszcie przeszłości. Tylko ta chwila. I ja dotrzymująca jej kroku. Nic więcej się nie liczy. Nie teraz.


Zbyt długie czekanie w końcu sprawi,
że zapomnisz już, na co czekasz.

czwartek, 8 września 2011

8. (96)

Coś zaczyna się sypać. Nie umiem kontrolować emocji. Popadam w paranoję. Nie umiem nawet o tym pisac. To stan bez konkretnej nazwy. Nieokreślona pustka, brak jednego z elementów układanki. I te zmiany nastrojów... Nie, to nie okres. To już codzienność. Słowa innych boleśnie mnie kaleczą. To trochę jak szpilka wbita w ramię. Nie umiem jej wyjąć, bo wiem, że popłynie strumyk krwi. Dlatego zostawiam ją w ciele, chyba wolę cierpieć niż płakać.
Swoją drogą, płacz ostatnim czasem pojawia się u mnie na zawołanie, jak u aktorów. Wystarczy mi mniej więcej 10 sekund. I proszę, katastrofa gotowa.
Muszę zacząć działać, pracować nad sobą, walczyć o samą siebie. Czas się w końcu ustatkować.



Nie ogarniam.

środa, 7 września 2011

7. (95)

Jeszcze chwilę temu siedziałam na balkonie otulona kocem. I grałam na gitarze melancholijną etiudę. Było mi tak dobrze, sam na sam ze swoim egoizmem. Zostałabym tam, z wielką chęcią. Ale codzienność woła mnie tak głośno, że nie sposób ją zignorować. Dobija się drzwiami i oknami, nie pozwalając na nawet moment anormalności, odmiany. Nie, nie czuję się dobrze. Coś mnie kuje, w środku. Coś na kształt dawnego cierpienia. Boli mnie serce, zaczęłam rozdrapywać rany. Z żałobnym nastawieniem patrzę w kalendarz i widzę tylko negatywy. Być może nawet nie staram się dostrzegać strony dobra. Bo po co mi ona? Dlaczego mam udawać optymistkę, skoro nie zostałam wyposażona w dobre nastawienie do świata...?
Patrząc w przeszłość widzę wiele chwil takich, jak teraz. Cisza wszechobecna, wszechobecna cisza. Wiele smutku, wiele cierpienia, wiele szaleńczej nienawiści do życia. Mnóstwo sprzecznych emocji i jedno marzenie. Zniknąć. Na zawsze. Uciec od tego, co irytuje najbardziej i od tych, co nawet nie starają się zrozumieć, a i tak "wiedzą lepiej".
Od tamtego czasu bardzo wiele się zmieniło. Od nowa nauczyłam się śmiać. Niepewnie, ale jednak, zaczęłam stawiać kroki w stronę własnego zadowolenia. Nie, nie szczęścia. Bo go nie ma, mówię po raz setny. Równie dobrze można szukać prawdziwego mięsa w parówkach.
Teraz dochodzę do wniosku, że chciałabym zapomnieć o moim życiorysie. Chciałabym go raz na zawsze wymazać z pamięci. Nie chodzi tu o wstyd przed prawdą. Prędzej o tęsknotę do dawnego "ja". Miałam wtedy szansę, by dojść do stanu perfekcji. Zaprzepaściłam to. Zmarnowałam jedyną okazję, aby poczuć się wyjątkowo. Teraz muszę grać tą marną rolę w marnej sztuce. Nie ma szans na wycofanie się. Już z góry zadecydowano za mnie, jak będzie wyglądać moje życie. Nie wiem nic, prócz jednej rzeczy: nie będzie ono idealne. Jak i wszystko inne wokół. Mogę marzyć o przeszłości. Ale czasu nie cofnę. Będę zasypiać z obrazem przeszłości przed oczami. I marzyć. Będę dużo marzyć. Muszę zmotywować się na tyle, by wyjść z dołu, do jakiego się wtoczyłam. Muszę wstać po własnej klęsce. I zacząć na nowo. Z czystą kartą. Rygorystycznie, ale po cichu. Żeby już nikt mi nie przeszkodził w drodze do wiecznej ciszy i spokoju ciała i duszy.


Znajdę nowy dom dla swojej duszy.
I kupię go za wszelką cenę.

wtorek, 6 września 2011

6. (94)

Uwielbiam te chwile. Momenty tak błahe, a jednocześnie piękne. Kocham śmiech, którego ludzkimi siłami nie sposób opanować. Kocham stan, gdy każde słowo bawi w nieprawdopodobny sposób. Dławiący, głośny śmiech. Euforyczny stan ducha. Błoga miłość do chwili. Brak mi tchu. Myślę o tym z takim uśmiechem, jakiego świat jeszcze u mnie nie widział. Zaraz jednak przypominam sobie, jak to kiedyś nie umiałam się śmiać. Jak jedynym uśmiechem na mej twarzy był uśmiech ironii. Wiele się zmieniło. Jestem na dobrej drodze. Już nie idę sama. Są moje dziewczyny, jest Kaśka, jest M., jest nawet drugie M. Łatwiej się śmiać, gdy jest do kogo i z kim. Jest się o kogo oprzeć. Odczuwam wsparcie. Ze wszystkich możliwych stron. Muszę je umiejętnie wykorzystać. Tak, bym potem niczego nie żałowała. Bym nie żałowała powrotu do normalności.


Bogaci ludzie to ci,
co umieją płakać ze śmiechu.
Wszyscy pozostali nie zaznali bogactwa życia.

poniedziałek, 5 września 2011

5. (93)

Zbyt bardzo biorę do siebie krytykę, nawet tą ujętą żartem. Sama, na własne życzenie, niszczę swoją samoocenę i, przede wszystkim, dobry humor. Pocieszam się faktem, że i tak zaczęłam postrzegać się inaczej, niż ongiś. Nie, nie lubię samej siebie. Raczej... toleruję. Nic poza tym. Jestem zmuszona do nieustannej obecności niezaradnej Natalki. Czy tego chcę, czy nie, ona jest zawsze. Czasem jej nie poznaje... Momentami zachowuje się co najmniej dziwnie - nie panuje nad emocjami, zaprzecza sama sobie, bredzi. Jej życie jest poukładane w nikłym stopniu. Wierzy w wieczną miłość, wmawiając sobie potem regułkę o nieistniejącym szczęściu. Gubi się. Regularnie. We własnym umyśle.
Hm, rzadko patrzę na siebie z takiej perspektywy. Owszem, egoistka ze mnie pierwszoligowa. Ale ani mnie to jakoś specjalnie smuci, ani wybitnie cieszy. Skończyłam już z walką z samą sobą. To prowadzi donikąd. Jest bolesne w skutkach, nie tylko dla mnie, ale i dla innych. Efekty tejże bitwy zdążyłam już nieco poznać. W moim ciele nie mieszka już ta sama dusza, co, chociażby, rok temu. Straciłam nie tylko optymizm, ale i wiarę w cokolwiek. Nie ma tego, co lubiłam w sobie najbardziej. Lekkiego kroku w życiu. Opanowania. Spokoju w podejmowaniu decyzji. Zachciało mi się zmian... I wtoczyłam się do wielkiej otchłani, ot tak, dla rozrywki. Teraz nie mogę się wspiąć z powrotem, na górę. Zostałam tu, obrosłam znieczulicą, utknęłam w martwym punkcie. Nie próbuję stąd wyjść. Kolejnych zmian już bym nie zniosła...


A gdyby tak jeszcze raz
widzieć piękno w zwykłych rzeczach?...

niedziela, 4 września 2011

4. (92)

Przyjaźń nie chodzi po ulicach. Przyjaźń nie fruwa samolotami. Przyjaźni nie zobaczysz oczami. Przyjaźń trzeba poczuć, by ją zrozumieć. Rozumieć ją jako coś więcej niż ośmioliterowy wyraz. Ta prawdziwa wytrzymuje lata i stawia czoła kilometrom. Nic jej ni zniszczy, nic nie powstrzyma. W XXI wieku nie ma już takiej idealnej. Właściwie na każdej, bliższej czy dalszej znajomości można znaleźć jakieś szramy i rysy. Nie sztuką jest je jedynie zauważać. Sztuką jest szukanie niewidzialnego plasterka, którym rany można zakleić. Blizny zostaję, ale odpowiednio pielęgnowane - z czasem staną się coraz bledsze i niewyraźne. W normalnych okolicznościach napisałabym, jakim wielkim szczęściem jest dla mnie K. Ale nie napiszę. Bo dziś jest dzień z grupy wyjątkowych. Dzień, w którym muszę poświęcić kilka linijek jedynej, bliskiej mi Marynie.
Nie wiem, czy ona to czyta, czy nie. W jej życiu nie zawsze świeci słońce, a zegary nie stoją w miejscu. Ale nawet jeśli nie czyta, to wierzę głęboko, że myśli o mnie, tak samo, jak ja o niej.
Ja - Krynka, cicha miejscowość (żeby nie powiedzieć wieś) w okolicach Siedlec, Łukowa. Ona - Przemyśl, piękne miasto, znane mi, niestety, tylko z pocztówek i zdjęć.
Kilkaset kilometrów. Rok bez chociażby jednego spotkania. I to wytrwałe czekanie do wakacji. Do spotkania. Do "tempo Krynka", do "łoj" i innych przebojów, które zna tylko nasza dwójka.
Kiedy wspominam nasze pierwsze spotkanie, mimowolnie zaczynam wierzyć w przeznaczenie. Tylko los mógł sprawić, że prababcią Tyni jest moja sąsiadka. Tylko ten fakt ściągał ją tu, do Krynki. Ten niby szczegół pozwolił nam odkryć, jak piękne są dzieła przypadku. Przecież wystarczyłoby, abym wyjechała w czasie jej pobytu na wsi, przecież mogłam po prostu nie podchodzić, nie zapoznawać się.
Teraz wiem, jak wielki błąd bym popełniła. Wtedy nie mogłam tego zrozumieć. Miałam kilka lat. Chyba 8. Nie interesowało ciche szeptanie i chichotanie na każdym kroku. Teraz dziękuję Bogu. Wzbogacił moje życie. Na nowo.
Muszę nauczyć się dostrzegać to częściej. Nie tylko w urodziny przyjaciół. Nie tylko.
Zawsze.
Zawsze jest ktoś obok.
Zawsze. Wystarczy się rozejrzeć, a nie kryć twarz w dłoniach.


.Przyjaciele są jak ciche anioły, które podnoszą nas, 
gdy nasze skrzydła zapomniały jak latać.

sobota, 3 września 2011

3 (91)

Ludzie pozbawieni są umiejętności rozmowy. Takiej zwykłej, prostej rozmowy. Znam to. Z własnego doświadczenia. Wymiana zdań momentalnie przeobraża się w ostre krzyki i wulgarne słowa wplecione w treść. Teraz już wiem, jak nad sobą panować, ale innych nie jestem w stanie kontrolować. A szkoda. Bo to boli... Boli świadomość, że być może pod wpływem emocji ta druga osoba wykrzykuje mówi po prostu prawdę... Staram się nie wpadać w gniew, ale gdy słyszę biegnące w moją stronę wyrażenia typu "pieprzona idiotka" albo "pyskata gówniara", to mimowolnie, tam, w środku, coś we mnie pęka. Niczym pęknięcie biegnące wzdłuż ściany, tak i szrama na sercu, duszy. Paradoksalnie, kiedy się staram, nikt mnie nie docenia. Nikt... Zniechęcenie perfekcyjne.
Dlaczego tak jest? Dlaczego na jakąkolwiek krytykę czy uwagę reakcja niemal zawsze jest taka sama? Dlaczego ranimy się nawzajem, nie znając umiaru?
Sumienie.
Ostatnio często się do mnie odzywa. Nawet w idiotycznych sytuacjach. Dręczy mnie, gdy nie pogłaszczę milusińskiego kota. To samo w sobie jest dla mnie jakby sygnałem ostrzegawczym. Znam już przecież ten dręczący głos w głowie... Myślałam, że opuścił mnie - tym razem na zawsze. A jednak. Mam w sobie krztę człowieczeństwa.
Nie w tym rzecz.
Niepokojąco wraca do mnie przeszłość. Albo ja do niej. Początek roku szkolnego zawsze był dla mnie okazją do zmiany. Noworoczne postanowienia - to chyba zna każdy. Ja jednak ruszyłam o krok dalej. Nie tylko staram się nadać życiu nieco ogłady, ale też wiernie dotrzymuję danych sobie obietnic. Może także nieco kryję się z emocjami, wyrzucam je do starego worka z wspomnieniami. Nieudolnie zgrywam kogoś, kto ma w nosie konsekwencje czy też opinie innych. Nieudolnie, bo z wielką trudnością. Walka z samą sobą to potwornie ciężkie wyzwanie. Stracona pozycja. Nie wiem, czemu to robię. Chcę się zmienić. Kończy się to tylko płytką, nietrwałą przemianą. W środku nadal mam w sobie coś z samotnika. Mam w sobie skłonność do płaczu, mam wrażliwe usposobienie i boję się świata. Ot, cała ja, w kilku słowach. Cierpiąca już tylko wewnątrz. Zamknięta na kilka spustów. Ciężko się żyje z nadbagażem uczuć, skrycie chowanych przed światem. Łzy ocierane szybko skrawkiem rękawa palą dwukrotnie bardziej, niż kiedyś. Nie umiem się z tym pogodzić. Nie umiem zaakceptować swojego "ja". Dobrze, że przynajmniej dostrzegam wady mojej diametralnej zmiany. Dobrze, że tu, w pustym, ciemnych pokoju umiem wyznać prawdę jasnemu ekranowi komputera, klikając leniwie w klawisze. Dobrze, że on nie widzi moich zaszklonych oczu...


Kocham być tu, w tym miejscu
doskonaląc swoją znieczulicę.

piątek, 2 września 2011

2. (90)

Nie umiem pisać optymistycznych postów. Przyzwyczaiłam się do monotonnej ciszy wymieszanej z samotnością. Aż do chwili, gdy... zrozumiałam, co jest moim celem. KTO jest moim celem. Ktoś, kto nawet w myślach pojawia się nieproszony, a w snach gra pierwszoplanowe role. Ktoś, o kogo warto zabiegać, nawet jeśli serce zagłusza rozum bądź na odwrót. Przyświecała mi myśl o uczuciu nazywanym miłością. Teraz zastanawiam się, co było ważniejsze. On, czy słodka myśl "na świecie jest ktoś, komu na mnie cholernie zależy". Ze wstydem muszę postawić się po stronie drugiej opcji. Kierowała mną chęć kochania i bycia kochaną. Chęć walki o to, co naiwni nazywają szczęściem. Teraz również zaliczam się do grupy idiotów wierzących w wieczny uśmiech, ale, co mi tam. Nic nie tracę.
Śmiem widzieć w nim sens wszystkiego. Śmiem wiązać z nim wszystko, co piękne. Cieszy mnie to i przeraża jednocześnie. Podobno wszystko, co dobre szybko się kończy. Co się wtedy ze mną stanie?
O Boże...
Okropna myśl.
Przyprawiająca o dreszcze.
Teraz jesteśmy my. Ale bez ciebie moje imię brzmi tak słabo. Tak... bezradnie. Natalka. natalka. natalka. natalka.
Co ze mną będzie? Zniknę?

Dosyć.
Przyszłość zostawiam w rękach bogów.

 
-Jesteś?
-Jestem.
-Zostań. Na zawsze.
-Zostanę.

czwartek, 1 września 2011

1. (89)

I oto mamy 1 września.
Bo tak podobno nazywają pieszczotliwe wrota do piekła.
Witam w nowym rozdziale.
Przywitaj się grzecznie z nową Natalką.