Bardzo mnie boli ta dziura, jaka po Tobie została. Wciąż puchnie i krwawi, zalewa się ropą. Wiatr świszczy w niej, przechodzi na wylot, a po plecach sunie fala wzdrygających dreszczy. Nie goi się. Życie miewa ostre krawędzie, szwy prześlizgnęły się po nim jak struna, pękły z głuchym echem, które odbija się od pustych kości czaszki do tej pory. Martwica tkanek rozrasta się. Pełznie po tkankach jak wąż po lepkich, mokrych kamieniach, a mnie paraliżuje niemoc. Zimny lęk okala dłonie, kostnieją, przestają być posłuszne. Chcę z siebie zrzucić to piętno, zacząć piszczeć, machać rękami, odgonić, przestraszyć, jednym ze zbędnych ruchów je z siebie zrzucić. Nie dane mi jednak odnaleźć w sobie tej wiązki ciepłego światła, strumyka niewidzialnej siły. Zęby drgają od nacisku mojej woli, powieki zaciśnięte marszczą się gdzieś w rogach. Mięśnie w bezruchu. Zawieszone na kościach niczym stary płaszcz na wieszaku. Szkoda wyrzucać, szkoda odbierać miano użytecznego. Może się jeszcze kiedyś przyda.
Nie maleje ból i nie mylę go naiwnie z cierpieniem zdrowienia.
Czy To jest konieczność? Czy to jest niezbędne? Nie wierzę. Nie wierzę w leczące właściwości czasu. On ma przy sobie łopatę, solidną, żelazną, kopie dół zaraz obok Ciebie i szydzi. Wytyka palcem słabość i wtyka dłoń w te ślady, gdzie dotąd było Twe miejsce. Dłubie i nie omieszka zapomnieć o delikatności, drażni tkanki swą powtarzalnością.
Po coś, głupi, przyniósł śnieg, po coś dał grudniowe momenty wyjątkowości, po co dałeś święta, dni podobne i znajome, miejsca bliskie i utkwione gdzieś w pamięci ciągi zdarzeń, skoro nie ma w nich, SŁYSZYSZ?!, nie ma w nich tych samych twarzy...
Świat mi się wrogiem stał. Pod ziemię schował wszystko, na czym mi tak zależy. I nie śnisz się i nie pojawiasz, a warstwa piachu gruba jest, zmarznięta, nieprzenikalna dla kropel, co sieję je, gdy zamiast widzieć Cię i trwać przy Tobie, dotykam tą gnijącą dłonią bariery z gładkiego marmuru.
Wróć.
muzyka: