środa, 23 maja 2012

11. (256)

Nie wszyscy czytelnicy wiedzą, że kończę w tym roku muzyczną, więc uroczyście, bla bla, oznajmiam, że do 6 czerwca mnie nie ma. Muszę ładnie wszystko pozdawać, a samo się nie nauczy. Dziękuję za wejścia i komentarze, adiou ;)

poniedziałek, 21 maja 2012

10. (255)

A Ty mnie składaj, każdym słowem, powoli, dokładnie. Jak puzzle, zbieraj z podłogi moje złe życia pogody i oczyszczaj je z kurzu przed włożeniem na miejsce. Zrób klej z koloru błękitu oczu i klej mnie nim, aż będę całkiem kompletna. Muskaj mnie swoim anielskim uśmiechem, marszcząc czoło na znak ogromnej chęci pomocy. A ja się postaram i będę grzeczna, zupełnie bezsprzeczna, ze spragnionymi oczami i bez złośliwości w sercu. Będę się czołgać po Twoich myślach, wyciągając z nich życiodajną energię, karmiąc się niepojętą nadzieją. Załóż nogę na nogę, przywiąż się do ławki i nie idź. Bo wiesz, ja się sama nie poukładam. Nie tamte lata, gdy z każdej zadry w placu byłam dumna dziecięcą naiwnością. I już urosłam, cholera... Zobacz, zobacz, wypadam z ukochanej huśtawki, nie smakuje mi kaszka ryżowa, nie mam już misia, a lalki gniją od lat wśród popiołu.
Stoję pod ścianą i zmieniam kalendarze.
Poczekaj, nie śpij, no nie uciekaj! Tak wiele we mnie niedoinformowania. Tak puste są moje zwoje mózgowe. Nie idź, proszę... Nie odchodź. Wyrzeźb z dudki od śnieżnobiałych piór jakąś zgrabną, ostrą igłę, wypruj z siebie czarną nitkę i zszywaj mnie, tu, w nocy, póki śpiew zza drzew zagłusza moje szczęście. Nie śpiesz się, aniołom światła nigdy nie braknie. Niech wszyscy klną, wrzeszczą i biją butelki, ale nie idź tam, nie przerywaj, lecz mnie, wlej we mnie swoje złote zdania, utop mnie, w słodkich źrenicach, zabij jednym z tych najpiękniejszych uśmiechów. Jeżeli kiedykolwiek marzyłeś, by zbawiać ludzi, to oto jestem, podnieś mnie z podłogi i wskrześ, póki me dłonie czują jeszcze ciepło.
Zmęczony zegar dusił mnie co ranek, cofając się po własną tożsamość przemijania.
Zrób ze mnie coś, co nie boi się powietrza. No nie wiem, może hel, bym mierzyła z sekundy na sekundę wyżej, niż teraźniejszość? Albo, hm, białą chmurką, pełzającą po firmamencie wzniesień? Tylko nie to, co widzę w nieprzezroczystym szkle co ranek. Bo widzisz, nikt mnie nie pytał, że w ogóle chcę być człowiekiem.
Nie wiedziałam, że można nie oddychać przez miesiąc.


Łatwiej wychować pieska, niż mnie.

środa, 16 maja 2012

9. (254)

Kruszy mi się skóra pod powiekami. Sypie się tusz, rzęsa opada, światło gdzieś gaśnie, źrenice nikną. Kolor zblakł, wyparował. Nie mam oczu. Wzięłam scyzoryk i zrobiłam parę ruchów. Na policzkach biało-czerwone smugi, jakby nagle obudził się we mnie patriotyzm. Czy coś widzę? Nie, nie widzę. Czy coś się zmieniło? Nie. Od lat, mniej czy więcej, mam w sobie coś z niewidomych. Jak pies, ograniczona jest moja zdolność dostrzegania kolorów. Może dlatego tępo patrzę się na ręce, doszukując się rubinów. Tak, jakby to miało znaczenie, tak, jakby fakt, że sama się z siebie wylewam był w jakiś sposób pocieszający. Przecież nie jest... Widząc okruchy siebie na drodze za plecami jest mi po prostu smutno. Nie dlatego, że się kruszę. Dlatego, że kiedyś mnie całkiem zabraknie. Że wplączę się w źdźbła trawy, zmieszam z suchym piaskiem, wsiąknę w gorącą jezdnię, wyparuję, polecę, nie wrócę... To dziwne, ale nagle marzenia, pod mikroskopem upływu czasu zaczynają być źródłem strachu. Lękiem, że po tylu latach bez wody nagle pęknę od jej nadmiaru. Po tylu dniach w ciszy, gwar oderwie mi uszy. Po tak długim czasie życia, śmierć...
I wciąż na nowo coś się plącze. Chmury spadają z hukiem na ziemię, żalą się, wylewają potoki kwaśnych łez. Czemu nikt się nie zapyta, jak bardzo boli? Liście uderzają o powierzchnię okna, macham im, niech choć raz poczują się potrzebne. Tak, wiem, mogłabym wyjść na dwór i wszystkie małe, pożółkłe i pogwałcone przez wiatr listki pozarzynać piłą. A jednak nie jestem aż tak doszczętnie zła. Nie życzę im, by były mną.
Cały mój świat leci do dołu, spadają półki, książki, ja spadam. Chyboczą się wartości, palą zdjęcia, gniją uschnięte róże. Zegar pokazuje na mnie palcem - szydzi, że taka duża, a nadal płacze, jak zbije szklankę albo w nocy otworzy spocone oczy. Wyblakłam i wyschłam, skurczyłam się w sobie, zamarzłam. Wszystkie słowa utonęły w potoku kłamstw, nawet nie mam się czego chwycić. A przecież tylko chciałam być potrzebna. Jesteś potrzebna słońcu, żeby miało dla kogo świecić.
Ale słońce mnie nie kocha, wiesz?
Wiatr cię potrzebuje, żeby rozwiewać ci włosy.
Ale wiatr nie mówi mi szeptem dobranoc...
Deszcz cię uwielbia, gdy patrzysz w górę i cieszysz się razem z nim.
Deszcz ze mną nie rozmawia...
Szukałam długo domu, zanim się poddałam. Szukałam długo serca, zanim wyrwałam sobie z głowy pomysł o uczuciach i wierze w czyste dobro. Nadzieja zgasła jak ognień świecy. Nadzieja nigdy nie paliła się zbyt mocno. Co teraz...?
Co teraz...?


Nul. Wala. Nolla. Sifuri. Zero. 

wtorek, 15 maja 2012

8. (253)

Pozwól mi położyć się dziś nieco wcześniej. Łyknąć ciszę, zakopać pod grudami kołdry i obudzić się może jutro, za rok, za dwa, nigdy. Pozwól mi spać, topić się w strukturach włókien, zaplątywać się w poduszki i gubić oddech, zostawiać go na ziemi jak upadłego listka. Zgaś wszystkie światła, zamknij drzwi mocno, klucz schowaj do kwiatka, zostaw. Nie rusz mnie, nie teraz. Czy mama Ci nie mówiła, że brudnych szmat się nie dotyka?
Noc utknęła nad suchym szmerem prześcieradła. Cały ten wszechświat gubi mi się w oczach. Patrzę tępo w sufit, próbując wyliczyć, jak małą częścią życia jestem, jak nikłym ułamkiem w obliczu świata. Okruchem na stole, mrówką w trawie, wirującą drobinką kurzu w powietrzu, zauważaną tylko przy odpowiednim świetle. Czy aby na pewno aż tyle? A co, jeśli mam narysowane na twarzy bujne zero? Czy nadal będziesz mówił mi "cześć" po drodze? Czy jeszcze się ktoś do mnie kiedyś uśmiechnie? Ignorancja. Lęk. Ucieczka. Nazwałam swoje życie bardzo w skrócie, pobieżnie.
Jestem synonimem najgłębszego punktu w studni.
Jestem najmniejszą liczbą naturalną.
Jestem powietrzem, w którym nikogo nie ma.
Idź już. Nie każ mi pokazywać swoją najlepszą stronę, skoro sama nawet nie wiem, czy ona istnieje. Zostaw mnie i daj tu spać. Nieważne, ile, nieważne, jak, tylko ciszą, ciszą, leczyć chcę się ciszą.
Nie ma tlenu. Gdzie jest tlen?
Ile myśli, ile gorzkich myśli w okolicach czaszki, ile przeraźliwych myśli, których nie da się wyrwać, których nie potrafię ujarzmić, zniszczyć, stłamsić. Nie działa siekiera, ani nawet kwas w pigułce, ani rozżarzone oczy główek od zapałek. Nie ma ulgi. Nie ma błogości w źrenicach. Czyżby wszystkie moje sposoby umierania stały się powodem do życia? Noc urywa mi znów głowę.
Ale idź już. Zostaw mnie tu samą, nawet na zimnej podłodze. Nie chcę, by ktokolwiek patrzył. By ktoś widział i zrozumiał. Lepiej się wcale do mnie nie przywiązuj. Zbyt bardzo będziesz cierpieć, gdy się wplączę między kable, wywołam zwarcie, spłynę po drutach. Nie patrz. Zostaw śmieci, kiedyś się rozłożą. Niech na moich błędach rośnie nowe żniwo.


Nie usnę bez małej, okrągłej kołysanki. Nie dziś.

poniedziałek, 14 maja 2012

7. (252)

Wszystko, co mam, wszystko, co miałam, upada. Całokształt bólu zamknięty w kilku milimetrach sześciennych cicho ląduje na zakurzonej podłodze. Kiedy ostatnio wyszłam stąd na dłużej?
Mogłabym ci pokazać. Każdą kroplę. Każdy ślad. Mogłabym nakreślić ci plan zdarzeń i opisać każdy szczegół poprawną polszczyzną. Ale boisz się. Ty się boisz, ja się boję, oni się boją, i w gruncie rzeczy wszyscy aż dławimy się własnym gęstym, czarnym i gorzkim strachem, wyszczerzając zabarwione zęby na znak symbolicznego, zakłamanego uśmiechu. Tak jakby to cokolwiek zmieniało. Jakby było zbawieniem lepszym, niż wszystkie krzyże razem wzięte. Jakby jedna krótka chwila mogła przejąć władzę nad całą twoją egzystencją, dyktując twojemu śpiącemu mózgowi tylko te właściwe decyzje. Czy myśmy, do cholery, wszyscy oślepli? Czy ktoś w nocy przyszedł, rozerwał nam powieki i polał kwasem przekrwione białka? Desperacja. Wylewa ci się nosem, uszami i pępkiem. Pokażę ci, kto najmocniej przygniata cię do podłogi. Pobiegnij tylko szybko po lustro.
Szukam rytmu serca. Macam się po całych płucach, nogach i brzuchu, bo przecież nie raz smutny czerwony organ obijał się o podłogę i ulegał grawitacji. Z chorą nadzieją wmawiam sobie, że wplątał się gdzieś w jelita i zaraz go znajdę, za moment, za chwilę. A tu nic. Nie ma. Tętno jest zastygłe, zimne. A rdzawy kawałek mięsa  cicho płacze. Gnije. Bucha dymem i wewnętrznie się wypala. Jest zszarzałe i pomarszczone. Nie chce bić. Przykre, choć z drugiej strony, od piór leżących na ziemi nikt umiejętności lotu nie wymaga.
Usnę.
Nie zauważysz.
Każda sekunda nie pozwala zapomnieć. Słowa krążą. Czy wytrzymam do zbawienia? Aniele Stróżu, ile potrwa ten twój urlop?


Autodestrukcja. 

czwartek, 10 maja 2012

6. (251)

Po brodzie znów pociekła strużka krwi. Zdusiłam jej słodki smak lekkim i szybkim ruchem języka. Drżąca kropelka opłynęła zmysłowo wszystkie kubki smakowe, dając poczucie błogiego stanu umierania. Powietrze drży. Ma smolisty i duszący zapach. W każdy oddech trzeba włożyć mnóstwo wysiłku, niemal cierpiąc, gdy przez żyły zaczyna płynąć niedokładnie rozpuszczony tlen. Każda komórka napręża się, aż w końcu nacisk przerywa cudowną historię. Wargi rozchylają się, wyganiając zasiedziałych gości. Orszak umarłych, ciemnych ludków o płynnej postaci maszeruje pospiesznie, zostawiając za sobą nieprzerwaną warstwę umarłych. Czekam. Wciąż czekam. Patrzę na krople spadające na koszulę. Czekam. Jakbym bardziej niż zawsze czuła chwilę i starała się ją delektować do końca, aż czas obudzi mnie niepewnym szarpnięciem. Jakbym chciała choć raz się zatracić, skutecznie, wyrwać z głowy wszystkie okaleczające słowa, wszystkie sceny i poszarpane obrazy - i umieścić je w kroplach. Jednak wciąż gdzieś pomiędzy lewym płucem a żebrem jest szczelna blokada, wierna wojowniczka, zawsze w stanie gotowości. Nieprzerwanie czeka, stoi na baczności, nie pozwalając mi zamknąć oczu bez bólu, odrzucić ręce za głowę i całkowicie zapomnieć, rozerznąć głowę piłą motorową, wyjąć mózg i gładzić każdą sekundę bez myślenia z swego rodzaju kunsztem, z namaszczeniem, szacunkiem. Tymczasem wszystkie te słowa nadal rozrywają mi czaszkę i rzucają nią po podłodze. Czekam. Patrzę sobie z dziwną miną na cały ten wielki burdel, który, nie wiem, kiedy, jakoś tak mi wlazł do życia. Czasem mrugnę, albo nie, coś tam powiem, wstanę, wrócę, przyjdę, siądę. Jeden dzień, osiem, miesiąc, rok. A jeszcze wczoraj myślałam, że lada chwila będę się rodziła.I dalej czekam. Rozkładam puste roczki jak niedoinformowana dziecinka, przez szesnaście lat wciąż na nowo próbując wyrwać od kogoś odpowiedź na pytanie, co ja właściwie tu robię. Czy na tej brudnej Ziemi ktoś jeszcze umie mówić?
Dłonie drżą. Nie wiedzą, gdzie podziać się, do której schować kieszeni. W każdym sinozielonym szlaczku na ręce jest mnóstwo erytrocytów i hemoglobiny, ale nie ma tego tętna życia. Czerwony płyn nic nie waży, nie wiem nawet, czy cokolwiek znaczy, pływa sobie tylko z nóg do płuc, z płuc do ust, jakby gonił ciągle za czymś. Szczerze? Nie obchodzi mnie to. Mam dziś wielką, soczystą tendencję do nicmnienieobchodyzmu. Taka własna religia na dobry koniec początku wieczoru. Taki szybki, niezdrowy lek na wszystkie obcości we mnie. Na ból głowy, serca i ego. Na sen.



Drobna uwaga:
na pewno umrzecie.

środa, 9 maja 2012

5. (250)

Zimno. Wylewa mi się z ust. Potok ostrych słów. Wodospad obojętności. Chłód pochowany pośród sylab. Głoski nasiąknięte najgorszą odmianą ignorancji. Powietrze skażone okrucieństwem i swego rodzaju pięknem sensu milczenia. Szkło pęka powoli, z lekka tylko dając o sobie znać, skrzypiąc i gubiąc okruchy. Pęknie. Niedługo. Nie wiem, jak. Może pod ciężarem metalowych, ciężkich kół pociągu. Może ktoś je rzuci na twardą powierzchnię zjeżdżonych ulic. Albo zgniecie ciężarem zimnego koca i paru poduszek. Może ktoś nakarmi je melatoniną, aby mogło usnąć ze skruszenia. Albo przetnie krótkim ruchem samotności o barwie karmazynu. Spali. Zgniecie. Zniszczy. Jakakolwiek będzie pogoda, którakolwiek godzina, w końcu coś wykończy cienki kawałek ugotowanego piasku kwarcowego, który udaje wielką bryłę twardego metalu. A nią nie jestem. Nie ma we mnie ani krzty walki, ani jednego atomu siły, ani grama przejrzystej jak źródlana woda odwagi. Wciąż tylko uciekam od myśli, że każdy kilkuliterowy nóż wybiegający z moich warg zawsze do mnie wraca. Ze zdwojoną siłą. I krótką, bolesną informacją "zamknij się. nikt nie słucha. nikt nie słucha właściwie". Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie...?
Ostry wiatr cały dzień zrywał po kawałku uśmiech z mojej twarzy. Zmaterializowała się moja szara pusta, przykre szaleństwo, nie udało mi się niczego ukryć. Spadły misterne okucia z lodu, z którymi jakoś jeszcze potrafiłam przeskakiwać kartki kalendarza. Nie mam wyboru, chyba dziś zerowa godzina podstawi mi nogę i załamie szyk wędrówki. I choć wciąż z tyłu głowy coś szepcze mi o wolności, to wszystko, co zwane niezależnością, nie opisuje mnie. Czasami, gdy noc oświetla moje życie, to dostrzegam pionowe, metalowe pręty, krzyżujące się, pnące po ścianach.
Więźniu... 
Jakby wszystkie myśli, których nie chcę, pożeram samoistnie. Nauczyłam się rytmicznym ruchem urywać głowy niekształtnym oskarżeniom. Wartość prawdy zeszła z drogi. Stoi do dziś za kratami mojej spaczonej niewinności. Chyba płacze. Chyba minę ma niezbyt ciekawą. Kiedy patrzę w jej oczy, nie mogę już kłamać.
Nie musisz nic robić, a jesteś przestępcą. Zabijasz. Siebie. Okradasz. Siebie. Rujnujesz. Siebie. Pogwałcasz. Siebie. Wszystko, co wydaje ci się dobre, jest autodestrukcją. 
Nie mam w dłoniach świata. To tylko równie okrągła tykająca bomba. Ląd podpalam siarką śliny.
Więźniu...
Tęskniłam kiedyś za czymś? Gdzie moja przeszłość? W głowie kocioł z bulgoczącą cieczą. Jutro, dziś i wczoraj mieszam, tłumiąc wszystkie mądre rady strachu. Nogi przykleiłam klejem do podłogi. Cieszę się, że moje wariactwo to jakaś odwaga.
Cokolwiek śni ci się po nocach, cokolwiek robisz motorycznie podczas dnia, zlewa się w jedno. Więzisz się. Najgorsze jest jednak to, że gdybyś chciała, mogłabyś wyrwać się. Nie chcesz. Nie "nie umiesz", tylko nie chcesz. Wygodnie ci ze swoim prywatnym umieraniem.
Prawda w gruncie rzeczy zawsze jest mi obca.



It's so hard to find someone 
who cares about you, 
but it's easy enough to find someone 
who looks down on you 

poniedziałek, 7 maja 2012

4. (249)

Złe słowa. Złe myśli. Zły czas. Ja zła. Szarość nieba mnie zabija. Strzela do mnie z pistoletu. Smak deszczu mnie zabija. Wyżera mi wszystkie szanse. Zimno też mnie tu zabija. Kruszy kości i rwie skórę. Wszystko mnie dziś wciąż zabija... Moja kawa, zegar i długopis, szklanka z wodą, drzwi i pufa, matka, ojciec i swastyka, stolik, nożyk, ogród, pustka... Coś nie pozwala mi zapomnieć o rysach na duszy. Coś wiecznie magnetyzuje mój wzrok i ciągnie w zakazaną stronę. Spalam przeszłość. Biorę ogień, papier i siebie, wychodzę, podpalam i czekam. Popiół gryzie mocno w oczy, dym przykrywa warstwą ręce. Na nic. Nie potrafię wyrwać siebie z pustej muszli w oceanie. Skryta jestem bardzo, w słowach. Ale nie patrz mi dziś w oczy, proszę... Są bledsze niż na zdjęciach, bez błysku źrenic, z przykrym smutkiem w czerwonej poświacie. Gdzie byłam, jak spałam, zdawałoby się, snem wiecznym? Za mało. Czegoś. Kciuk wciąż w górę. To już tylko Bogiem chyba trzeba być, żeby martwego wciąż trzymać przy życiu.
Ile we mnie tej goryczy, ile we mnie zaplątania? Patrzysz, sama nie wiem, z poniewieraniem, ze strachem, litością? Patrzysz? Czy tylko widzisz? Przepraszam Was wszystkich, marne stado homo sapiens. Za swoją własną paranoję, którą wpycham wam do oczodołów z dnia na dzień, z uporem, bez opamiętania, z coraz mniejszym własnym bądź cudzym wyborem. Słodki ze mnie morderca. Przesłodki. Zwłaszcza z tą cudownie uśmiechniętą buźką. Nie polubisz mnie w prawdziwym wcieleniu. Z drgającą powieką, zaciśniętymi, umalowanymi krwią ustami i szarą, popiołową skórą. Nie martw się, ja tak z domu nie wychodzę. 
Dom...?
Całe piekło rozpoczęłam w setkach nierealnych marzeń. W ogromie słabości, pragnień. Bo tak naprawdę marzenia nie spełniają się. Te, które, wydaje ci się, że wprowadziłeś do kart rzeczywistości, to po prostu twoje mrzonki, zachcianki proste i banalnie przewidywalne. Marzenia nosi się w sercu. I nigdy z niego nie wypuszcza. Może na tym polega ich magia. Na tak bezlitosnej wieczności istnienia. Może taka ich rola... Uświadamiania Ci, co wieczór, co noc, co kolejną spadającą gwiazdę, że nic nie masz, prócz nic. NIC. nic... Umieranie przecież nigdy nie było rzeczą na własność.
Dziś to już chyba na prawdę utonę we wrzaskach. Słuchaj mnie. O piątej, ósmej, dwudziestej i czwartej. Szukaj mnie i moich zamkniętych powiek. W okolicach nocnego umierania.


Tyle gwoździ, ile ciszy.

niedziela, 6 maja 2012

3. (248)

Usiadłam nad brzegiem oceanu moich myśli. Gęsta ciesz ciągnęła mnie ze sobą. Poddałam się. Ciężar moich żył pociągnął mnie na dno. Czułam. Wszystko. Jak gorzki płyn o nieznanym składzie powoli przenikał przez moje usta, spierzchnięte i zmęczone, przygryzane raz za razem. Jak zalewał krtań, paląc jej ścianki, wyżerając struny głosowe, wreszcie wpełzając do płuc, czarnych i smutnych, brzydkich, pokurczonych. Dzikość chęci oddechu została stłamszona przez falę własnej nieobliczalności. Serce rwało gdzieś, jak najdalej, zapominając, że przepięli je aortą do kości i paru mięśni. Biło nieprzerwanym rytmem, aż do wczoraj, dziś, a może jutro?... Czas zaplątał się w wodorostach... Popękały mi powieki, pozrywały wszystkie ścięgna. Czułam. Czy to zawsze będzie tak boleć...?
Noc. Noc. Noc. Zapach bzu dławi mnie, choć zawsze pachniał tak kojąco. Strach. Gwiazdy poszły na imprezę, niebo jest już całkiem puste. Żal. Ciągle to samo rozczarowanie, ta nieprzerwana trauma z dzieciństwa. W bajkach jakoś było inaczej. Kubuś obżerał się miodem, choć nie miał pracy, żadnych stałych dochodów. A Włóczykij nie miał szlabanów. Czy gdzieś obok mnie żyje jeszcze tamta rzeczywistość...?
Barwy nieba są wyblakłe. Oczy nie chcą na nic patrzeć.
We mnie zimno. Pożar. Lód. Stan sprzeczności i zagłady. Krew ciągnie się jak stara guma do żucia, to chyba nie jest dobra pora na umieranie. No bo i jak mam zabić trupa ze smutnym kolorem oczu? Zmartwychwstanę. Jeszcze zmartwychwstanę. Zobaczycie. Podniosę głowę i... Mój Boże, czy potrafię robić coś więcej, prócz wiecznego wyniszczania? Czy umiałam kiedyś kochać, wierzyć, ufać?
Cisza. Cisza. Cisza. Dosyć. Wstaję, biegnę, kaszlę, wspomnienia nie chcą mnie opuścić, kurczowo trzymają się wątroby, piszczeli i tętnicy, oby tylko wciąż tam zostać. Bo jest miło. Ciepło. Ładnie. Zapach gnijącego białka przecież im pasuje. Stężała krew, zaschnięte komórki. Padlinożercy lubią karmić się bez granic.
Moja głowa leży w kącie. Nie chce ze mną współpracować. Jakże miło, wzdycham, nie mam się w końcu czym uśmiechać. Nie ma łez ani oczy, drgających warg i zmarszczonych brwi. I proszę.
A jednak mogę być człowiekiem.


Przynajmniej słońce jest za darmo...

sobota, 5 maja 2012

2. (247)

Znasz to uczucie? Gdy z każdą sekundą, z każdym tchnieniem opadającego na ziemię płatka z kwiatów, wraz z każdym podmuchem wiatru czujesz, że właśnie teraz, w tej chwili, gdzieś na twojej ścieżce pojawia się okruch nadziei innej niż zawsze? Nadziei na szczęście? Znasz? Skoro nie, to czy w takim razie masz w swej pamięci taki moment, gdy cała Twoja radość, wszelka świadomość bycia kimś ważnym nagle pęka, jak nieczule potraktowana bańka mydlana? Poznajesz? Ta paskudna w swym barbarzyństwie część czasu, która niesie w sobie więcej rozczarowania i żalu, niż wiele nijakich dni razem wziętych? Gdy nagle inny człowiek wkłada cię do trumny ruchem tak subtelnym i delikatnym, że orientujesz się, gdzie jesteś, gdy ziemia od wielu dni przykrywa cię swym ciężarem? Gdy cały ten gwiezdny pył wokół ciebie jest po prostu gęstą mgłą, przez którą nigdy się nie przedrzesz? Nie odpowiadaj. Nie na głos. Nie tutaj. Nie teraz...
Może po prostu najadłam się za dużo złudzeń. Wysnułam cudowny scenariusz, wymarzyłam bezpretensjonalność i cudowną zależność połączoną w jedność. Tymczasem nić powoli się przerzedza, z lekka gdzieś przeciera, co parę centymetrów niemal się urywa. Winni chyba nie istnieją, to tylko ja, tylko moja głupota, tylko ciągła nadzieja zamiast serca, wszczepiona przez przypadek podczas lunatykowania w krainie własnych wahań. Rwę, rwę, zrywam wszystkie firanki, kulę się, okręcam zszarzałym materiałem, zamykam świadomość, bo nie chcę, NIE CHCĘ dopuścić do siebie świadomości odrzucenia. Nie mam ochoty stawać się marnym dodatkiem do czyjegoś życiorysu, przystankiem na parę sekund wyrwanych z całości, znakiem drogowym bez żadnej treści. Zbyt dużo się śmiałam, zbyt mocno cieszyłam na każde słowo, uśmiech, przecinek. I mam. Kara od Boga, co to niby taki miłosierny. Śmiejcie się, znowu, znowu, sama z siebie zrobiłam idiotkę, małego niemowlaczka z ufnymi oczkami kochającymi wszystko, co zapowiada się wesoło. Przegrałam. Dostałam dużo kart, dużo, bardzo dużo, szkoda, że nie zauważyłam, że wszystkie to jedynki, a nie asy.
Bywa? Nie, wcale nie bywa. Tak jest zawsze, nie czasami. Może powinnam przestać żywić nadzieję. Aby przerwać tą passę kozła ofiarnego. Zdawałoby się, wisienka na torcie... A tortu nie ma. Nic nie ma. Again.


Tak, wiem. O mnie się nie walczy.

wtorek, 1 maja 2012

1. (246)

Odbijam śmiechem wszelkie słowa z zewnątrz. Reanimuję się wesołym zarysem twarzy, korzystnym układem zmarszczek mimicznych. Jak ktoś umiera, to ciągle się cieszę, jak potykam się, to wiecznie się śmieję, jak nawet płaczę, to i tak mam radość na twarzy, tak bardzo mi to udawanie skrzywiło psychikę. Utknęłam w martwym punkcie upadania, które wygląda ładnie, które zawsze odbywa się z gracją. Zatopiłam się we własnej grze, nie mogąc wyrwać z siebie choć odrobiny realności własnego ego. Choćbym tarła twarz drucianą gąbką i polewała rżącymi kwasami, to i tak ciągle rozciągnięte usta mam na kształt cienkiego księżyca. Wybucham głośno, gdy tylko do mnie mówisz, gdy tylko cokolwiek w stosunku do mnie robisz, gdy każdy gest kierujesz do mnie i każdy wzrok pod moim kątem. Wybucham soczyście i pełnym głosem, krztusząc się krwią, rzygając błotem, rwąc z głowy włosy i zrywając strupy. A wszystko to po to, by się schować - za dźwiękiem własnego śmiechu, za obrazkiem grzecznej, wesołej dziewczynki. Aby tylko nikt nie widział i nawet nie pomyślał, że we własnej głowie chowam psychiatryk. Że każdej nocy umieram wraz z rykiem, z gnijącą nadzieją i pustym szeptem. By każdy przypadkowy przechodzień odpowiadał mi "dzień dobry". Bo nie być sam na sam, z własnym szaleństwem, ucieczką i strachem, co to bytuje w mych żyłach od dawna.
Kiedyś, gdy już pochowam wszystkie zdjęcia i pousuwam smsy, pozapominam wryte mocno w duszę słowa i zetrę warstwę wspomnień z twarzy - może wtedy wam pomacham, tak ostatni raz, na pożegnanie. Przerzucę słodko włosy, kilka pasemek ukryję za uchem, i może nawet ubiorę normalne ubranie. Będę tak wolna, jak nigdy dotąd, będę cudownie czysta, lekka i niczyja. Wtedy, gdy spojrzę na was z góry, na pewno będę uśmiechać się szczerze. Bez tego znanego jak dobrze naciągania, z całkowitą szczerością, umieszczoną gdzieś w oczach. I jeszcze nawet odezwę się choć słowem, żebym nie musiała chować myśli w sobie. Krok potem zrobię, kolejny może... i jeszcze dwa, i trzy i osiem...
W końcu zobaczę, jak to szybować, lecieć wprost na spienione morze, jak jest obrywać po twarzy falą i rozbijać głowę o morskie skały.


Mad. So fucking mad.