niedziela, 21 października 2012

8. (291)

Chcielibyśmy jeszcze jakimś cudem nadać życiu smaku, aby było po nocach o czym rozmawiać. Aby cisze zagnieść natłokiem słów, natłokiem zdarzeń. Chcielibyśmy zrobić coś, cokolwiek, by to życie żyć zaczęło. A ja? A ja chodzę spać o dwudziestej drugiej i nie mam siły, aby wstać, nie mam czasu na śmianie, na żegnanie, na zaprzeczanie... Jakoś tak wyblakłam, marnując czas po kątach, znając smak tylko zimnej herbaty i śniąc już wyłącznie o niczym. Wlokąc się za pędzącym czasem - zrozumiałam. Zrozumiałam. Z perfekcyjną w swej prostocie świadomością. Nie śpię jak piękne dziewczyny z gładkimi ustami. Nie można mi czytać z żył na powiekach, bo oczy zaciskam i zagryzam wargi. Nie warto szukać we mnie zmysłowości, w moich ruchach, gestach, słowach. Zaczesuję włosy za ucho niezdarnie, szybko i na nic. spojrzeniem umarłym obdarzam ludzi i wielu z nich nie widzi nic. Płytkie są moje oczy, w lustrze nie mają odbicia. Tak z czasem dzieje się z człowiekiem. Czasem coś wyrywa z niego życie, zabiera mu je, ZABIERA, i od tej pory on musi być wrakiem. Bez względu na to, co chcieliby widzieć wszyscy inni, wszyscy lepsi i wszyscy mądrzejsi. Wbrew każdemu słowu krytyki, którym ktoś próbuje rozciąć nam czaszkę i ponacinać trochę kabelków w mózgu dla lepszego przewodzenia.
Czasami po prostu takie rzeczy się dzieją, takie chwile duszą człowieka.
Jestem tu, widzę las waszych dłoni na górze i nie potrafię zareagować. Za krótkie mam ręce, za mało w nich mięśni, niewiele w nich siły, niewiele nadziei. Niezliczone ilości dni wpadły w lejek zapomnienia i zmieszały się w brązową paćkę, w brudne zbiorowisko niechcianych zdarzeń, w kulę mokrego papieru, tysięcy kropli rozpaczy i pogiętych słów. Jestem dziś taka niedokochana. Krzyczy coś we mnie i woła o pomoc, a z każdą kolejną chwilą jakby tracę cudowne zdolności, by pięknie swoje wnętrze ubrać, wystroić w słowa. Tak, jakbym po drodze, nabijając stopy na coraz mocniej zardzewiałe gwoździe, które wam przypadkiem wypadły z kieszeni, wraz z krwią gubiła swoją siłę przekazu, moc jednoczenia bezkształtnych myśli z okrągłymi, obtoczonymi w lukrze słowami.
Jest łatwiej, niż się spodziewałam. Łatwiej patrzeć na wypływającą powolnym strumykiem duszę, niżeli trzymać ją w sobie, dusić. Mgła osiada na oknach, dźwięki szurają nutami po podłodze - siedzę. Powinnam tchnąć w zdołowane komórki, skądinąd, szare, powinnam ruszyć, odkopać, wyjąć coś ze sterty niedokończonych spraw, powinnam... Tak wiele powinnam, i Ty także, powinieneś być. Wszyscy powinniśmy ładnie się uśmiechać i grzecznie potakiwać na każde wpychane nam na siłę kłamstwo, a nie wegetować właśnie TAK, jak roślina, jak atomy tlenu w powietrzu, jak ja. Nie tak. Powinnam dostrzegać w chwilach jakieś znaczenie, a nie umiem, nie jestem w stanie, może trochę też nie chcę, nie mam siły i ochoty.
To się po prostu we mnie skończyło. Wyparowało jak woda z zapomnianego czajnika, wyciekło przez dziurkę od klucza.
To się po prostu skończyło.



Can I confess these things
To you?

post pisany przy utworze:
The xx - Night Time

sobota, 20 października 2012

7. (290)

Tak będzie lepiej. Tak będzie lepiej dla nas, dla mnie, dla moich bisowanych jedenaście razy słów, dla moich wątpliwych chęci poprawy, dla tych wszystkich uśmiechów, który wryły się w psychikę, pozostawiły po sobie kilka zmarszczek mimicznych...
Zobacz. Zobacz, jakie szczęście miały nasze oczy, jak wspaniale musiały się czuć, gdy dane nam było patrzeć na anielski błękit, na zalążek nieba na ziemi. Zobacz, jak cudowny był każdy krok stawiany w ciemności, z blaskiem gwiazd, z cichą muzyką w tle, ze skraplającymi się, białymi oddechami. Z blaskiem odległych latarni, z deszczem, ze śniegiem, z mrozem, z wiatrem. Nie mogę być teraz smutna. Nie mogę. W obliczu tego wszystkiego, co dostałam, w obliczu każdego słowa obfitego w życie, w obliczu każdego słowa pękającego od nadziei, jakie wpadło do naszych uszu, w obliczu każdego uśmiechu oddzielnie, każdego zdrobniale wypowiedzianego imienia - nie wolno. Nie wolno nam pozwolić, by ktoś musiał się o nas martwić. Nie wolno nam zaprzepaścić tego, co skrzętnie zostało zebrane, zaszufladkowane w głowach pustych często jeszcze, głupich wciąż i niedomyślnych. 
Tylko spójrz. Jeśliby zgromadzić każdą drobinkę, każde wspomnienie w jedno miejsce i spojrzeć na to zupełnie obiektywnie, to jesteśmy dziś najszczęśliwszymi ludźmi na świecie i nie wolno nam... Po prostu nam nie wolno tego zaprzepaścić...
Przez jakiś czas będę to powtarzać. Na siłę niemal samej sobie udowadniać, uświadamiać siebie, uczyć, jak powinnam kroki stawiać, by nie było widać po mnie jakiejkolwiek straty. Ale nauczę się cierpieć. Bo, wiesz, ktoś mi kiedyś powiedział, że to jedyne, co mogę zrobić. Że nie mam wpływu na to, jakie barwy przybiorą kolejne dni z kalendarza i już sam fakt, że tu jestem, a przecież JESTEM, czyni mnie silniejszą. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć czegokolwiek. I nawet to niejednokrotnie powtarzane "wiedziałem" jest niczym, zbiegiem okoliczności, nachodzącą warstwą prawdopodobieństwa. 
Wiesz, co teraz jest najważniejsze? Trochę chęci, by nie obrócić tego w proch. By nie zapomnieć, nie zabrudzić wspomnień krwią, nie poprzekręcać składni zdarzeń i nie pogubić, na Boga, tylko nie pogubić, nie stracić tej wiary w jakąś cząstkę anielskości. Przetrwamy to, prawda?
Przyjdź do mnie. Powtarzaj mi przez godzinę, dwie, przez najbliższe parę lat, że damy radę. Jakoś wstaniemy, chwiejnie, lecz jednak, wbrew wszystkiemu, nie tylko dla siebie, dla kogoś, kto pomógł nam bardziej niż wszyscy i zawsze będzie gdzieś tu, po lewej stronie, gdzie podobno od czasu do czasu bije jakieś serce.


Can you feel it?

post pisany przy utworze:
Kings of Leon - Pyro

środa, 17 października 2012

6. (289)


Dotykam twoich ust, palcem dotykam brzegu twoich ust, rysuję je tak, jakby wychodziły spod mojej ręki, jakby po raz pierwszy twoje usta miały się otworzyć, i wystarczy, bym zamknął oczy, aby zmazać to wszystko i zacząć od nowa; za każdym razem tworzę usta, których pragnę, usta wybrane spośród wszystkich, w absolutnej wolności przeze mnie wybrane, aby moja ręka narysowała je na twojej twarzy, a które przez niezrozumiały dla mnie przypadek dokładnie odpowiadają twoim ustom, uśmiechającym się pod moimi palcami.

Patrzysz na mnie, patrzysz na mnie z bliska, oczy powiększają się, zbliżają do siebie, nakładają jedno na drugie, cyklopi patrzą sobie w oczy łącząc oddechy, usta odnajdują się i łagodnie walczą gryząc się w wargi, leciutko opierając języki o zęby, igrają wśród tego terenu, gdzie przelewa się tam i z powrotem powietrze, pachnące starymi perfumami i ciszą. Wtedy moje ręce zanurzają się w twoich włosach, pieszczą powoli głąb twych włosów, podczas gdy całujemy się, jakbyśmy mieli usta pełne kwiatów czy też ryb o szybkich ruchach, o świeżym zapachu.

I jeżeli całujemy się aż do bólu – jest to słodycz, a jeżeli dusimy się w krótkim, gwałtownym, wspólnie schwyconym oddechu – ta sekundowa śmierć jest piękna.

Jedna tylko jest ślina, jeden zapach dojrzałego owocu, kiedy czuję, jak drżysz koło mnie jak księżyc odbijający się w wodzie.

(Cortazar, Gra w klasy; w tym fragmencie jest tyle subtelności, tyle mistrzowskiego słownictwa i tak wiele artyzmu, że musiałam go Wam pokazać)


niedziela, 14 października 2012

5. (288)

Przerwać to. Przerwać. Odciąć prąd, wyrwać kabel z mojej głowy, uśpić mnie. Szybko. Póki jeszcze nie wstałam, póki nie zarzuciłam na siebie pierwszej lepszej kurtki, pierwszych lepszych butów, pierwszej lepszej miny. Odciąć tlen, prędko, bo zaraz otworzę zimną dłonią drzwi, wciągnę w nos zimny łyk powietrza i pójdę szukać. Szukać szczytów tych najwyższych, na które wspinać się będę nie po to, żeby ktoś mnie pochwalił, um, no no, Natalka się stara, ambicje ma, hm hm, dobrze, nie po to, żeby wyglądać na silną, sama idzie i potrafi, brawo, brawo, to się ceni, nie, by zerknąć na wszystko z góry, odmiennie niż zawsze. Wpinać się będę na najwyższe szczyty tylko po to, by potem sprawdzić, gdzie kończą się ich krawędzie, gdzie nie da się już stać stabilnie, gdzie lewą rękę chwyta grawitacja, a drugą czule głaszcze jakiś zimny podmuch wolności i kresu. Ale chwila, nie będę przecież sama, bo oto za mną stoi kilka słodkich osób, z minami ,jak zawsze, do śmiechu i nie, żeby coś, ale wręcz pchają mnie, kopią, drą się, bym już dała ten krok w przepaść, zanurkowała sobie z raz, a co!, życie jest przecież tylko jedno, a co!, czerpać z niego trzeba nieprzerwanie i próbować, próbować, próbować!
Wpoiliście sobie tą zasadę na stałe. Tak, sprawdźmy teraz, spróbujmy, jak nam jest bez siebie.
Potrzebowałam Cię. Tysiąc sto pięćdziesiąt osiem razy, będąc tutaj, wewnątrz, na dnie. Potrzebowałam Cię. Czekałam. Parę dni, parę mrugnięć powieką, parę kubków gorzkiej herbaty. Niezmiennie. Z zegarkiem w ręku i nogami gotowymi biegnąć w każdej chwili, oby tylko jak najprędzej otworzyć Ci drzwi. Z palcami u dłoni rozgrzanymi i chętnymi, by może odebrać od Ciebie jakiś wieczorny telefon. Z oczami tak niemiłosiernie wpatrzonymi w świat za szybą, tak skupionymi, byleby tylko dostrzec twoją znajomą sylwetkę. Zwiędło mi teraz wszystko, przez Ciebie. Przez Twoją nieobecność bolącą, piekącą, krojącą serce w drobną kosteczkę i duszącą go na rozgrzanym oleju z pierwszego tłoczenia. Dziś na obiad podajemy państwu rozczarowanie. Tak, przygotowane z pierwszej jakości rozgoryczenia, z odrobiną smutku i tęsknoty. Tak, świetnej jakości, doskonale przygotowane.
Co mam zrobić? CO? MAM? ZROBIĆ? Zauważ. Przetrzyj w końcu swoje zakurzone oczy i zauważ. Nie trudno. Stąd tyle pytań we mnie, czy już wiesz i nie potrafisz powiedzieć, czy może na siłę odwracasz twarz, ręce chowasz do kieszeni, jak tylko obok gdzieś się znajduję. Może wygodnie Ci tak z moim nieistnieniem, a planach masz pilny remont życiorysu, i, hm, jakby mi to powiedzieć, nie ma na mnie miejsca w nowej idei egzystencji. To nic, martwić się nie muszę. Nie będziesz znać smaku samotności, ostatnio spadli Ci z nieba nowi, świeżutcy kompani, których elegancko ustawić można na jakimś pustym regale i uśmiechać się do nich. Co wieczór. Co ranek.


And I say you can't get enough.

post pisany przy utworze:
Kings of Leon - Be Somebody

4. (287)

Wszystko brzmi dla mnie jak pocieszenie, wygodnie jest myśleć, że wciąż jest się do uratowania, nawet jak się już w to prawie nie wierzy; skazaniec pod szubienicą także pewnie myśli, że coś się stanie w ostatniej minucie, trzęsienie ziemi, sznur zerwie się dwukrotnie, przynosząc ułaskawienie, telefon od gubernatora, spisek, który go oswobodzi. (Gra w klasy, J. Cortazar)
Wszystko brzmi dla mnie jak pocieszenie...

Wypadłam z gry. Stoję z boku i oglądam Wasze życia jak widz, niekoniecznie ważny, niekoniecznie doceniony, niekonieczne obeznany w tymże życiu. Raczej przypadkowa ludzka maskotka, z wybrakowanym doświadczeniem, wzrokiem lekko podłamanym i o zgarbionej postawie. I pewnie jak zwykle nie będę mieć racji i pewnie jak zwykle ktoś wyrazi sprzeciw, ale jestem tak pewna, tak w zupełności pewna, że pewnie, gdybym nagle zeszła z widowni i zniknęła w ciemnej mgle o zmroku, to minęłoby parę chwil, godzin, dni, tygodni, nim ktokolwiek zauważyłby brak mnie, mojej znudzonej miny i typowego milczenia. To nie boli. Wyobrażenia przestały być kolczastą odmianą myśli od kiedy w realność wchodzą gęsiego, od kiedy wpisują się w codzienność i akceptować je trzeba pokornie. Od kiedy depczę wam po piętach, idąc wiecznie z tyłu, wtrącając się do rozmów zupełnie nie o mnie, nie ze mną, towarzysząc raz po raz, w funkcji podręcznego wieszaka na zdania lub ochroniarza, który czasem, rzadko, wtrąci jakieś pół, jedną trzecią słowa, aby przegonić jakąś nieproszoną, nachalną ciszę.
Podobno lepiej się zasypia ze słodkim obrazem na powiekach. Z jakąś wyrwaną z dnia wyjątkową chwilą, cukrowym, lepkim wspomnieniem. Nie. Najlepiej się zasypia, jak się ma dość życia, jak się nie pragnie niczego innego, jak ucieczki w stan hibernacji. A sen to już prowizoryczny zalążek śmierci. To taka próba, czy wygodnie nam się leży i czy poduszka jest aby nie za wysoko. Jednak nie wierz powtarzanym, utartym zwyczajom. Kochanie. Nie trzeba leżeć, by spać. Na co ci kołdra, jakieś skrzypiące łóżko i zamknięte powieki. Zobacz. Przyjrzyj mi się. Usnęłam jakiś czas temu. Sennym krokiem przechadzam się po życiorysie, czasem odwiedzam opuszczone zakątki świata, patrzę na tory, jak one potrzebują przytulenia, patrzę na drzewa, ile na nich śladów po zębach pił, ile..., śni mi się właściwie jedno wielkie nic, odpowiem "cześć" raz, drugi, trzeci, tak mi wygodnie w tym zakurzonym, brudnym i ciężkim powietrzu, że aż sama się sobie dziwię, jaka to niewymagająca jestem. Aż dziwię się sobie, jak sprawnie mi idzie spanie i jak podczas snu cudownie udaje mi się udawać życie.


Najgorsze jest jednak to twoje rozczarowanie.

post pisany przy utworze:
Myslovitz - Alexander

piątek, 12 października 2012

3. (286)

Jestem tu, patrzę w lustro, nic już nie mam. Zabraliście.
Brak głosu w krtani, by komukolwiek powiedzieć. Brak oddechu w płucach, by z pochlipywaniem komuś wszystko wypłakać. Zniszczyliście.
Przyszło mi wieczory spędzać sam na sam z czekaniem, jako efekt tych grabieży, na życiu moim co prawda, choć zupełnie odległym, obcym. Ukradliście.
Dumni?
Chciałabym nie musieć stawać na piedestałach, by każdy, albo może chociaż ktokolwiek zobaczył, że trzeba mi pomóc, że krew ścieka mi z rąk, nóg, z ust. Chciałabym. Wrzynające się w u język słowo. A nie wymagałam wiele. Tyle tylko, by ktoś mnie przywłaszczył, uwłaszczył, nawet i uprzedmiotowił, ale oby mnie miał, nie przebierał w opcjach, tylko widział we mnie priorytet. Nie wahał się w kwestiach wyboru pomiędzy mną a czymś/kimś/sobą. Jednak okazuje się, że niewiele to tak często zbyt wiele. Zbyt wiele i zbyt skomplikowane, zbyt jednostajne i zbyt niszowe. Bo to jest życie, halo, ludzie chcą emocji, wrażeń, chcą mocnych podmuchów wiatru, które ich będą miotać pomiędzy znajomymi, rozrywką, snami a kłamstwem.  Zrozumiałam. Jestem stabilna. Nie wliczono mnie w poczet potencjalnych źródeł zabawy. Zrozumiałam i tylko... czasem. Czasem boli.
Spokojnie, tylko spokojnie. To przecież minie. Musi minąć. Skręcimy w jakieś inne drogi, zrobimy jeden, dwa, pięć kroków szybciej, wyślemy w górę kilka żałosnych modlitw i zaroi nam się w głowach kłębek nadziei. Tak, w kłębek tej nadziei, którą już do reszty znienawidziliśmy. Tej, która równie dobrze mogłaby nazywać się kłamstwem i do której nigdy nie powinniśmy wracać, a jednak... wracamy. Wracamy, bo jak nikt inny na tym świecie potrzebujemy choćby iskierki, która będzie zaprzeczeniem tego, co już nas spotkało. Tego, o czym od lat próbujemy zapomnieć i próbować będziemy już zawsze.
Dzień po dniu, bezgłośnie, jakoś to przejdę, sekundy gonić się będą, one w biegu, dzień w biegu, ja w biegu. Pewnie zginie mi życie jak paragon po wczorajszym śniadaniu, pewnie zgubię je w pociągu, na drodze, wypadnie mi z rąk, trochę niechciane. Zaparowane szyby zasłonią resztę świata i nic nie zauważę, a zima, lata, wiosna, wszystko zniknie za oknem i niezmiennie zostanie jeden powód do smutku, który tak znam dogłębnie, który łazi ze mną wszędzie, WSZĘDZIE, i którego nigdy nie będę w stanie wyrwać z serca.
Ja.
Wyobraź to sobie. Ja przy każdym Twoim kroku. Przerażające, prawda?
Nie spostrzegę nawet tego stukotu, jaki wydają ludzie wypadający mi z rąk. Trudno. Tak łatwo to słowo napisać. Trudno. Realnie także może być łatwo. Wystarczy uciec gdzieś, naukładać na biurko stosy książek, zainteresować się wszystkim i niczym jednocześnie, minuty czynić pożytecznymi. Najgorsze są jednak te chwile, gdy budzisz się przedwcześnie, wbrew planu. I widzisz nagle, jak bardzo jesteś sam. Jak ci źle, zimno i pusto. Jak serce Ci wyschło zupełnie i nie pamiętasz. Nie pamiętasz już smaku życia, gdy jesteś kochany.


Am I still in your head ? 

post pisany przy utworze:

piątek, 5 października 2012

2. (285)

Pewnie powinnam czuć się zobowiązana, żeby wyjść z krateru, uśmiechać się i tylko profilaktycznie zamykać oczy w chwilach, które bolą, żeby nie czuć tego AŻ TAK. Nie dziś. Dziś nie. To nie ta pora, nie ta godzina, nie ten nastrój i nie tak ułożone włosy. Nie odświeżę dziś niczego, może prócz paru internetowych stron i znajomości ze słownikowymi znajomymi. Zaprzyjaźnię się z przeszłością, żeby wyrwać z głowy ten dzień, to jutro, wczoraj, dziś, to wszystko, co dusi mnie, zaciska nocami dłonie na mojej szyi i jestem teraz przez to odtleniona, nieludzka, nieżyciowa. Gdzie problem? Halo, halo, panowie i panie, gdzie jest problem, o co też tej idiotycznej Natalce chodzi, hę? Co ona znowu kreuje z rzeczywistości, czemu, czemu, czemu ciągle niszczy swoją codzienność, by dziury w całym móc zobaczyć? No no, HALO, gdzie jest problem?
No tak. Nie ma problemu, prawda? Układa mi się tak, kolokwialnie mówiąc, że ojapierdolę.
Potrzebuję teraz trochę pocierpieć. Zobaczysz, sprawdzić, kto pierwszy przyjdzie i wyrwie mi z rąk miotłę. Dziś na niej odlecę. DOSŁOWNIE. Wysączy się ze mnie ciemną strugą cała skręcona i pokruszona dusza, żeby pustą się poczuć, jak kiedyś.
Kiedyś. Czy to słowo Cię nie kroi, nie ćwiartuje, nie rwie? No tak. To znowu ja. To znowu ja i moje paranoje. To znowu ta wrażliwość, którą hoduję najczulej ze wszystkich chwastów, którą głaszczę i którą mozolnie, od nowa, cały czas usztywniam, bo łamiecie mi ją, epickimi, rzucanymi mimochodem zdaniami.
Oddychać. Trzeba oddychać, nie zapominać, nie zapychać szkłem płuc, oddychać.
To był błąd. Wyganiać wszystkich z zaścianek sercosłupa duszy i zostawać zupełnie sama z sobą. To był fundamentalny, wielki błąd. Jest piątek. W piątek Jezus umierał na krzyżu, i polała się krew, krew, krew... Krew.
Dziś jest piątek.
Ale to nieistotne. Wszystko, co powiem, napiszę, wyszepczę, wypłaczę jest tylko tykaniem zegara, do którego się można przyzwyczaić. Szumem kropel deszczu ginących na dachach domów, mruganiem zupełnie automatycznym, próżnią. Któż, jak nie Ty, może to potwierdzić najlepiej.
Czasem tylko żałuję. Że tak nieodwracalnie składam się z wielu części, które są całością. I nic, nic nie mogę zmienić. Każdy element układanki wciąż na miejscu, wciąż ten sam, a wszystkie próby, przeróżne próby (próby?) są jak sprzeciw grawitacji, marzenie o złapaniu tlenu w dłoń. Przespałam czas, w którym byłam ciągliwym, kowalnym kawałkiem rozgrzanego metalu i można było formować ze mnie człowieka wspaniałego, dobrego. Teraz jest tak, jak widać w moich oczach. Szaro, brudno, zimno, nudno. Jednakowoż nie to dźga świadomość. Nie to. Najgorsze ze złych są te myśli. Sceny. Jak mijam cię popołudniową porą na ulicy, i nie zauważysz, bo mnie nie ma. Jak pod moim oknem brzmią radosne głosy i nie przyjdą po mnie, bo mnie nie ma. Jak potrzebuję, pragnę, błagam (!) o trochę wsparcia, a nie dostanę.
Bo mnie nie ma.


It's hard to tell our beats apart.

post pisany przy utworze:
Chet Faker - I'm Into You

czwartek, 4 października 2012

1. (284)

Wielki strach.
Te emocje przebijają się przez wierzchnie warstwy złudzeń. Drylują moją psychikę i dążą do powierzchni, do światła, do jasności, w której prostym czynem jest ujrzenie prawdy. Mają głosy dobitne jak cisza, ta cisza miażdżąca i rzucająca o ściany, opowiadają historie o tym, jak staję się jednym z elementów wyboru. Jak jestem opcją i się mnie odrzuca. Jak sama siebie cenię za wysoko, za mocno, za bardzo, jak często łudzę się, że widać we mnie barwy, a szarość mimochodem zlewa mnie z podłogą i biegnę w mgle bez przeznaczenia, nie czekam, nie szukam, chcę tylko... chcę tylko...
Łzy.
Dno w każdym wymuszonym śmiechu. Dno we wszystkich słowach wypowiedzianych typowo pod publikę, by poruszyć ich usta, odwarstwić od nich cząstkę radości. Dno w każdym porannym przetarciu oczu i spojrzeniu w połamane z rozpaczy lustro. Dno. Pełne ciemności i niechcianych map myśli, powiązań, notorycznych skojarzeń i zakrzywień obrazu. Zajrzałeś kiedyś do studni? Dno. Co widzisz? Swoje odbicie.
Patrzę na naszą codzienność raz po raz i nie boję się siebie, nie boję się smutku ni odmienności. Boję się, że mi cię kiedyś zabiorą. Wyrwą jak sępy padlinę i tylko parę piór na ziemi zostanie.
Nie chciałabym.
To pewnie banalnie oczywiste, a jednak powtarzać będę, że nie chciałabym. Żeby nikt nie zapomniał. Łatwo wrzucić na tył głowy skomplikowane czyjeś wartości i tak po prostu kraść ludzi, sprzed nosa. Muszę więc wrzeszczeć na całe gardło, kogo kocham i kto mnie za rękę potrzyma, gdy będę oglądała panoramy blokowisk z lotu ptaka. A przyszła jesień. TA jesień. Nie jakaś letnio-wiosenno-bylejaka, TA. Ta, podczas której liście szeregami spadają z drzew na pastwę pogniecenia, a wszystkie mądre ptaki zostawiają nasze zapleśniałe niebo na rzecz błękitów przejrzałych, czystszych. Będę tej jesieni mądrym ptakiem, prawda? Będę? Ta, dla której deszcz jest niemal imieniem i błocą się ludzkie życiorysy, nosy lepią do szyb, wszystko się skleja, miesza, brudzi i kotłuje. Nic nie ma celu i celem jest wszystko. Mamy po paręnaście, - dziesiąt lat, i czujemy się niepewnie, zimno nam, chowamy dłonie do kieszeni. Jak dzieci, wypatrujemy świateł w oknach domu, a domów nie ma, dusz nie ma, bezdomni chodzą, gubią cienie.
Nie tak. Po prostu nie tak.


Those vicious streets are filled with strays.

post pisany przy utworze:
System of a Down - Lost in Hollywood