poniedziałek, 30 stycznia 2012

20. (195)

Nie wszystkie drzewa są odpowiednie, by rosnąć latami i stawać się pomnikami natury. Nie wszystkie drzewa muszą być grube, wysokie i piękne. Niektórym po prostu potrzebny jest ostry ruch siekierą albo szybki dotyk piły motorowej. Nie warto stać nieruchowo, jako wbity w ziemię patyk z kilkunastoma lichymi listkami. Czasami trzeba zniknąć, by potem narodzić się raz jeszcze. Kto wie, może ten marny pień, skazany na wysuszenie, będzie idealnym materiałem na stół? Kto wie, może ze brudnego, martwego dębu powstanie coś pięknego...?
Nie warto być tylko dla własnego ego, choć przecież nigdy nie wiemy do końca, czy żyjemy wyłącznie dla siebie, czy także dla innych. Nie warto żyć wciąż w tym samym trybie, bez jakichkolwiek rewolucji. Zmiany są po to, by pokazać nam, czy stan, w którym trwamy od dawna rzeczywiście jest tym najlepszym. Zmiany są urozmaiceniem.  Bo tylko zmieniając i kreując swój los można zobaczyć barwy. Każde doświadczenia mają swą wartość. Nawet upadając, zyskuje się coś, co nabiera sensu pod wpływem czasu. Tylko będąc nisko, naprawdę nisko, można dostrzec rażące światło bijące z miejsca, gdzie byliśmy ostatnio i, mimo wszystko, nadal czuliśmy niedosyt. I czy słusznie? Czy człowiek naprawdę zawsze musi dostrzegać wady i złe strony, kierując wzrok nie w stronę światła, a cienia i nicości? Być może mamy to we krwi. Ten parszywy element duszy, który niewiele wspólnego ma ze skromnością i wciąż chce więcej i więcej. Gdybyśmy pozwalali dominować tej części ducha nieustannie, nie istniałyby granice. Co jest najgorsze? Że granic naprawdę jest coraz mniej, a nawet jeśli są, to niewidzialna siła przesuwa je dalej, do absurdalności. I jeszcze zostaje sumienie. Czy są tacy, u których ono nadal działa bez zaburzeń? Szczerze wątpię. Ludzkość została wyprana ze szczerości wobec świata i samego siebie. Ktoś co noc wkrada nam się do głowy i wyrzuca z niej uczucia, które uznaje za nieużyteczne. Nawet jeśli czujemy jakieś braki, to próżnię wypełniamy kłamstwami. I tak z dnia na dzień. Jak drzewo, które ma w sobie tysiące korników, ale nadal stoi. Jak drzewo, które żyje tylko dla siebie i posępnie patrzy na brudną ziemię u swoich stóp. Władcy samych siebie z zardzewiałą koroną z monet na głowie. Ludzie.


Rzeczywistość jest jedna.
Nie ma dwóch rzeczywistości.

sobota, 28 stycznia 2012

19. (194)

Nie robię zupełnie nic, co by mogło świadczyć, że przestaje mi zależeć. Nie robię nic, a może jednak tylko ja tak uważam... Skądś, nie wiem, skąd, wciąż napływają nowe informacje i sugestie. Skądś, nie wiem, skąd, wciąż dobiega jakiś głos, który doszukuje się we mnie nieistniejących oznak słabnięcia uczuć. Nie wiem, co się dzieje, i nie wiem, co takiego robię. Nie wiem, gdzie mam uciekać, aby w końcu zrozumieć, dlaczego zawsze ktoś musi znaleźć jakieś wady, nawet gdy z mojego punktu widzenia jest idealnie. Mam wrażenie, jakbym zerwała się ze sznurka i szybowała teraz swobodnie poza wszystkim, co chociażby mgliście przypomina realność - nie mając żadnego planu ani pomysłu ani nawet bladego pojęcia, co, do diabła, mam teraz robić. Co ja mam teraz zrobić...?!
Przezroczysta krew wypływa ze mnie kropla po kropli, po twarzy i w ciemność. Niewiele słów mam w głowie, więcej w sercu, które niewiele rozumie, które mimo wszystko kocha, a, do cholery, nic nie rozumie. W sercu, które dawno temu było zimne jak skute lodem jezioro, bez ryb, bez roślin, z płytkim dnem, a które teraz wreszcie czuje te obiecane 36,6 stopni. I co jest nie tak?! Co jest nie tak?! Co jest nie tak...? Czy zawsze, jak dotyka się nieba, to radość trwa tylko przez chwilę? Skąd w nas, ludziach, ta mania pragnień bez jakichkolwiek granic moralnych?
Myślałam, że mam nie niebo. A niebo mi mówi, że jestem zbyt niska, by do niego dostać. Niebo mi szepcze o czymś, czego nie ma. Niebo chyba zapomniało, że jest dla mnie wszystkim - dla mnie, dla nieidealnej, pustej, zamkniętej w sobie duszy. Nie rozumiem nieba.
Mogę obiecywać sobie, że postaram się coś zmienić, coś naprawiać, lecz po co, gdy nic nie się nie popsuło? Mogę obarczać się winą za wszystko, bo i racja, to we mnie jest wina, ale za co, skoro moje oczy nie widzą nic? Mogłabym umrzeć i iść do góry, do światła, do szczęścia. Ale w imię czego, skoro szczęście mam pod nosem...?


Zasłaniam oczy cienką opaską, by tylko czuć i nie widzieć.
Zasłaniam oczy, chcę trwać w tej chwili.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

18. (193)

W związku z obecną sytuacją, zawieszam na trochę pisanie (choć, po prawdzie, od pewnego czasu już nie piszę. Wybaczcie. Tak czy siak - dziękuję za 18 obserwatorów i te niespełna 4500 wejść.

Blogerzy, jednoczmy się. Wklejajcie to na swoje blogi. 

sobota, 21 stycznia 2012

17. (192)

Przestań marzyć. Przestań żyć w świecie wątpliwych obietnic. Wstań i spójrz rzeczywistości w oczy. Nie uciekaj od prawdy, nawet jeśli ona brutalnie wypali twoje oczy. Wyjdź z kryjówki, chowając się nie niszczysz problemów, a jedynie ich nie widzisz. Skończ to. Urwij passę niepowodzeń spowodowaną przez nadmierną naiwność i zaufanie. Przestań marzyć... Gdyby nikt z nas, ludzi, nie przeznaczał swojego czasu na niestworzone wyobrażenia,  na układanie scenariuszy, to nie znalibyśmy goryczy niepowodzeń. W dzieciństwie opowiadano nam zbyt dużo bajek. I ciągle było tylko "i żyli długo i szczęśliwie, długo i szczęśliwie...". Te słowa jak echo do dziś odbijają się w mojej głowie, rozbijając czaszkę. Fakt, że jednak nic nie trwa długo, a już zwłaszcza szczęśliwie skutecznie gasi we mnie płomień wiary w dobroć losu. Marzenia o kolorowym życiu zniknęły dawno temu, teraz tylko modlę się, by kolejny dzień nie udowodnił mi, że może być jeszcze gorzej. A przecież można było to przeskoczyć. Można było to ominąć, gdyby w bajkach na dobranoc były motywy cierpienia, samotności, kłamstwa i egoizmu. Wychowano nas na ludzi, którzy są podatni na zgryźliwe komentarze. Uczono nas wrażliwości, byśmy teraz musieli ją ukrywać. Wszystko, co wydawało się być ważne, przestaje istnieć w świetle reflektorów czasu. Wszystko, co było dla nas uśmiechem i nadzieją, teraz nie ma prawa bytu. Znikło to, co pozwalało mi zwlekać się z łóżka z uśmiechem. Znikło to, co było szczęściem. Teraz jest w powietrzu coś, co zatruwa ludzi. Coś, czego nie da się zbadać i określić chemicznie. Dostrzegamy ten nienaturalny amok tylko w chwilach skłaniających do refleksji. Tylko wtedy widzimy, jak świat się zepsuł. Do wszelkich celów jest prosta droga. A ludzie bawią się w podchody, nie korzystając z opcji szczerości. To doprowadza do szaleństwa. Może stąd ci wszyscy pedofile, wariaci, samobójcy i mordercy. Może nikt im po prostu nie powiedział o życiu czegoś, co wskazałoby drogę.
Uczucia są zabijane albo - chowane, co w gruncie rzeczy jest zewnętrznie identyczne do zabicia. Uczucia, na które ludzkie prawo nam pozwala to śmiech. Nie ważne jaki. Ważne, że śmiech. Ważne, że nie prawda. Prawda koli. Pod prawdą kryje się to, co zabiera nam sen. Boimy się nie spać. Boimy się myśleć. Boimy się prawdy, szczerości i uczuć, bo w XXI tylko słabi się tym cechują.


Nigdy nie poznasz smaku szczęścia,
jeżeli będziesz myślał,
dlaczego nie czujesz bólu. 

środa, 18 stycznia 2012

16. (191)

Dziwię się sama sobie, nie mogę zrozumieć pewnych odruchów i reakcji zachodzących w moim poplątanym mózgu i czerwonych, rwących żyłach. Jestem nadwrażliwcem pierwszorzędnym. Nadwrażliwcem, który nie potrafi pozbyć się swojego świdrującego spojrzenia dostrzegającego wszędzie podteksty i zgryźliwości. Jestem z gatunku ludzi, którym nie trzeba nic mówić, by ich ranić. Wystarczy krzywo na mnie spojrzeć, by jakby wybielić nieco te barwy w oczach. Wystarczy śmiać się i rozmawiać z moją sympatią, bym czuła coś, co jest po prostu czystą zazdrością i przykrym bólem. Mogę z tym walczyć, ale nie muszę. Zabijając swoją wrażliwość, zabiłabym siebie. Bo tym przede wszystkim jestem - wyjątkowo delikatną tkaniną, słabszej jakości, z dziurami i szramami, z bliznami i przypalonymi końcami. Jestem materiałem na człowieka, który wie, czego chce. Jestem lnem, z którego ktoś chce zbudować metalowy kask...
Przepraszam za to, co we mnie siedzi i nie pozwala mi być szczęśliwą nawet bez wielkiej miłości i kasy. Przepraszam, że robię z ludzi egoistów, którzy mają noże w ustach, noże w dłoniach, noże w sercu i w duszy. Nie powinno tak być. Nie powinno, a jednak nadal jest. Jaka siła, nieludzka siła, trzyma mnie i nie pozwala uciec? Nie umiem sobie odpowiedzieć. W ludziach siedzi coś jeszcze, prócz serca, wątroby, mózgu, krwi, żył, komórek i mózgu. W człowieku jest jakiś upór, blokada, wewnętrzna rogatka uniemożliwiająca przejście na drugą stronę. Nie potrafię tego nazwać. Chyba nikt nie potrafi. Na biologii i chemii nikt nie tłumaczy nam tego, co nie jest namacalne. Nikt nie tłumaczy nam, że każdy w jakimś stopniu jest diabłem.




Im bardziej ci zależy, 
tym głośniej krzyczysz, 
że ci wszystko jedno.
                                                                                                                                                                    
Proszę, aby anonimowa czytelniczka, która komentowała post http://www.death-is-my-friend.blogspot.com/2011/12/12-175.html#comment-form napisała jakikolwiek komentarz pod tym wpisem.

Jeżeli to czytasz, to odezwij się. Koniecznie. Dam ci numer gg.      

wtorek, 17 stycznia 2012

15. (190)

Siląc się na odrobinę szczerości, stwierdzam, że boję się nie cierpienia, a optymizmu. Boję się tego, jak będzie wyglądać moje życie, gdy własnymi siłami wygrzebię się stąd i zacznę iść prostą, gładką drogą. Boję się zburzenia tej ciemnej świątyni codzienności na rzecz czegoś, co rzekomo jest szczęściem. Boję się, przecież każda rozbiórka niesie ze sobą mnóstwo gryzącego kurzu i bałaganu. Nie łatwo potem na nowo uporządkować sobie to, co zostało zniszczone. Właśnie dlatego nie lubimy zmian, jakichkolwiek. Także tych na lepsze. Zmiany są trochę jak małe tsunami. Gdy to, co nazywamy egzystencją nabierze już znośnej ogłady, to przychodzi fala i porywa wszystko, by potem wypluć  na gładką skórę plaży w nieludzkim bałaganie nasze cele z połamanymi częściami i poobdrapywaną farbą. Jako fatalistka, nie potrafię dostrzec w tym przebłysku światła. Katastrofa jest katastrofą, nawet jeśli w jej cieniu rodzi się dobro. Nikt nie cieszy się z ryb, gdy rzeki płyną ulicami. 
Patrząc tylko w barwach szarych, skutecznie się ograniczam. Wyznaczam sobie chore zasady, wzięte z kosmosu postanowienia, wygórowane cele. Z zabójczą świadomością czynię swoje ciało maszyną, a duszę energią niezbędną do działania. Mam ścisły rozkaz od mózgu, plan i tradycyjnie upadek. Aczkolwiek, to, co odróżnia mnie od elektrycznych wielofunkcyjnych robotów kuchennych to ciężkie znoszenie bólu. Palą mi się przewody, te niewidzialne, te kruche. Głupia, zamiast gasić pożar, polewam go benzyną, bo "i tak się nie uda". Głupia, bo zamiast odsunąć od siebie problemy, to ja jeszcze bardziej się pogrążam. To chyba idealne słowa, które ktoś powiedział o mnie. Ktoś, kto nie do końca mnie zna, ale widzi mnie i dostrzega to, co jest dla mnie żelazną kulą u nogi. Ktoś, kto ma jeden z trzech egzemplarzy klucza, którym da się otworzyć kłódkę łączącą mnie z tym ciężarem. Ktoś, kto ma w ręku lek i nie jest tego świadomy.
Ale czy to w tym sens? W byciu sobą publicznie, w pokazywaniu swojej natury, w ujawnianiu wad czy w, po prostu, byciu jednym z rzeczy wielu? Czy to, że my, ludzie, czujemy ból duszy nie czyni nas bardziej... doświadczonymi? Kim mamy być? Kim... Boże - czekam na objawienie. Jak jesteś, to choć. Mam chyba jeszcze trochę kawy, siądziemy na łóżku okrytym zgniecionym prześcieradłem i powiesz mi to, czego nie wiem. Jeżeli jesteś, to powiedz mi o tym. Teraz jest Twój czas.


Wolimy żyć z cierpieniem za pan brat, 
niż przeciwstawiać się mu
i walczyć z nim.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

14. (189)

Lepiej nic nie mówić i nic nie robić. Tak po prostu jest lepiej, choć, wbrew pozorom, wcale nie łatwiej. Myśli wzbierają na sile, gdy ciało pozostaje bezczynne. To ma swoje plusy i minusy. Z jednej strony, chowanie siebie pośród nauki i udawania jest zbyt ciasne, by czuć się komfortowo. Lecz przecież świat nie ma czasu na nostalgię i szukanie sensu. Tego nikt nie chce kupić, bo to nie w modzie. Cierpienie staje się czymś szufladkowanym do półki z napisem "pesymista". to kategoryczny błąd- do bólu ma prawo każdy. I każdy go ma, choć nie każdy czuje. Wielu z nas ma swoje własne, sprawdzone sposoby, by stłumić krzyk duszy, by urwać go w połowie wyrazu i zakopać pod chmarą nic nie wartych czynności. Każdy ma w zanadrzu jakiś trujący antybiotyk z sygnaturką czaszki na tle krzyżujących się piszczeli. Cudowny środek, w kolorowym opakowaniu, o dobrym smaku. Wywołuje sztuczny uśmiech. I zabija. Dlatego warto pozwolić, by to, co ma nastąpić nadeszło we właściwym sobie rytmie, w niestłumionym niczym odgłosie, we własnym czasie. Czas nie jest lekarzem, nie daje odpowiedzi, ale... w magiczny sposób ucisza, pozwala się oczyścić, przy czym nie śmie popędzać i grozić. Każde doświadczenia są przydatne, bez względu na ich charakter. Więc nie bój się zatrzymać, spojrzeć w niebo i myśleć. Nie zganiaj z twarzy wesołych płatków śniegu, wirujących pośród atomów tlenu i azotu. Niech topią się od ciepła twojej skóry. To znak, że jeszcze żyjesz. Pozwól twoim oczom gubić się pośród bieli, pozwól im się mrużyć od rażącej barwy puchu. Płacz. Krzycz. Milcz. Rób to, co każe ci dusza. Rób to, co chcesz. Wyjdź na pole, pójdź do lasu, rusz się, rusz, żyj. A gdy już zostaniesz sam, to pozwól sobie na wolność. To chyba jedyna zaleta samotności - ten pozytywny aspekt oczyszczenia. Nie, to nie fajerwerki i gra orkiestry. Wielkie rzeczy dzieją się w człowieku i nie sposób ich zobaczyć bez patrzenia sercem. Czy warto? Warto. Wiem z własnego doświadczenia. Wiem, jak bardzo cudowną moc mają łzy, jak ważne jest wycie z bólu i zaciskanie pięści. To jak prysznic zimną wodą. Z początku szok, a potem tylko ulga. Ulga, która nie jest wcale pustką. Jest stanem lekkości. Jest stanem, gdy cierpienie, co zabrzmi paradoksalnie, nie boli. Jest. Tylko jest. Błądzi żyłami, a nie wchodzi do serca. Jest samo. Beze mnie. Samo...
Ból bez ofiary nie ma prawa bytu.

 

Potrzebować to coś silniejszego niż chcieć.

piątek, 13 stycznia 2012

13. (188)

Miłość jest jak narkotyk. Na początku odczuwasz euforię, poddajesz się całkowicie nowemu uczuciu. A następnego dnia chcesz więcej. I choć jeszcze nie wpadłeś w nałóg, to jednak poczułeś już jej smak i wierzysz, że będziesz mógł nad nią panować. Myślisz o ukochanej osobie przez dwie minuty, a zapominasz o niej na trzy godziny. Ale z wolna przyzwyczajasz się do niej i stajesz się całkowicie zależny. Wtedy myślisz o niej trzy godziny, a zapominasz na dwie minuty. Gdy nie ma jej w pobliżu
 - czujesz to samo co narkomani, kiedy nie mogą zdobyć narkotyku. Oni kradną i poniżają się, by za wszelką cenę dostać to, czego tak bardzo im brak. A Ty jesteś gotów na wszystko, by zdobyć miłość.


Kochasz o tyle, o ile doświadczyłeś miłości.

12. (187)

Kłamstwo stało się dziś czymś normalnym, jak jedzenie czy picie. Dziś raczej nikt nie przejmuje się naciąganiem prawdy, jej pogwałceniem czy bezczelnym niszczeniem. Dziś to dla nas coś, czym po prostu wchodzi się na kolejny stopień naszej własnej wieży Babel, zbudowanej z bogactwa, uśmiechu i materializmu. Żyjemy nieprawdą. Jemy ją na śniadanie, popijamy pośpiesznie podczas chwil wytchnienia, dajemy je innym w prezencie, ubieramy się w nie, nosimy je na sobie. Sumienie nauczyliśmy obojętności wobec zjawiska celowego wprowadzania w błąd. Zatracamy świadomość tego, jak bardzo kłamstwo nam szkodzi. Jest czymś, co mamy na co dzień, niczym konserwanty, obecne wszędzie, szkodliwe, ale "konieczne". Na pytanie "Co u ciebie?", odpowiadamy "Dobrze, jakoś leci. Innym ciepło szepczemy, że będzie dobrze, że wszystko się jakoś ułoży, wyjdzie na prostą. To łatwe, jasne. Zawsze to, co złe, jest łatwiejsze - i właśnie dlatego jest znacznie lepiej wyszczerzyć zęby i lekkim tonem opowiadać światu o tym, jak to jest fajnie. Choć nie jest. Zasadniczą cechą kłamstwa jest jego skład. Prócz chytrości i lisiej przebiegłości ma w sobie też środek znieczulający, którego zadaniem jest uśmierzenie bólu, jaki odczuwa serce. A serce cierpi zawsze, gdy malujemy szarą rzeczywistość ładnymi epitetami. Serce cierpi, bo ciśnienie w nim jest za wysokie. Uczucia i prawda muszą być wolne. A mówiąc "Jest dobrze", tylko jeszcze bardziej zakręcasz zawór. Zamykasz swoje serce, prawdę i uczucia. Zamykasz siebie. Ale nie wiesz o tym. Bo kłamstwo nie boli. Znieczula. Skutecznie. Do czasu, gdy jesteś sam. I wtedy cisza pozwala wejść ci w głąb własnej duszy. Tylko skuteczna terapia, polegająca na błądzeniu po zakamarkach naszej brudnej efemeryczności pozwala poczuć nie tylko zmęczenie, zirytowanie czy złość. To mamy w standardzie codziennym. A myśląc, uwalniamy ból. I strach. Boimy się żyć naprawdę. Jeśli się żyje, to trzeba też umrzeć. Losy świata ukształtowały w nas przekonanie, że śmierć to porażka.
Nie.
To wybawienie. Myślę, że w niebie nie ma drapaczów chmur, taksówek i telewizorów. Niebo musi być miejscem, gdzie nic nie ogranicza naszego ego. Miejscem, gdzie nie trzeba kłamać.
Miejscem, gdzie prawda nieodłącznie łączy się z miłością.


Nigdy nie będzie dobrze.
Może być mniej źle. 
Ale nie "dobrze".
To stan teoretyczny - nie występuje w naturze.

środa, 11 stycznia 2012

11. (186)

Siła nie polega na mocnym charakterze i mocy władania nad innymi. Siła nie jest cechę charakteru (czy też, w przypadku niektórych, wyglądu), nie jest zdolnością do walki, a umiejętnością obrony. To nie łatwe, choć pozory pozwalają nam twierdzić, że aby być silnym wystarczy umieć odpyskować i sprawiać wrażenie nieprzejętej osoby. A to nie na tym rzecz polega. Silnym jest się wtedy, gdy zna się swoją wartość i ma się szacunek - zarówno do samego siebie, jak i do innych. Siła przejawia się wewnątrz nas i, szczerze mówiąc, tylko my wiemy, czy jesteśmy silni, bo tylko my naprawdę jesteśmy świadomi tego, w jakim stopniu nasze zachowanie jest prawdziwe. Siła jest umiejętnością panowania nad swoją wrażliwością, aby nie stawała się ona anormalna i paranoiczna. A co jest najgorsze? To, że w świetle wszystkich tych wcześniej napisanych słów jestem kompletnie słaba. I świadoma, bardzo świadoma, co, niestety, nie niesie za sobą zbyt wielu radości. Czasem sobie myślę, że lepiej byłoby po prostu odciąć sobie uszy albo wydłubać oczy łyżeczką do herbaty. Jak się nie wie, to się lepiej śpi, częściej uśmiecha i żyje w słodkim kłamstwie, błędzie. Tego nie można nazwać prawidłowym, jeśli jest się widzem. Ale z perspektywy gracza, nieświadomość przegranej pozycji jest nawet czymś więcej niż świętym spokojem. Zasady są dziecinne: jeśli nie zobaczysz zabawki swoich marzeń, to jej nie pragniesz, bo nie wiesz, że takowa w ogóle istnieje. Na tym opiera się nasza wyobraźnia. Czerpie inspiracje z tego, co ją otacza. Wszystko ma przecież swój początek. Bez odpowiednich podstaw nie byłoby niczego.
A więc siła to swego rodzaju kontrola - nad sobą, nad własnym życiem. Wszelkie kłótnie wynikają zazwyczaj z braku ogłady nad swoimi myślami. Coraz częściej to porywcze emocje rządzą nami,a nie my nimi. Ktoś kiedyś powiedział mi, że zasadniczą cechą ludzi wrażliwych jest ich uległość. Tacy ludzie obierają sobie za władcę nie Boga, a to, co czują. To ich trzyma. Są uwięzieni sami w sobie. Nie mają kontroli. Są słabi. Dziś rozumiem to bardziej, niż kiedykolwiek.
Uległam. Jestem uwięziona w sobie. Słaba. Mam za władcę własne uczucia.
Nie jestem silna.
Uległam....


Słabość zaczyna się wtedy,
gdy przestajesz walczyć.

wtorek, 10 stycznia 2012

10. (185)

Najłatwiej jest po prostu zniknąć. Zaszyć się w czterech ścianach, nic nie mówić, nic nie robić, oddychać z przezorną ostrożnością, ślinę łykać z bojaźnią, ruchów nie wykonywać wcale, tak ,by z czasem wyglądać jak posąg, zakurzony i słaby, ale posąg. To by było korzystniejsze, niż się wydaje. Ludzie przecież lubią posągi. Chodzą na wystawy, patrzą na nie, gdy warte są uwagi, to skomentują krótkim westchnieniem, gdy nie - pozostawią to bez jakichkolwiek słów. Ale każdy posąg wypada im z głowy równie szybko, jak tak się pojawił. O posągach nikt nie myśli po nocach, nie uśmiecha się do nich zalotnie i nie duma, co jeszcze zrobić, by on lubił daną osobę bardziej. Hm... To nawet do mnie pasuje. Z tą różnicą, że ja nadal się ruszam i żyję. Z tą różnicą, że z każdym krokiem popełniam mnóstwo błędów. Nie ma we mnie ni krzty monumentalności czy stoickiego spokoju. To źle. To się raczej nie podoba. To MI się nie podoba. Nie chcę tak, choć wiem, że muszę. Muszę żyć. Muszę nauczyć się cierpieć. Muszę zaakceptować wreszcie to, co doprowadza moje oczy do stanu wysokiej wilgotności. Muszę zrozumieć, że pewni ludzie, nawet nic nie robiąc, będą budzić we mnie zazdrość, inni - smutek, a jeszcze inni nieświadomie będą dodawać mi otuchy. Tych ostatnich jest, niestety, najmniej...
Tak, jest mi źle. Nie mam wolności. Nie mówię o wyznaniu czy wolności słowa. Mówię o sobie (jak każdy egoista). Nie mam w sobie takiej siły, która pozwoliłaby mi przeciąć nić łączącą mnie z moimi bezpodstawnymi uczuciami. Nie mam odwagi, by sprowokować los, żeby zesłał na mnie tsunami. Chyba tylko coś takiego może mnie otrzeźwić. Podczas gdy czas nieustannie goni do przodu, Bóg raczy wiedzieć, za czym, to ja wciąż nie robię ani jednego kroku do przodu. Ganię się w myślach, wypisuję noworoczne postanowienia, upominam się na każdym kroku - a to na nic. Doskonale o tym wiem, ale naiwność karmi mnie głupią wiarą w siebie, w negatywnym znaczeniu. Wiarą, która pozwala mi sądzić, iż pokonam sama siebie. Wiarą, która tylko jeszcze bardziej przyczynia się do wyrzutów sumienia i tej cisnącej, gniotącej serce niewiedzy. Sama siebie krzywdzę. Świadomie. I nie potrafię przestać. Niczym rzeka, co, mimo rwącego i goniącego do przodu prądu, sama sobie niszczy brzeg, żłobiąc w nim wgłębienia i wyrywając z niego kamienie. Upadam. Dziś upadam i nie wstanę, nie tej nocy.


Czuję, że krwawię.
Ale tylko w głowie.
Myśli płaczą.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

9. (184)

W gruncie rzeczy może lepiej było się urodzić paręnaście lat temu. To, co teraz dzieje się z ludźmi mnie przeraża. Wszystko, co prawdziwe, ulega zepsuciu. Wartości się ulatniają, granice zacierają. Nie ma prawdy, uczucia wyraża się szybkim wystukaniem dwukropka i gwiazdki, rozmawia się z innymi przez małe, kwadratowe pudełko, koresponduje przez jakiś metalowo-kablowy sprzęt, przenikający niewidzialną nicią powietrze. Uśmiechamy się do ekranów - przeróżnych, serce przyśpiesza nam na dźwięk przyjścia SMSa. To kłamstwo, na które się zgadzamy. O, ironio, teraz także czytasz to, choć kilkadziesiąt lat temu po prostu powiedziałabym ci o tym, co czuję. Kiedyś istniała miłość, taka prawdziwa, wieczna, niezłomna. Kiedyś nawet wojna była niczym dla ludzi, którzy się kochają. A teraz? Teraz jest w nas dziwna tendencja do niedopowiedzeń i ukrywania pod warstwą uśmiechu tego, co czujemy. Dziś wszyscy są uśmiechnięci. Tylko nieliczni - naprawdę. Zrobiliśmy z życia maskaradę, wieczną sztukę, w której co chwilę ktoś upada, a cała reszta skutecznie udaje, że nic nie widzi. Uciekamy od odpowiedzialności. Chcemy żyć lekko, szybko i intensywnie, dostarczając sobie przeróżnych bodźców, aby tylko sprawdzić, czy nadal jesteśmy ciepli i czy płynie w nas krew. Cały czas chcemy więcej substratów, w wyniku których czujemy. Cokolwiek, nieważne, co, oby tylko czuć, oby jeszcze żyć, oby jeszcze nie umierać. Jesteśmy krótkowidzami - nie potrafimy dojrzeć zbliżających się konsekwencji, liczy się przecież chwila. Jesteśmy zabójcami samych siebie, i na dodatek głupimi. Na nic te nieprzespane noce, na nic te łzy. Szybko zapominamy, jak to jest być wypranym z uczuć. Jesteśmy jak zasuszone róże - ładne, ale kruche i bezwonne. Pozostanie po nas pył, bo spłoniemy w ogniu egoizmu. Uciekamy od tego, co naprawdę czyni nas ludźmi. Brniemy do własnego, pustego celu, ubrani w ignorancję. Chcemy widzieć światło nadziei, choć na oczach mamy okulary przeciwsłoneczne od D&G. Stać nas na ciuchy, stać nas na nowe kosmetyki, stać nas na auta i laptopy, a nie stać nas na szczerość. To dziwne, przecież ona jest po promocji, minus 100%. Ha, ale to tu jest haczyk - szczerości nikt nie reklamuje. Szczerości nikt nie poleca, nikt się pod nią nie podpisuje. Szczerością daleko nie zajdziesz - w XXI wieku liczy się elastyczność, liczy się to, jak się dopasujesz. Szczerością nie zyskasz niczego - prócz uczuć. Ryzyko jest w modzie. Zaryzykujesz...?


Nie masz nic do stracenia.
Możesz tylko zabić ten strach
i wysuszyć łzy.

niedziela, 8 stycznia 2012

8. (183)

Chyba pierwszy raz napisałam post, i to taki dłuższy niż zawsze, a potem wszystko skasowałam.
Nie, to nie brak weny. To jej nadmiar.
I emocje... Z nimi wyjawiam zbyt wiele.
Dziś nie będzie nic.
Cisza.


Nie bój się, jeśli się zgubiłaś.
Może to sprawi, że odnajdziesz coś,
co jest zbyt niesamowite, by być dostępnym dla wielu.

7. (182)

Gdy jestem sama, tak jak teraz, gdy parapet najlepszym przyjacielem cicho zapraszającym w swoje ramiona, a cisza i ciemność rozpraszana blaskiem świec, gdy jest tak, jak dziś - wtedy nie istnieje nikt inny, prócz mnie. Ten egoizm wcale nie jest taki zły, przecież tylko będąc sobą i myśląc o sobie można rozwiązać jakiekolwiek zagmatwane problemy, których źródło zazwyczaj jest w nas utkwione, gdzieś wewnątrz, w środku. Nie, nie jest łatwo odkryć winę, jaka leży w nas samych. Oczy naszych dusz są cwane - patrzą na innych, niczym laser świdrują każdy centymetr ich ciał, widząc w większości to złe. Podziwiam tych, co potrafią stanąć przed lustrem, przyjrzeć się uważnie swojemu charakterowi i powiedzieć "Tak, dziś postaram się zmienić właśnie to!". Nie umiem tak, nie umiem być wobec siebie obiektywna. Fakt, najlepiej jest się odizolować i topić się w tym gęstym morzu wad, smutków i bezradności. To nie jest przyjemne, ale zgodne z tym, co czuję. Nie muszę wówczas nawet się starać - mam to w sobie, w genach, jestem sobą, gdy upadam. To z całą pewnością nie jest dobre, ale... podoba mi się? Lubię to? Nie. Nie przeszkadza mi to, że wszystko tylko pogarszam swoim pesymizmem. Bo dlaczego miałoby przeszkadzać? Czy jest ktoś, komu nie pasuje to, że ma nos pomiędzy oczami?...
Teraz, gdy pośród swoich myśli układam teoretyczne stwierdzenia i opinie, jest znacznie łatwiej. Boję się jedynie tego, gdy będę musiała wyjść stąd i przełożyć teorię na praktykę. To się nie uda, wiem. Nie da się wygrać z własnym sercem, rozum nie działa, gdy w grę wchodzi jakieś silne uczucie. Nie działa nic, co zazwyczaj przywraca ludzi do pionu. Nawet nie wiem, czy tli się we mnie nadzieja. Nie potrafię przestać kochać. Jedynym wyjściem jest sprowokowanie losu, by zesłał jaką klęskę, mocne uderzenie w policzek - coś, cokolwiek, co mnie obudzi i wyrwie z tego koszmaru, którego, wbrew wszystkim, nazywam marzeniem.
Zbłądziłam. Jestem tego świadoma. Może to źle, łatwiej jest uśpić sumienie, gdy się udaje, że to jednak nie zło. Łatwiej coś skończyć, gdy nie wie się, ile jest to warte.



Nie wyróżniam się.
Noszę rurki i się uśmiecham.
Nie wyróżniam się,
po prostu się dopasowuję.

sobota, 7 stycznia 2012

6. (181)

Na ogół to przecież ludzie wymyślają sobie jakiś nierealny stan, nazywany szczęściem. To ludzie sami rzucają sobie kłody pod nogi, myśląc, że poprzez szukanie czegoś odmiennego od bólu naprawdę sobie pomogą. A szczęście przecież nic nie daje, prócz dołującego faktu, że go nie mamy i że zapewne nigdy nie będzie nasze. Z drugiej strony, czego tu wymagać... Wygoniono nas z raju, mamy prawo za nim tęsknić. Aczkolwiek chciałabym dowiedzieć się kiedyś, skąd w nas wszystkich ta chora mania spoglądania wstecz. Skąd ta tendencja to bycia mądrym po fakcie, tak często nawracająca, bez względu na wszystko. Zaprzestanie sentymentalnych podróży chyba jedna z tym rzeczy, których nie da się nauczyć, nawet na błędach. To właśnie przez to nie potrafię za żadne skarby przestać marzyć. Nie ma na to leku. Nie działa zmiana otoczenia, zaprzątanie sobie głowy wymyślnymi czynnościami, spotkania z przyjaciółmi... Nic nie działa. Nie ucieknę od tego. Nie ucieknę przecież od siebie. W dodatku myśli te są wyjątkowo uporczywe i wredne, zawsze wysuwają się przed szereg, zawsze dominują. Mam wysnute sny, paranoiczne sny o wielkiej miłości, cudownych gestach, cichych szeptach i właśnie o tym zepsutym szczęściu. Chorobliwie pragnę, by ciemne chmury w końcu znalazły sobie inną ofiarę, innego kozła. Szłam przez to piekło z nadzieją, z nadzieją bijącą ostrym światłem, wierząc, że przecież kiedyś musi nadejść ten dobry czas, ten czas ulgi, wybawienia, spokoju. A tu nic. Oszukano mnie. To jakaś luka w umowie. Kłamstwo. Nie jest dobrze. Nie jest nawet specjalnie lepiej. Jak więc jest? Nijak. Większość pytań sprowadza się do właśnie tej odpowiedzi. Jak żyjesz? Nijak. Jak leci? Nijak. Jak się czujesz? Nijak. Ogarnia mnie obojętność na to, co się dzieje. A jednocześnie tak bardzo chcę czuć, chcę mieć wypieki na twarzy i szeroki uśmiech. Ale chcieć to nie móc. Chcieć to po prostu chcieć. Nie więcej. Chcenie niekoniecznie jest dobre. Chcenie nieodzownie łączy się niewidzialną nicią porozumienia z nadzieją, która, jak stwierdziłam ostatnio po zbyt długich przemyśleniach, nie jest wcale dobra, chociażby dla ludzi takich jak ja. Nadzieja jest snem na jawie, do którego jeszcze nie przywykliśmy, nie zaakceptowaliśmy anormalności przedstawianych przez nią scen. Nadzieja jest swego rodzaju narkotykiem dla wrażliwców. Wstrzykujemy ją sobie do podświadomości, zaraz potem czując jej działanie, jej cudowny efekt, polegający na nieco lżejszym, złudnym spojrzeniu na życie. Nadzieja jest dla nas, pesymistów, czymś obcym, substancją nieznaną duszy. Nadzieja powinna być zakazana. Nie dlatego, że jest zła. Dlatego, że często znika, gubi się, zaciera. Nadzieja nas wykorzystuje, pieprzy bajki o szczęściu, a my jej ufamy. My ją kochamy. Uzależniliśmy się.
I wiesz, co ci powiem? Nie ma odwyku. Żyj z tym. Umieraj z tym. To rzeka, do której nie da się wejść drugi raz. To rzeka, z której po pierwszym razie już  nie da się wyjść.
I żyj z tym. Wierz w szczęście. Zobaczysz, jak zaboli, gdy ktoś cię w końcu uświadomi.


Jeśli czujesz to co ja, 
to chodź tu, cierpmy razem.

czwartek, 5 stycznia 2012

5. (180)

Teraz już wiem, że zabrnęłam w pułapkę bez wyjścia. Cokolwiek zrobię, niewiele zmienię. Jestem teraz niczym kwiat, uwięziony w doniczce i skazany na sztuczne życie, byle tylko inni byli zadowoleni. Wszystkim, czego teraz pragnę, jest nieco wody i słońca. Światło widzę rzadko. Ale przyzwyczaiłam się, umiem na nie czekać. Umiem, choć wiem, jak łatwo może zniknąć za zasłoną. Z wodą jest gorzej. Chcę przestać myśleć o niej, tęsknić za nią i kochać ją. Ale nie da się. Zdałam sobie sprawę, że im bardziej będę się izolować od swoich pragnień, tym bardziej będą do mnie wracać i dręczyć mnie. Nie da się uciec od tego, co staje się dla ciebie wszystkim. Nie da się uciec od tego, co daje ci życie... Mogę udawać, że bez tej głupiej wody naprawdę mi dobrze, że jest cudnie, że nic się nie dzieje i mam nad swoimi uczuciami pełną kontrolę.
Nie wierz w moje kłamstwa...
Wcale nie jest dobrze, widzę, jak to mnie osłabia, jak przerywa mi wszystko, czym staram się wypędzić myśli z głowy. Nie mogę się skupić, bo przed oczami wyobraźnia wciąż wyświetla mi ten sam obraz. W kółko, bez przerwy. Nie dam rady się uwolnić, nawet czas jest jakby bezradny.
Nie jestem silna...
Nie, to nie prawda, że co cię nie zabije, to cię wzmocni.  To jeszcze bardziej cię pogrąży, to sprawi, że nabędziesz się kilku nowych blizn i wcale nie będziesz jakoś specjalnie mocniejszy i odporniejszy na zło tego świata.
Co cię nie zabije, to doda ci goryczy i groźnej tendencji do użalania się nad sobą.
Co cię nie zabije, to uczyni cię pesymistą...


Możemy palić karty przeszłości,
możemy zabijać wspomnienia.
Ale to na marne.
Przeszłość jest w nas.
To nas trzeba zniszczyć.

środa, 4 stycznia 2012

4. (179)

Cisza jest dobra, jeśli umiesz milczeć w tak nieludzki i niezrozumiały sposób, dzięki któremu nawet brak słów nie pozwala dominować twoich myślom. W ciszy trzeba się odnaleźć tak, by paranoja nie stawała się pierwszym planem. Cisza jest magicznym narzędziem i darem od Boga. Podczas milczenia pozornie dzieje się mało. A w rzeczywistości tylko cisza umożliwia zrozumienie czegokolwiek, co w zbędnym potoku słów wydaje się nieczytelne. Cisza to burza dla umysłu i zmysłów. Dozując ją w sposób racjonalny można rozplątać to, co w pośpiechu i szybkim tempie narzuconym przez XX wiek się poplątało. Niestety, cisza powinna być tylko dla tych, co mają rozsądek. Ja straciłam go wraz z chwilą, gdy wyłączając dźwięk w mim życiu wkracza w nie chora mania umierania. Ten stan kojarzy mi się nie z możliwością przemyślenia pewnych spraw, ale z samotnością. A w samotnym, ciasnym pokoju z zasłonami nie ma miejsca na kolejne pudła, te z optymizmem. Nie ma na to czasu, nie ma na to sił. Tak już zapewne pozostanie. Nie powinno zostawiać się mnie sam na sam z psychopatką, co siedzi pod skórą właśnie tej Natalki, niepozornej. Odizolowanie skazuje mnie na cierpienie, na nieustanne użalanie się nad sobą (przecież mam to we krwi), na ciągłe wnikanie w ciemnie korytarze bez wyjścia, w których wraz z problemami zdaję się być czymś, czego nie da się ujarzmić żadną siłą. Ciemność, samotność i cisza źle dawkowanie gwarantują tendencję do wyolbrzymiania i koloryzowania. To jest złe. To wtedy umierają samobójcy, kłócą się podupadłe pary i płaczą histeryczki.
Ale wybaczcie, taka się urodziłam. Od początku jakby w ciemności. Taka jestem. Po tej ciemniej stronie, zawsze znajdę minusy.
Tak już jest. Problemy nie musza być ani małe, ani duże. Problemy nie grają większego znaczenia w tym, jak wygląda moje życie i ja, jego marna marionetka. Ciężko jest przejmować się rozmiarem i skalą nieprzyjemności ze strony losu, gdy samemu jest się problemem. Wtedy wszystko gaśnie. To we mnie jest wina. I cała reszta przestaje istnieć.
Czarnym tuszem nie namalujesz tęczy.


Wszystko, czego chcę,
to końca.
Nie czuć.
Chcę nie czuć.

wtorek, 3 stycznia 2012

3. (178)

Nie da się opisać cierpienia, gdy nagle dowiadujesz się, że niemal całe twoje szczęście, cały sens nagle zniknie, przestanie ci pomagać, wspierać cię, budować twoją siłę. Przestało być szaro. Teraz jest czarno. Zgasło światełko, zniknęła szansa, rozpłynęła się pochopna nadzieja, świadcząca o głęboko zakorzenionej naiwności. Ale przecież tak było zawsze. Nadzieja zawsze idzie w parze z naiwnością. Jeśli ufasz - ryzykujesz. W gruncie rzeczy przecież wszyscy w jakimś stopniu doświadczamy bólu po stracie czegoś, w co wierzyliśmy. Ból to własność jak najbardziej ludzka. I nieodzowna. To wydaje się proste, choć przecież wcale nie jest. Czasem po pewnych słowach przestaje się czekać, przestaje się wyglądać, przestaje się wierzyć... Żałosną matką jest nadzieja, zawsze tak czuła, wręcz nadopiekuńcza. A tu proszę. Uciekła. Niczym spłoszona stadnina na widok wilka. Uciekła. Biegnąc, przeryła swoim ostrzem po duszy. I uciekła, jak głupie dziecko, kryjące się przed karą za zbicie wazonu. Uciekła. Zostawiła mnie, z tym cierpieniem, z tym uczuciem straty i przegranej. Nie pomyślała, jak to boli, jak pali mnie świadomość pustki. Nie przewidziała, ślepa idiotka, że to przecież tylko ona trzyma mnie tu, na Ziemi, ponad stosem ciał tych, co nie zdołali dograć scenariuszów Boga. Teraz także mogą upaść i zginąć w podobnych okolicznościach, jeżeli tylko moje pasy bezpieczeństwa uszyte z niepewności i pesymizmu pękną i upuszczą mnie, skażą na śmierć w powolnej ciszy, w ciemności i duszącym zapachu dusz już dawno wyblakłych i umarłych zbyt wcześnie. Byłam przecież tak blisko nieba, widziałam anioły stawiające kroki lekko na puszystych culumbusach, rozmawiałam z nimi, słyszałam ich śmiech, powtarzali mi, że muszę nauczyć się żyć sama z sobą... A teraz... Skończyło się, zablokowali przejście, zaryglowali drzwi, zmienili zupełnie zasady gry.
Nie chciałam tego. 
Nie chciałam, by nagle wszystko rozwiało się na wietrze. Ale nadziei już nie ma. Halo! Nie ma jej tu. Poszła. Zostawiła nas. Teraz nie ma barw, nie ma głosów, nie ma liczb, nie ma zegarów. Nie ma czasu. Myśli się rozbiegły. Przestraszyły się, gdy powiedziałam im, że ich sens zniknął. Nawet te szare, zwykle stoickie komórki, jakby się zasmuciły.
Bo to koniec.
Finito.
Szczęście nie może trwać wiecznie.
A Ziemia to nie miejsce dla Aniołów.


Naucz się cierpieć.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

2. (177)

Cisza.
Nic nie czuję.
Jestem jakaś zbyt pustka, ale ta pustka nie jest przyjemna. Jest drażniąca jak opary kwasy nieśmiałym ruchem wpełzające w nozdrza i podrażniające drogi oddechowe. Nie ma na to siły, ten zapach rozczarowania jest wszędzie, wypiera powietrze, zabiera mi tlen, choć przecież i tak ledwo oddycham... Moje uczucia sprawiły, że po świecie chodzi ktoś cenniejszy od tlenu, wody, pokarmu i snu. Nie muszę jeść. Nie muszę pić. Nie muszę spać. Nie muszę oddychać. Muszę tylko wiedzieć, czy to jest prawdziwe. Muszę wiedzieć, czy pod słowem sens kryje się Twoje imię. Muszę poznać prawdę. Kocha się zawsze w prawdzie. Kocha się o tyle, o ile doświadczyło się miłości. Nie wiem, co stanie się z moich sercem, gdy okaże się, że to tylko złudzenia, tak idealnie zamaskowane pod grą słów, sytuacji, emocji.  Nie wiem, co się stanie z moim sercem, gdy nagle pryśnie bańka mydlana, mieniąca się jak nigdy barwną nadzieją. Bańka pęknie, a po niej zostaną tylko te delikatne kropelki. Opadną nam moją skórę, niby tak niepozorne, a będę wrzynać się w ciało jak najostrzejsze noże, z każdym impulsem nerwowym coraz bardziej przypominając, jak blisko było do nieba. Będzie wiele łez, wyrzutów sumienia i żalu. Bo nie od dziś przecież wiadomo, że jak się w chodzi do rzeki, to zawsze jest się mokrym. Nie ma niczego, co nie niosłoby za sobą skutków ubocznych. Szkoda, że nie pomyślałam o tym wcześniej, gdy wszystko działo się tylko w mych snach. Wraz z chwilą, gdy jawa zmieszała się z życiem, znikł ten specyficzny optymizm, pojawiający się w nocnych filmach mojej głowy. Może i ostrość jest lepsza, ale nie ta fantazja i nieprzewidywalność. Widzisz, tu, na Ziemi, wszystko toczy się powoli, gdy zmierza w stronę szczęścia. Jedynie spadek z góry przebiega szybko, boleśnie i wyjątkowo pamiętliwie. Bóg stworzył dla nas Ziemię, jakby miał zamiar urządzić jakąś arcytrudną olimpiadę z przeszkodami. W istocie, udało mu się idealnie. Ciekawe, czy dobrze się bawi, patrząc, jak kolejni zawodnicy upadają, wstają lub nie, znów biegną, łamią sobie piszczele, rozrywają płuca, wypruwają z nadgarstków żyły. Lubisz to, Boże? Lubisz?!
Cisza.
Pustka.
Może to i lepiej. Przecież realia są proste. Czas będzie zabójcą, skradającym się na palcach przez mroczne korytarze. Czas zabiłby to, nawet jeśli naprawdę coś by zaistniało. Czas, zazdrość, może też wygórowane wymagania i to, że jesteśmy inni.
I nadzieja.
Wybacz, Boże, wiem, że zbłądziłam. Ale ty dałeś mi wolną wolę. Dałeś mi nadzieję. Dziś to w nią bardziej wierzę...


Miłość nie jest romantycznymi kolacjami,
prezentami i cudownymi zdjęciami.
Miłością jest cisza, która nie peszy.
Rozmową o wszystkim i niczym.
Zatrzymaniem czasu.
I bólem. Ból jest nieodłączną częścią
miłości
i jednocześnie zaprzeczeniem całej definicji.
Jeśli cierpisz przez miłość,
to to nie jest miłość.
Cierp DLA miłości.

niedziela, 1 stycznia 2012

1. (176)

Najgorszej jest, gdy ktoś się porywa z motyką na słońce. Gdy chce na siłę zmienić coś, co jest niemal niezniszczalne. Najgorzej jest, gdy ktoś ucieka przed tym, co czuje, byle tylko odsunąć od siebie możliwość porażki. Jestem świadoma, jak bardzo głupio postępuję, próbując się wyprać z emocji, z jakichkolwiek człowieczych odruchów, relacji z innymi. Zamiast tych wymuszonych prób irytacji w głosie, tego odwracania spojrzenia, chowania mimowolnego uśmiechu wystarczyłoby po prostu wyrwać sobie serce, które wbrew kodeksowi drogowemu nagle przyśpiesza, zwalnia, hamuje... To jakiś nieobliczalny wynalazek, to serce... Nie mam nad nim kontroli, nie umiem nim, do cholery, sterować. Łudzę się, wciąż się łudzę, że jak się postaram, dam z siebie wszystko, to jednak jakoś uwolnię się od tego chorego uczucia. Swoją drogą, to wręcz śmieszne, jak bardzo cenny jest dla mnie powód cierpienia. Zabawny jest mój zaburzony system rozumowania, zbyt mocno naćpany nadzieją. Wszystko aż ocieka sprzecznością, klei się od nadmiaru ironii. Trwam w tym bagnie, nie zwracając uwagi na przestrogi innych, na ich rady, uwagi, dobre intencje. Trwam w tym i sama siebie oszukuję, mówiąc, że chcę już wyjść, że muszę wyjść, że to priorytet, najważniejsze, co mam do zrealizowania. Prawda jest zupełnie odwrotna. Mi to bagno całkiem pasuje. Tu jest, co prawda, zbyt ciemno. Plączą się wokół mnie słowa, bez życia, niewypowiedziane. Trochę też powiewa - na przemian, a to ciszą, a to zbytnią otwartością. Mi się tu podoba, bo tu dobrze czuje się moje pieprzone serce. Ono lubi czuć dotyk, taki zupełnie bezinteresowny, bezcelowy, a tak wartościowy dla zmysłów. Ono lubi słyszeć słowa, tak proste, nawet bezsensowne, ale dziwnie ciepłe, słodkie i wilgotne od pary wodnej. Ono ubóstwia ten moment, gdy cudowny dźwięk w słuchawkach oświadcza przybycie nowej wiadomości, o treści pięknej w swej prostocie, zwykłej, a tak ważnej. Mam chore serce. I nie potrafię go wyleczyć, bo przecież jedynym lekiem jest to, przed czym tak bojaźliwie ucieka mój rozsądek. Jestem rozdarta. Cieszy mnie to, przez co chowam twarz w mokrą poduszkę nocą, boli mnie zaś milczenie, choć to ono winno być dla mnie najlepszą terapią. Terapią szokową, bo tylko ta nazwa jest adekwatna do tych wszystkich prób przetrwania, do wystawiania moich uczuć na próbę. Od dawna, od naprawdę bardzo dawna nie czułam takiej bezradności. Nic nie pomaga, naprawdę nic. Choć rany jakby zaczynają się goić, to wewnątrz mnie pękają tętnice, zalewają mnie gorącem i dreszczami. Mam w sobie mieszankę tęsknoty, ciepła, flaków i nienawiści do samej siebie, za tą naiwność, za czekanie na cud i za nadzieję. To przestaje być tylko urojeniem. To maniactwo. I lęk w tle... Lęk przed tym, co mnie czeka. Jak już dostanę mocno po twarzy. Ten ból. Zabija. Nie wiem, czy zdołam go przetrwać...


Love don't live here anymore