czwartek, 19 czerwca 2014

1. (336)

Rozcieńczona samotność. Wygładzona na krawędziach, wypiłowana, oszlifowana, polakierowana i wyprasowana. Ubrana w ładny kubraczek pozorów i lśniąca uroczo w słońcu, lecz rdzawo w świetle księżyca, krzywymi liniami łamana, z ostrymi kantami, z syczącymi pod paznokciami powłokami, z brudem w załamaniach, z cierpieniem w kieszeniach. 
Nie odejdziesz, wierna powierniczko. Odporna na jad wysączony z winy tej drażniącej, toksycznej codzienności, niewzruszona na widok soczystej czerwieni, karminu ciszy i brunatnego krzyku. Nie odejdziesz, powtarzam, ni to do siebie, ni do przestrzeni.
Cicha przyjaciółko. 
Jednak NIKT nie potrafi Cię wygnać. 
Wracasz, a widok Twój znajomy bardziej niż własny uśmiech widziany w cudzych oczach. Wracasz, a ja mimowolnie otwieram ramiona. Wyprosiłam wszystkich. Ledwie skończyłam opowiadać o tym, jak to znikam, idę, może spać, może jeść, jak to czasu mi brak i czasem mnie brak, a już bez pukania przekraczasz próg, sprawdziłaś dokładnie w kalendarzu - dziś mam dla Ciebie kilka wolnych, niezapełnionych błahościami chwil. Dziś mogę pozwolić sobie na umieranie. Na rozkład do łez, krwi, na syntezę myśli do postaci przykrej papki, rozlazłej i lepkiej. 
Wina korzeniami sięga głęboko we mnie. Kamieniem węgielnym jestem własnego lęku, a on dla mnie metafizycznym odpowiednikiem oddechu. On dla mnie drzazgą w skórze i solą w oku, słodkością największą i marchewką na kiju, co skocznie mi dynda przed nosem. Stworzona do strachu i z niego ulepiona. A Ty patrz, zerkaj raz po raz, jak niszczę się za zamkniętymi drzwiami, oknami, ścianami. Jak oplatam się siecią własnych ramion i ciemność przytulam do ust najczulej. Głaszcze mnie bezradność po wilgotnej twarzy. Po dotyku zostają głębokie na centymetr szarpane rany. Jakże pięknie. Jak cudownie. Neurony płoną i ból rozrywa włókna mięśni. Tak mi dobrze. Tak mi graj.
To stan pomiędzy przepaścią a spadaniem, wdechem a wydechem, nocą a dniem. Nieokreślone bliżej zawieszenie, nienazwane załamanie czasoprzestrzeni. Boleść, jakaś boleść, bez lokalizacji, współrzędnym geograficznych, stałego miejsca zamieszkania. 
Gdy już wypchnięta zostanę z letargu, nie powiem Ci ani słowa. Odbiją się moje zdania i wrócą skrzywdzone, ponadrywane i błędnie zinterpretowane. Śmiech wyrwie się z tchawicy, zadrży przepona, kilka dni w przód lub wstecz się przewinie, a gdy zapomni świat o tym sercu, co tłoczy we mnie życie, ona znów przyjdzie niezapowiedziana. I choć rozcieńczam ją wspomnieniami, bisowaniem chwil, to wraca, z tak stałym, niezmiennym wyrazem twarzy. Kołysze mnie delikatnie, nie gani.
A otworzywszy oczy, drażnione światłem dnia, na ustach czuję słoność. Wróciła.
Wróciła.




 Have become all I lost.

post pisany przy utworze: