czwartek, 19 czerwca 2014

1. (336)

Rozcieńczona samotność. Wygładzona na krawędziach, wypiłowana, oszlifowana, polakierowana i wyprasowana. Ubrana w ładny kubraczek pozorów i lśniąca uroczo w słońcu, lecz rdzawo w świetle księżyca, krzywymi liniami łamana, z ostrymi kantami, z syczącymi pod paznokciami powłokami, z brudem w załamaniach, z cierpieniem w kieszeniach. 
Nie odejdziesz, wierna powierniczko. Odporna na jad wysączony z winy tej drażniącej, toksycznej codzienności, niewzruszona na widok soczystej czerwieni, karminu ciszy i brunatnego krzyku. Nie odejdziesz, powtarzam, ni to do siebie, ni do przestrzeni.
Cicha przyjaciółko. 
Jednak NIKT nie potrafi Cię wygnać. 
Wracasz, a widok Twój znajomy bardziej niż własny uśmiech widziany w cudzych oczach. Wracasz, a ja mimowolnie otwieram ramiona. Wyprosiłam wszystkich. Ledwie skończyłam opowiadać o tym, jak to znikam, idę, może spać, może jeść, jak to czasu mi brak i czasem mnie brak, a już bez pukania przekraczasz próg, sprawdziłaś dokładnie w kalendarzu - dziś mam dla Ciebie kilka wolnych, niezapełnionych błahościami chwil. Dziś mogę pozwolić sobie na umieranie. Na rozkład do łez, krwi, na syntezę myśli do postaci przykrej papki, rozlazłej i lepkiej. 
Wina korzeniami sięga głęboko we mnie. Kamieniem węgielnym jestem własnego lęku, a on dla mnie metafizycznym odpowiednikiem oddechu. On dla mnie drzazgą w skórze i solą w oku, słodkością największą i marchewką na kiju, co skocznie mi dynda przed nosem. Stworzona do strachu i z niego ulepiona. A Ty patrz, zerkaj raz po raz, jak niszczę się za zamkniętymi drzwiami, oknami, ścianami. Jak oplatam się siecią własnych ramion i ciemność przytulam do ust najczulej. Głaszcze mnie bezradność po wilgotnej twarzy. Po dotyku zostają głębokie na centymetr szarpane rany. Jakże pięknie. Jak cudownie. Neurony płoną i ból rozrywa włókna mięśni. Tak mi dobrze. Tak mi graj.
To stan pomiędzy przepaścią a spadaniem, wdechem a wydechem, nocą a dniem. Nieokreślone bliżej zawieszenie, nienazwane załamanie czasoprzestrzeni. Boleść, jakaś boleść, bez lokalizacji, współrzędnym geograficznych, stałego miejsca zamieszkania. 
Gdy już wypchnięta zostanę z letargu, nie powiem Ci ani słowa. Odbiją się moje zdania i wrócą skrzywdzone, ponadrywane i błędnie zinterpretowane. Śmiech wyrwie się z tchawicy, zadrży przepona, kilka dni w przód lub wstecz się przewinie, a gdy zapomni świat o tym sercu, co tłoczy we mnie życie, ona znów przyjdzie niezapowiedziana. I choć rozcieńczam ją wspomnieniami, bisowaniem chwil, to wraca, z tak stałym, niezmiennym wyrazem twarzy. Kołysze mnie delikatnie, nie gani.
A otworzywszy oczy, drażnione światłem dnia, na ustach czuję słoność. Wróciła.
Wróciła.




 Have become all I lost.

post pisany przy utworze:

niedziela, 27 kwietnia 2014

1.(335)

Zapomnienie, na które się czeka. Wygląda się go i pragnie zgnieść w małą, papierową kulkę wszelkie wspomnienia i móc rzucić nią za siebie. Czekam na sklerozę uczuć z tęsknotą i wycieńczeniem, lecz gdy ran dotykam, chcąc sprawdzić stan ich zagojenia, wykrzywiam twarz, zaciskam zęby, napinam mięśnie. Nie drgnęło ani o milimetr. Wysącza się wciąż lepkość i gorycz, nie chcą zabliźnić się ślady po słowach, gorących, ciekłych, niezasłużonych. A to milczenie jest jak cenzura pod postacią gwiazdki zamiast jednej z liter w wulgaryzmie. Unikam soczystego, raniącego co wrażliwsze uszy wykrzyknienia, uznanego z dziwnych powodów za ordynarne, choć nie zmienia niczego zasłonięta gwiazdką losowa samogłoska, wciąż widzę kształt, czuję smak Twojego imienia, wciąż rozcina mi boleśnie wargi, krew skapuje wolnym rytmem na zabazgrane niebieskim tuszem kartki, te, na których pisałeś, że warto.
Nie warto.
Omijam zakazane miejsca, przedmioty i imiona, nie tracąc przy tym, też nie zyskując, skacząc nieopatrznie przez kałuże bólu, który i tak leje się z nieba. Strumieniem.
Próbom sprecyzowania, czego mi brak, kłaniam się nisko i z pokorą, znam swą straconą, marną pozycję, dostrzegam tę słabość wobec przeszłości, przygasłą z wierzchu, zastygłą, lecz jak lawa, wewnątrz buchającą gorącem. Nie umiem nadać nazw własnych tym stanom, miejscom i uczuciom, których nieobecność wyłamuje ze stawów palce, wykręca w paranoidalne kształty moralne kręgosłupy, wyrywa włosy i podrażnia skórę.
Niezdolna jestem do mówienia. Do milczenia tym bardziej. Tylko tęsknię jeszcze resztką sił i resztką marzeń. Do kłamstw, ułudy i obietnic, tych rzucanych jak bumerang, teraz tnący równe linie po skórze, jak nóż po kartce. Z gładkim świstem papieru, niestawiającym oporu. Gdzieś w tym zasłodzonym świecie, narysowanym iluzjonistyczną porcją zdarzeń, jest jeszcze miejsce, o którym wciąż marzę. Ulepek bodźców pobudzających zmysły, kilka strzał nasączonych trucizną i trafiających w sedno. W okolicę serca, kilka centymetrów zaraz nad przeponą, pod kilkoma z krzywych, wapiennych żeber. Nie pytaj, proszę. Tak, boli. Tak, wciąż świdrująco wżyna się w intensywnie pracujący mięsień. Tak, zdarza mi się upaść na kolana i modlić się do pędzącego czasu o bis choć kilku godzin z przeszłości. Siada wtedy obok mnie lekko i spokojne świadomość wartości tych zwykłych, następujących po sobie dni. Gdy uśmiecham się już bez tego wahania i analizy przyczynowo-skutkowej.
O tym Ci chcę powiedzieć. Najbardziej. O tym chcę wykrzyczeć prosto w twarz. Tęsknię, gdy niechcący zapomnę się, za wykreowanym stanem, za Twoją składnią i echem dzwonka do drzwi, ale nie za Tobą. Już nie.
Czekam na sklerozę uczuć i mam ją już w zasięgu ręki. Wysprzątałam komory i przegrody serca, i drzwi do niego otwieram. Bo wiem, że tym razem nie wpuszczę tu byle kogo.



Home is wherever I'm with you.

czwartek, 27 lutego 2014

3. (334)

Słowa. Wszystko miało w sobie jakiś wspólny punkt ze słowami, obracało się wokół nich, dla nich i do nich dążyło, na nich się opierało. Stanowiły filar, fundament, rusztowanie. I właśnie gdzieś pośród tych maczkiem zasianych, gęsiego idących lub jak mrówki po niewidzialnej ścieżce na kamieniu słowach przemycone zostało zasadnicze pytanie. Rzucone przypadkiem, jak śmiech wywołany przyszłym znikąd wspomnieniem, jak kichnięcie pojawiające się szybciej, nim się je zdąży powstrzymać.
Oni kochali słowa. Pasjonowali się nimi i tworzyli kolekcje. Tonęli w słowach, zaczerpując oddech tylko w chwilach poświęconych na słuchanie. To pytanie, jak ostatni błysk żarówki przed spaleniem, zjawiło się, a wyglądało na całkiem niewinne. Było różą, młodą, bezbronną, ale już poświęcającą większość energii na wytworzenie kolców.
O czym marzysz? 
Jej oczy zapłonęły, jak węgliki, przypomniało mu się nagle dzieciństwo, gdy siedział oparty o gorący, kaflowy piec, przy nim klęczała babcia, co raz w znanym tylko jej systemie czasowym dokładająca do ognia przeróżności: od pospolitego węgla czy gazet do niekonwencjonalnych obierków po ziemniakach. Uwielbiał wtedy jej słuchać, już wówczas rodziła się w nim pasja gry słów, ich piękna, a oczy babci, zaskakująco młode, lubiły ćmić tym samym blaskiem, jaki widział teraz
Gdybym tylko potrafiła wymienić wszystkie swe marzenia. Chcę koniecznie mieć więcej książek, potrzebuję też jakiegoś kwiatka na okno, sam zresztą wiesz, strasznie tam łyso, hm... Zbiłam też ten kubek, ulubiony, fajnie by było znowu trafić na jakiś podobny... Chcę też mieć kilka nowych sukienek, to lato ma być wyjątkowo ciepłe, ach, no i ogród, widziałeś, ile tam trzeba zmienić? Zrobię tam huśtawkę, tak, i jeszcze...
Bombardowały go wciąż nowe, coraz bardziej wymyślne i konsekwentnie głupsze elementy składowe wyliczanki, jakiej wcale nie oczekiwał i właściwie nawet nie chciał. Zacisnął zęby. Nie tak. Inaczej. Nie tędy.
O czym marzysz, nie jakich materialnych i całkowicie nieistotnych rzeczy, wydaje Ci się, że potrzebujesz. O czym marzysz, a nie co wypada Ci posiadać i fajnie byłoby mieć. Czy aby na pewno pytanie przeze mnie wypowiedziane było tym samym, co to przez Ciebie usłyszane? 
Ona milczy. Przygląda mu się z dziwnym skrzywieniem, jakby chciała powstrzymać siłą woli nadchodzącą falę emocji. Odpowiadała mu na to pytanie wiele razy, lecz wyłącznie w swej wyobraźni, a były to za każdym razem odpowiedzi nieskalane kłamstwem i iluzją. Jednak teraz nie miały one już sensu. Nie powie mu przecież, że chciałaby, by został. Do wieczora, do końca tygodnia, do końca roku, na zawsze. Nie powie o tym, jak szaleńczo pragnie częściej skupiać się na teraźniejszości, a nie wciąż, niemal nieustannie rozgrzebywać stos wydarzeń z przeszłości, dostrzegając przy tym wyłącznie negatywy. Nie wolno jej przyznać się do słabości, jaką u niej wywołuje. Nie wolno jej ujawnić ani słowa.
Patrzy na nią, czeka. Uśmiecha się szyderczo, zupełnie tego nie kontrolując, a wewnątrz wyzywa się od idiotów, głupków i histerycznych romantyków, zabawiających się w przyjaciółki. Kim on jest, by definiować istotę marzeń. Kim on jest, by narzucać JEJ reguły. Chciałby usłyszeć tak wiele, poniekąd także o tym właśnie w tej chwili marząc, lecz rezygnuje, rzuca w niepamięć to durne urojenie o rzekomej wyjątkowości ich relacji.
Nieważne, mówi, a z jego twarzy nie znika zgryźliwość. Nieważne. Wstaje, chwyta się prostych czynności, zbiera pokaźną kolekcję kubków po herbatach. Potrzebuje czymś się zaabsorbować, zająć myśli.
Nieważne, ona jak echo, bezszelestnie, powtarza pod nosem, tylko do siebie, jakby chcąc w to uwierzyć, zaakceptować to ciosające słowo.
Masz rację, nieważne.  
Z jego rąk wypada szkło. Krótki trzask. Oboje zerkają na siebie bez słowa. W ciszy sami dopisują interpretacje.
Ona trzyma trzyma gwóźdź przyciśnięty do powierzchni zbudowanej z setek cieniutkich włókien, z wielokrotnie zbudowanych zdań, podrzędnych, nadrzędnych, pytających. On pewnym ruchem celuje, skaluje odległość, podnosi do góry młotek i bierze zamach. Pęknięcie jedno, drugie. Zaciśnięte mają pieści i trzeźwe spojrzenia, a całe wilgotne, słone poczucie bezradnej niemożności wypowiedzenia swych myśli do siebie nawzajem zbiera się w kącikach oczu.
Nieważne. Upadły mury budowane słowami, a to jedno, to jedyne - zostało.


You know the truth is a much harder sell

post pisany przy utworach:
Fink - Save It For Somebody Else

niedziela, 16 lutego 2014

2. (333)

Gdzie jesteś? Stracony wątku i kwintesencjo zdarzeń, pytam, gdzie jesteś? Czyżbym zgubiła Cię przypadkiem, przez pośpiech, a może z własnej winy? Czy może wymierzono we mnie zasłużoną karę, ukarano za wszelkie przewinienia i "więcej grzechów nie pamiętam", bądź zupełnie przypadkiem dostałam gromem w plecy? Gdzie jesteś. Pytam i szukam i czekam i błądzę, po horyzonty wzrok wytężam, nadstawiam uszy i analizuję zapach powietrza. Boli Cię może dziś serce w miejscach, gdzie go dotknęłam, gdzie zajrzałam, gdzie miałam być? Powiedz, czy chwyta Cię czasem ten ból, ten trzask, gniecenie, sumienie daje kuksańca w żebra, wspomnienia świdrują kości, drgają dłonie ze strachu? No powiedz. Nie czekaj, się przyznaj, upewnij, pociesz mnie choć jednym słowem, abym wiedziała, iż ze wszystkich błądzących wewnątrz uczuć choć jedna jedyna tęsknota jest odwzajemniona.
Podam na kolana. Składam ręce jak do pacierza, jak małe dziecko na siłę uczone, któremu ręce koślawo się wykręca na kształt nieudolnego krzyża, i z tą samą nieporadnością łypię ku górze szukając swojego boga, swojego bóstwa, szukając alfy i omegi dla moich wszystkich pytań, powodu dla każdego oddechu, lecz - nie widzę Cię. Nie wiem, czy chowasz się z żartem w domyśle, z przekąsem na twarzy, może gniewasz się, że jestem nie taka i WŁAŚNIE taka, lecz przejdzie Ci przecież, nie może być inaczej, gniew wyparuje wraz z poranną rosą. Szukam, może przechadzasz się po ogrodach, do których mnie jeszcze nie wpuszczono, bo nie zgrzeszyłam, nie wgryzłam się w soczysty owoc (nie)odpowiedzialności, może w tej skulonej postaci chwilę poczekam, a wrócisz. Nachalność prosi się usilnie, ze śliną niesie do ust pytanie, niechcący z powietrzem wypełzło, aż wstyd mi mego zniecierpliwienia, ale... Gdzie jesteś?
Gdzie jesteś?...
Przyjdź. Póki jeszcze ma siłę, kwitnie we mnie ten obudzony promieniami nadziei kwiat oddania, póki ból, przekrystalizowawszy w gotowość poświęcenia i uwielbienie, pragnę złożyć w Twe ręce, wręczyć Ci taki własnoręcznie ulepiony, lichy order, wciąż jednak najlepszy, na jaki mnie stać. Zetrzyj mi z twarzy mokre, lepkie błoto, w które wepchnąłeś mnie, z pewnością niechcący, niemyślący, niezastanawiajacy. Pluń na mnie ponownie, jadem, porzuć mnie raz jeszcze, a i tak wybaczę. Gorliwą, acz naiwną będę matką i na każdą Twą nieobecność znajdę odpowiednie usprawiedliwienie. Potulnym, ale głupim będę psem, wrócę po każdej obeldze, z podkulonym ogonem, który, na Twój rozkaz, jak opętana mogę w kółko gonić, do zawrotów głowy, do omdlenia, do zawału i do śmierci. Gdy tylko rozkażesz. Gdy wrócisz.
Przyjdź. Weź ze sobą nóż, kilka kwaśnych słów i przyjdź. Podnieś dłoń do góry, wyceluj w jedno z nas. Wyceluj w to, które nas zniszczyło. Wyceluj a potem, proszę, przynajmniej mnie pochowaj.


Our weary eyes still stray to the horizon 
Though down this road we've been so many times .

post pisany przy utworze:
Pink Floyd - High Hopes

niedziela, 9 lutego 2014

1. (332)

Drogi Czytelniku! Czy kiedykolwiek udało Ci się ubrać w słowa własne myśli? Nie tak o prostu, jak zwykle przekazujemy je w kilku zdaniach, w formie niezwykle uproszczonej, komunikatywnie poprawnej, acz pozbawionej tych zawiłości, ozdobników, jakie towarzyszą im, zanim jeszcze wypełzną na powierzchnię rzeczywistości? Udało Ci się? Mi chyba nie. A nawet jeśli gdzieś, kiedyś, może przypadkiem, to jednak nie pamiętam tego, a więc nie było to zdarzenie na tyle dosadne. A w istocie - gdy komuś udaje się wręcz wyjąć własny mózg (albo też duszę, wierzę, głęboko wierzę, że duszę, myśli muszą pochodzić z miejsca nieposiadającego cielesności, same w sobie są tak cudownie niematerialne) i rozsupłać jego skomplikowane struktury na ciąg, potok słów, zachowując przy tym tę esencję, nie zmieniając formy, nie gubiąc niezauważalnych wręcz przejść pomiędzy wątkami, łącząc fakty i emocje, wspomnienia i plany, skojarzenia i absurdy - gdy komuś taki wyczyn się uda, mam ochotę paść na ziemię i bić mu pokłony.
Chcę Ci dzisiaj, drogi Czytelniku, przedstawić (arcy)dzieło absolutnie genialne.Słyszałeś może o Wiesławie Myśliwskim? Ja nie słyszałam, póki nie natrafiłam gdzieś na recenzję jego książki pt."Widnokrąg". Omiotłam jej treść dosyć pobieżnie,  jednak wystarczająco, by sięgnąć po tę pozycję. Nie wiedziałam, że zaczynam czytać utwór już po kilku stronach wspinający się na wyżyny mych ulubionych książek. Nie wiedziałam, że na kilkanaście dni będę żyła niemal wyłącznie cudzym światem, myślała czyimiś myślami i wracała nie do domu, łóżka, rodziny, ale do książki. Tak, do książki. Do książki, którą polecam Ci z całego serca.


O czym jest książka?
Chcąc opowiedzieć komuś, o czym jest ten utwór, brak mi odpowiednich słów i, może będzie to nietakt, lecz jest on poniekąd też o niczym, w najlepszym tego znaczeniu, jeżeli takowe istnieje. Brak określeń na treść i wydźwięk tego dzieła, jest spójną opowieścią, jest odbiciem duszy w lustrze, czymś nieokreślonym, może nawet nie nazwanym. Autor przekazał czytelnikom swego rodzaju przewodnik czy też Biblię myśli. Opowiada o swoich myślach. Nie. On opowiada nie o myślach, ale WŁASNIE TE MYŚLI MI OPOWIADA, a to zasadnicza różnica. Od pierwszego zdania do ostatniego, poprzez każdy przerywnik, nawet znak interpunkcyjny - wszystko to jest słodko-gorzkim szlakiem myśli, w którym utopić się można, zapominając przy tym o swoich własnych myślach. Znajdziesz tu naprawdę wiele - od opowieści o miłości, śmierci, szczęściu, rozczarowaniu po mające równie wiele epickiego smaku historie o zgubionym bucie, tradycyjnym, odświętnym obiedzie niedzielnym czy Kruczku, członku rodziny, psie, któremu ktoś wybił oko. (Zresztą, Myśliwski może mi przez kilkanaście stron opowiadać o skrzypieniu drzwi - przeczytam z wielką ochotą i zaangażowaniem.)

Jak się książkę czyta?
Gdyby była mi dana wystarczająca ilość wolnego czasu - pewnie zachłannie przeczytałabym ją w kilka, kilkanaście godzin ( w końcu to jednak nadal 596 stron, choć nie czuć ich zupełnie w trakcie lektury). Niestety, albo i stety, Myśliwski towarzyszył mojej codziennej rutynie około miesiąca i był to piękny miesiąc, oceniając go według kryterium literatury. Czyta się płynnie, zachłannie, momentami trudno przestać. Co, oczywiście, niezaprzeczalnie potwierdza geniusz "Widnokręgu".

Komu "Widnokrąg" się spodoba?
Miłośnikom dobrej literatury - przede wszystkim. Ale też sympatykom prostoty połączonej z kwintesencją pięknej polszczyzny. Właściwie, jeżeli Twoim szczególnym upodobaniem w literaturze nie są zaskakujące zwroty akcji i adrenalina,  a emocje, ludzka psychika, wspomnienia, mapy myśli, jestem niemal pewna - spodoba Ci się. Dla takich książek się żyje. Brnie się przez całkiem przyjemną drogę czytania, natrafiając na czasami nudne pozycje, czasami całkiem zadowalające, momentami świetne, aż nagle, w nasze ręce trafia taka, dla której rezygnujemy ze snu, jedzenia, obowiązków i której zbliżający się koniec powoduje panikę. Ja "Widnokrąg" kończę z łzami na policzkach. Nie tylko dlatego, iż ciężko mi się z nim rozstać. Autor słowem dotknął te najgłębiej chowane emocje, poruszył, zatrząsł, łzy więc nie były niczym dziwnym.

Książkę bezapelacyjnie oceniam 10/10. Nie potrafię znaleźć w niej ani jednej wady z wyjątkiem tej, że ma swój koniec ;) Polecam serdecznie.

sobota, 18 stycznia 2014

3. (331)

Przejdziesz mi, stopniowo, jak zimowo-wiosenny kaszel. Taki, którego pojawienie tłumaczy się za każdym razem inaczej. Obwinia nieobecne szaliki, zgubione połówki rękawiczek, nieszczelne szwy, zawsze w twarz bijącą armię płatków śniegu i śpieszący, impulsywny wiatr, przekraczający bezpieczną granicę intymności. Kaszel, który bywa na siłę obracany w pozytyw, że niby syndrom wiosny, że niby metaforyczny klucz ptaków szybujących po niebie, ćwierćnutowa rozgrzewka uderzających o parapet kropli, wreszcie wolnych, zupełnie jakby przykre skurcze przepony, ból w płucach miały jakiś związek z porami roku, obrotami kuli ziemskiej, albo i przy okazji całym złem na świecie. Nerwy się piętrzą, nachodzą na siebie, jak kolce nastroszają, gdy człowiek usiłuje zasnąć, a torsje przebiegają po ciele niczym mrówki przez listki opadłe, podgniłe, na ziemistej ścieżce lasu. I przekląć pod nosem się zdarza, i do któregoś ze świętych wołać, lecz odzewu nie słychać. Nic nie słychać, wrażenie tylko, jakby niewidzialny stetoskop wcisnąć samemu sobie do uszu i badać ten skrzekot, skrzypienie, wbrew woli. Poduszka kształt traci od obracania, kołdra piętrzy się w jednym z nagle osiemdziesięciu rogów poszewki, na zmianę zimno, duszno, tłoczno, pusto. Jak na taśmociągu, przez świadomość przechodzi mnogość uczuć, brak w nich jednak prozaicznej reakcji na zmęczenie, brak senności. Jak tu i spać zresztą, nie sposób, nie idzie, gdy trzęsienia rytmicznie się bisują, bawią w echo, odbijają od ścian. Nie sposób.
Pewnego dnia wreszcie zasnę bez przerywników w spokojnym oddychaniu, bez napadów duszności, łzawych torów na policzkach. Obudzę się najzwyczajniej, jak co dzień, przecierając oczy z wciąż nietrzeźwą świadomością, powoli zacznę rozumieć, to znów ranek, znów zimna podłoga czeka na pierwszy krok, ciemność wręcz zabrania powiekom unosić się do góry, ale, przynajmniej i jak dobrze, w końcu, będę mogła zaczerpnąć w płuca powietrza i westchnąć, ociężale. Zdarzyć się może nie zwrócić uwagi na polepszenie zdrowia. Tak się już przyjęło za stan naturalny - zdrowym być. Tak się to bierze nierozsądnie za pewnik, a potem z roku na rok wszelkie przeciwności pokazują, ileż w tym myśleniu głupoty. Stąd też w nas ta paranormalna nieśmiertelność, dla której włazimy w bagna, niewidzialnym filtrem malujemy je na różowo, znanym nam gestem, być może zaklęciem, zmieniamy je w pożyteczność, piękno. Długo nie trzeba czekać. Gorączką się zaczyna. Paniką. Spóźnionym drgnięciem, ocknięciem. Łykaniem doraźnych i cudotwórczych środków, otumanianie ciała troską nie w porę, a duszy "przepraszam" rzuconym za cicho, za późno. Zaczyna się biadoleniem, jakimiś zbędnymi "a nie mówiłam" zza głowy, aż się chce wywrócić oczami, no, było przyjść, było mi zawiązać pod szyją szalik, mocno, aż krew podpłynie do szyi, aż się zaczerwienię. Było mnie wyciągnąć z bagna, było pokazać, z czym mam do czynienia, kto mnie w dłoniach jak marionetkę obraza. Ja na żadne tryumfatorskie objawy pyszałkowatości nie czekam. Na co też człowiek by mógł czekać, jeżeli już powoli dociera do niego świadomość obejmującej jego wątłość choroby, jakiegoś skażenia, stanu klęski wewnętrznej. Nie wraca się już do dni, kilku może, wstecz, ale chce się mieć za sobą wszelkie męczarnie, się prosi o zwiększenie prędkości zegary, się prosi o szybsze mijanie, przemijanie. Cierpliwość ocierać się lubi o frustrację, bo ileż można, ile tego jeszcze, ciągnie się, jak włos wyciągany z obrzydzeniem z talerza, tak też i na chorobę się zerka, tak się ją by chciało upuścić na ziemię, porzucić.
Myśleniem, choć stworzyć można maszyny parowe, żarówkę lub wzory fikuśne ułożyć, pogrążyć się też można, wziąć w garść jak piasek i wrzucić do gnoju, zaprogramować system rozrywania gojących się ran, oszacować prawdopodobieństwo upadku. I tak mi się zaczyna rodzić pod czaszką urojenie. I tak wiara pakuje ostatnie z nieużywanych, za małych słów do walizki, by ustąpić miejsca nowym przekonaniom. Tak nagle błysło coś, płomyk na główce zapałki. Co, jeśli. Serce kuli się, gdy kończę zdanie. Co, jeśli do tańca zaprosiła choroba nieuleczalna. Zaczaiła się na słabego osobnika, zachęcała, grając na wielu odmianach przekonywania. Co, jeśli. Oddech zastyga na sekundę.
Przestaje być śmiesznie, prawda? Przestaje. Zbędne to zupełnie potwierdzenie, jak bowiem może być śmiesznie, jak. Wyżerający od środka pasożyt, krzywdzi, zasysa do środka twardówki, wciąga policzki, wypina żebra, wprawia w ledwo zauważalne drganie dłonie.
Przecież wiem.  Ten dźwięk nie wydostaje się z płuc. Jaki tam kaszel. Na niego dostaje się gorzko-słodki syropek, na niego są takie maciupeńkie tableteczki. Na Ciebie nic nie ma. Na ten rodzaj strachu i tęsknoty. Na Ciebie jest tylko puste miejsce, gotowe, urządzone, przytulne, najpiękniejsze, na jakie mnie stać. Na Ciebie i umrzeć można i się pochować, a pewnie i zmartwychwstać, na jedno choć słowo. Nie mi jednak dane jest sprawdzanie. Nie dla mnie te piękne słowa i nie moje imię nosi Twoje szczęście.
Ja tutaj sobie posiedzę, dobrze? Podkulę nogi, oprę o kolana brodę, zacisnę usta. Pochoruję w spokoju. Popatrzę. Pokaż mi proszę, to ostatnie życzenie, pokaż mi, jak się żyje bez Ciebie.
Naucz mnie proszę, naucz, jak oddycha się bez powietrza.


Tell me I've been found.
post pisany przy utworze:

niedziela, 12 stycznia 2014

2. (330)

Przytulam policzek do zimnej powierzchni dna. Czuję, jak chropowate, ostre w dotyku kamyki i ziarnka piasku wgniatają się w skórę, pobudzają nerwy. W oczy wpada mi poruszony zimnym wiatrem kosmyk włosów. Nie potrzebuję zupełnie niczego, prócz Ciebie. Nie ma we mnie potrzeby zmiany, chęci dążenia do przodu, nie ma nawet jakiejkolwiek siły na zwyczajne odgarnięcie irytującego pasma, pchającego się na siłę do oczu.
Zmierzam donikąd. Cicho łudzę się - może to jednak jest jakieś miejsce. Może drgnęłam choć o milimetr. Może jest coś, co mogłoby obudzić we mnie chęć do zerwania się z ziemi, starcia śladów upadku z twarzy i - tak po prostu - postawienia kroku.
No tak. Jakżeby inaczej. Pani została, Pani Nadziejo. Odeszły marzenia, zniknęli ludzie, zgasło światło, wysączyło się powietrze. A Pani siedzi mi na ramieniu. Wzdycha sobie raz po raz. Głaszcze delikatnie cienką powłokę, przezroczystą, napiętą, w niezrozumiały sposób sprawiając tym dotykiem ból. Pani nigdzie się nie wybiera, wbrew mojego nachalnego spojrzenia na drzwi i niezadowolonej miny. Brew wędruje ku górze, to wyraźny grymas, czytelny niesmak, wymalowana pogarda. Lecz po co. Po co to dostrzegać. Można zostać i ciążyć, gnoić, ściągać ku ziemi. Skakać po plecach, łamiąc przy tym żebra. Szarpać za włosy i wciskać twarz w grząskie, plastyczne błoto.
Nie tego się spodziewałam. Nie tego oczekiwałam.
Zatarła się różnica pomiędzy oddychaniem a jedynie zasysaniem powietrza wokół, zupełnie bez celu, smaku i znaczenia. Strach waży tonę. Wpełza pod skórę niczym inteligentny pasożyt, by tam zagnieździć się, rozjeść po całym ciele, wykorzystać każdy centymetr. Wgryza się w mięśnie, a Tobie wydaje się, że czujesz ból. Ale to tylko jedno z wielu mikroskopijnie ważnych, znaczących tyle, co ta opadła na policzek rzęsa, zdań w ciągu historii myśli, jedna z tych ignorowanych informacji, zbywanych machnięciem dłoni. Strach jest potworem sprytu. Wyżerającym od środka. Spowalnia czas reakcji, wydłuża kroki. Zobacz tylko te niewładne, zwisające ręce, będące Twoimi zaledwie przez tą nić połączenia w postaci ramion, zimnych i kanciastych. Zerknij za siebie, przyjrzyj się swoim śladom. Ledwie je widać. Zupełnie jakbyś już tylko czołgał się, chwytał w garść tnące naskórek źdźbła trawy, posuwistym ruchem, z wysiłkiem wartym więcej niż zastaniesz na mecie tej męczarni. Dopóki skupiasz się na walce - jesteś w stanie wykonywać wiele z tych automatycznych czynności ludzkich. Mrugniesz sobie czasem, a co, kaszlniesz, bo ten pył drapie tchawicę, przełkniesz zgęstniałą, gorzką ślinę. To nie trwa długo, przecież wiesz. Jak krople deszczu, pojawiające się znikąd po urwaniu chmury, tak spada na Ciebie ten mrożący potok, wiązka świadomości, pod której wpływem zapominasz nie tyle o wysiłku, trudnościach czy drodze wiecznie pod górę, co o samym fizycznym bólu. Zapominasz i jedyne, co po nim pozostaje, to jego błahość.
Wiesz, ile waży osierocona dusza? To nie jednostka ton. Nie próbuj. Nie licz tego, nie stosuj wzorów. Posłuchaj.
Zamykam oczy i tysiąckrotny raz mentalnie układam głowę na miękkiej, puszystej szynie. O, jak dobrze. Jak dobrze czekać na zakończenie bólu. Wskakuję pod samochody jak dziecko w kałużę, by poczuć ten troskliwy dotyk metalu na skórze, usłyszeć melodyjny, czysty pisk opon przy hamowaniu. Rozrywam tętnice w scenariuszach, aby przypomnieć sobie, jak to jest być łaskotanym. Ależ cudownie, ależ wybornie, nie umiem opisać tej radości.
A otwieranie oczu jest jak poranek. Zimny, ciemny, ciekły poranek. Zabierający sny, a przynoszący pytania. Dyskomforty. Pakiety niepowodzeń, pliki rozczarowań.
Na każdej rzęsie odważnik, żeliwny, solidny. Podnoszenie powiek jest jak upadanie.
Przytulam policzek do zimnej powierzchni dna. Otwieram oczy. Żyję.


No I ain't gonna be here too long.

post pisany przy utworze:

czwartek, 2 stycznia 2014

1. (329)

Wizje będące niczym miejsce w książce, dwie strony, na których zatrzymałam się zbyt długo, nad którymi być może zasnęłam, może na nich przerwałam i przez długi czas opierałam o nie moje ręce, moje zmęczone spojrzenie, a teraz, gdy tylko próbuję iść do przodu, dalej, to kartki mimowolnie cofają się, szybują delikatnie przez powietrze, osiadają na swoim miejscu i znów - widzę tylko te dwie, osiadłe i już całkiem zadomowione strony. Wzrokowo znam już na pamięć układ wersów, potrafię powiedzieć, gdzie występuje dialog, gdzie dłuższy opis. Resztę dopowiadam sobie sama. Piszę w wizjach rozmowy, prowokuję wymiany poglądów, opinii, panuję nad słodką relacją pomiędzy słowami, o różnym zabarwieniu. Słyszę momentami antonimiczne konwersacje. Te błahe i całkowicie poważne. Te niosące ze sobą niekontrolowany uśmiech i wymagające skupienia. Długo dłubię we własnej wyobraźni, sprawdzam jej zdolności, kreując ciągnące się, wielopiętrowe i koronkowe zdania. Potrafię zagryzać wargi, zamykać oczy i wewnątrz siebie snuć płynne charakteryzacje gestów zajmujących niewiele ponad cząstkę sekundy. Muśnięcie dłoni. Spojrzenie. Uchwycony pomiędzy palce kosmyk włosów. Powiew wiatru. Tworzę z wyobrażeń religię. Modlę się nocami i dniami, wieczorem i o świcie. Zamykam oczy i z kunsztem godnym każdego kapłana poleruję prawdy moich wierzeń, z bojaźnią, że oto mój bóg nagle zniknie i okaże się wymysłem, tylko wymysłem.
Dominuje zmienność, choć lubię wrócić do tych najszczególniejszych, najsilniej uduchowionych scen, ssać je jak cukierek, delektować się, doszukiwać nowych nut smakowych, ominiętych nieopatrznie. Jak dziecko spaceruję po chodniku myśli i nie chcę nadepnąć na krawędź, na linię oznaczającą niepowodzenie, nie chcę się zbudzić, nie chcę zakończyć zabawy przedwczesną skuchą. Opatulam się resztkami Twego zapachu i śnię. Jestem aktorką, jestem dublerką, scenarzystką i reżyserką. Pomyślałam o wszystkim, Kochanie. Obmyśliłam najdrobniejszy nawet szczegół. Tylko Ty. Spóźniasz się znowu lub nie pojawiasz się wcale. Tak jakby Ci nie zależało. Tak jakby nigdy to dla Ciebie nic nie znaczyło.
Lecz co z tego. Powiedz, cóż z tego, skoro nic nie ma odzwierciedlenia. Otwieram oczy z ciężarem kilku ton, a brutalne światło wdziera się pod powieki. Nie pozwala ponownie identyfikować siebie tylko z duszą. Nagle przypadłości męczeńskiej drogi tego świata spadają na mnie jak krople dżdżu. Bolą mnie żebra, pali zgaga, chce mi się kichać i swędzi mnie łokieć, a Ty powoli blakniesz, ktoś krzyczy "cięcie", pojawiają się napisy końcowe, film się urywa. Po kilkunastu godzinach snu zaczynam czuć zmęczenie samą koniecznością udawania, że żyję.
Z dnia na dzień stopień trudności wzrasta, pojawiają się nowe przeszkody. Ogarnia mnie niemoc. Czuję wymierzony przez świadomość siarczysty policzek. W istocie, wizje te, stanowiące sens oddychania, sens bicia serca, są jak cukierki. Jem je, gdy tylko najdzie mnie ochota, zakładam do nich odświętny wyraz twarzy, biorę talerzyk, sztućce i serwetkę, zapalam świece, sączę herbatę. A na smaku się kończy. Od czasu od czasu przez żołądek przechodzi ostry skurcz nienasycenia. Połykam łapczywie każdą z chwil, a do wewnątrz dostaje się powietrze. Brak konkretów, namacalności. Brak czegokolwiek, czym mogłabym się ukoić.
Zaciągam się, czuję znów ten zapach. Znów paniczne drżenie dłoni i kula włosów w gardle, obrzydliwa, cuchnąca stęchlizną bezradność. Próbuję wyprzeć go z płuc, wygonić wraz z pozbawionym tlenu powietrzem, lecz na nic, na nic, on wdarł się do mojej podświadomości. Rozrywa i orze po sinej z tęsknoty skórze. On wrzeszczy mi do ucha, zmusza do rozpamiętywania, do polewania ran wrzątkiem. Trzyma mnie mocno, nie pozwala odwrócić wzroku. Ponad myśli, przed szereg wypełzają dowodzące, reasumujące.
Zostałam tu sama. Sama, a wokół świat, nagle składający się z wszystkiego, czego zasadniczą funkcją jest upokarzanie.
Każdy najmniejszy atom przypomina mi o Tobie.


Something my soul needs is you, lying next to me.

post pisany do utworu:
Keaton Henson - Flesh nad Bone