poniedziałek, 30 kwietnia 2012

15. (245)

Długo broczyłam wzrokiem po firmamencie marzeń, po granatowym i plugawym obrazie sklepienia - i nic. Pośród tysięcy, milionów, miliardów gwiazd nie mogłam dostrzec tych moich trzech ulubionych, tych najwspanialszych, tych najłaskawszych w swym blasku. Mrużyłam oczy i zakładałam okulary, gasiłam wszystkie światła i stawałam na palcach - nic. Na nic tłumaczenie, że gwiazdki się zmęczyły, że może dziś świecą u kogoś innego, że jednak są, ale nie widzę, że mogę oślepłam jakby ciut bardziej... Nagle po prostu coś we mnie strzeliło. Coś przeszyło swą ostrością każdą komórkę mojego ciała. Coś wyrwało włosy z głowy i poszarpało skrawek nadziei. Do mózgu wkroczyła przejmująca świadomość braku, niedosytu, a może nawet... rozczarowania...? W jednej chwili niebo całe zgasło, do ostatniej światła kropli. Spadłam z parapetu, zbiłam wszystkie szklanki, zakrwawiłam podłogę. Za mało dano mi błękitu, za mało ambrozji z niebieskimi oczami. Rozczarowanie, rozczarowanie, rozczarowanie, dużo rozczarowania, bardzo dużo, za dużo. Uczucie zawodu bywa gorsze od przesytu, tylko pogłębia pragnienia, tylko bardziej destrukcyjnie uzależnia, jednocześnie przeraźliwie raniąc i kując serce. A ja tylko chciałam... Chciałam? Czego chciałam? Czy ja czegoś chciałam? Czy po prostu musiałam, czy pchałam się do antidotum tak szybko i intensywnie, czy chwytałam je tak łapczywie, że niemal całe wylałam? Chciałam? Nie, nie chciałam. Ja przeraźliwie i najmocniej ze wszystkich moich tęsknot pragnęłam lekkości ducha, pragnęłam anormalnego uwolnienia, przecudownego szczęścia... Zachłysnęłam się powietrzem nasiąkniętym własną pychą i egoistyczną pewnością wybawienia. Szczęście przeszło obok, musnęło moje ramię i uderzyło w twarz - już bez tej przesłodkiej maniery uśmiechu.
Cokolwiek zabrało mi moje trzy gwiazdy, zabrało mi także pewność prawdy własnego myślenia. Miałam w głowie równo poukładane imiona i nazwiska, wyrównane do brzegu i dokładnie przeanalizowane rozmowy, wszystkie uśmiechy zapisane fotograficzną pamięcią i każdy przypadkowy dotyk. Wierzyłam we wspomnienia bardziej, niż w cokolwiek innego. Teraz nie mam realności. Nie mam prawdy i nie czuję siły. W głowie ciągle jakiś remont, ciągle coś się we mnie zmienia. Ktokolwiek zabrał mi moje trzy gwiazdy, zupełnie pogwałcił moją nadzieję.


Zaboli, gdy uświadomisz sobie, że tak naprawdę nikt na Ciebie nie czeka.
I came back. I'll  show you my pessimism. Again. 

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

14. (244)

Zawieszam bloga na czas nieokreślony. Trudno, oglądalność spadnie, ale są sprawy ważniejsze, niż to. Pojawił się pewnien incydent, który mnie do takowej decyzji skłonił, a poza tym, muszę w tej chwili skupić się na egzaminach. Wszystkim, którzy nadal chcą tu zaglądać, polecam archiwum i serdecznie pozdrawiam wiernych czytelników.
I zaznaczę, że nie lubię kłamstwa tak perfidnego, jak to, z którym się spotkałam. Dziękuję za uwagę, to tyle.

niedziela, 15 kwietnia 2012

13. (243)

Wszyscy pytają, czemu tak zbladłam. Pytało się rano łóżko, chwilę później zmartwione lustro, połamany stolik i uschnięta róża. Wszyscy pytali, czemu tak marnie wyglądam, czemu kąciki ust z dnia na dzień coraz bardziej opadają mi do dołu, jakby grawitacja była dla nich za trudną przeszkodą. Czemu oczy mi mdleją, dlaczego każde spojrzenie gaśnie po sekundzie. Czemu wstawiłam pancerne drzwi do serca i oszkliłam oczy?
Jestem tylko zmęczona, odpowiadam. Trochę za mało spałam, za mało jadłam, nie zmyłam makijażu. Tylko trochę mi słabo. Trochę brak mi magnezu. To przejdzie.
A potem płakałam. W kącie, bez światła i darłam się wniebogłosy, pytając, ile jeszcze można kłamać?! Ile jeszcze słów fałszywych przedrze się przez me spierzchnięte wargi?! Ile łez rozbiję cicho, klęcząc gdzieś w rogu podłogi....?
Przetarłam policzki chusteczką z ołowiu. Zakryłam ślady po umieraniu warstwą podkładu. Umyłam ząbki i nakleiłam uśmiech. Założyłam kolorowe szmaty, zakleiłam silikonem wszystkie rany. Poszłam żyć. Poszłam grzecznie pokazywać, jaka to jestem dziś szczęśliwa. Poszłam być radosnym dzieckiem, z masą wariactwa, z ogromem radości na wierzchu, a z śmiertelną chorobą pod szarą skórą. Z umieraniem wszczepionym jak czip. Z czystą esencją szaleństwa w rozpędzonym krwionośnym obiegu. Wszystko było tak, jak co dzień. Wszyscy ślepcy przeszli obok, o nic mnie nie podejrzewając. Wtopiłam się w ściany, wtopiłam się w powietrze. Gorzej, jeśli okaże się, że to nie moje zdolności maskowania, a przykry fakt, że po prostu już zniknęłam...
Pomazałam sufit krwią. Nikt mnie już tu nie polubi. Pokój tonie w snach i cieniach, nie zaproszę cię do środka. Chyba będę tutaj leżeć, aż zgniję i pokruszę się, rozłożę na dziurawym prześcieradle. Światło blaknie, bo się boi. Okno drży, a dachy mokną. Nie ma mnie. Nie ma. Nie ma, nie ma, nie ma, nie ma. Nie ma. Leżę sobie, leżę, przewalam po podłodze, jak stara ścierka gdzieś w szufladzie. Nie ma mnie i nie będzie. Abonent czasowo niedostępny.
A ja tylko chciałam wstać. Nie połamać wszystkie ręce, wszystkie nogi. Od kiedy moja głowa waży pół tony?


Without you I'm nothing.

sobota, 14 kwietnia 2012

12. (242)

A wszystko to przez tykającą, samodestrukcyjną  bombę, którą połknęłam parę lat temu na śniadanie w jeden z zimnych dni wczesnej wiosny. Wszystko przez tą naiwność, której oddałam się tak bezpowrotnie, bez rozumu, bez choćby odrobiny zdrowego rozsądku... Zatraciłam się. Chłonęłam wszystko i zasłaniałam oczy, by zakłócić granicę pomiędzy żartem a szaleństwem. Myślałam, że nawet Boga zdołam oszukać. Stałam się własnym panem i niewolnicą jednocześnie, swoją sponsorką i suką, matką i córką. I upadłam. Dynamit w żołądku zadrżał bojaźliwie, nie wiedząc, czy to już, czy teraz ma wystrzelać. Czy ma się rozsypać i połączyć z czystością powietrza na rzecz jednej, głupiej dziewczynki, dążącej do zatracenia, do nicości. Czas zrobił obrażoną minę i gnał z dnia na dzień coraz szybciej. A ja? A ja zostałam. Nostalgicznie czołgałam się po błocie dnia, każdego od nowa, każdego z coraz większym trudem. Słoność powiek i chowanie krwawiącego serca po kątach przeplatałam z nadludzką obojętnością do samej siebie, agonię mieszałam z pustką, przez którą nie chciało mi się nawet zmyć makijażu, która sprawiała, że nawet lustra krzywiły się na mój widok, na widok zszarzałej, marnej gałązki, łamanej nie raz przez silne dłonie i klejonej zmoczoną łzami taśmą. Czy tego chciałam? Czy tak miało wyglądać moje nowe życie?
To trwa do teraz. Rwę ze strachu zasłonki i chowam się pod kołdrą. Zdechłam.. Dawno temu. Sądzę, że nawet przegapiłam swój pogrzeb. Ale to chyba dobrze. Nie lubię patrzeć na zimny podmuch wiatru, zabierający nagle zwiędłe liście z ziemi i rzucający nimi niczym śmieciami. Nie chcę widzieć siebie w liściach. Mo grób jest całkiem przestronny. Wybudowali tu wiele betonowych bloków i brudnych od deszczu ulic. Mam paru kolegów, koleżanek trochę, ogólnie to się uśmiecham, macham im na powitanie. Czasami zamykam oczy, kładę głowę na drewnianą poduszkę, by zaraz zerwać się na dźwięk budzika. Do ust wędruje łyżka, druga, trzecia. Mam tutaj w trumnie swój prywatny świat. Mam parę okien i kilka wspomnień, i chyba wolałabym umrzeć normalnie. Sztuczność mojego śmiechu odbijanego echem od ścian zaczyna być nużąca.
I gdyby mieli zostać wszyscy ci, którym naprawdę zależy - zostałabym niemal zupełnie sama.
Już chyba wolałabym normalną trumnę.
Pod ziemią. I niech nawet zżerają mnie robaki. Zawsze to lepsze, niż pasożytnicze słowa wypalające duszę.


Szaleństwo włożyło nas do worka i wyrzuciło na poboczu.

środa, 11 kwietnia 2012

11. (241)

I może gdy już niebo się rozpadnie, będzie jakby inaczej, jakoś lepiej. Nie będzie do czego wzdychać, oczy nigdy więcej nie utopią się w błękicie. Może w końcu zacznę żyć, a nie bez końca i konkretnego powodu modlić się do gwiazd. Może pierwszym obrazem po gwałtownym wyrwaniu ze snu nie będzie płaczący księżyc, ale co tam... Trzeba w końcu się obudzić. Nakarmić ciało, oczyścić duszę, łyknąć placebo na dobry humor i iść, nie wiem, dokąd, iść, iść, kroczyć, nie upadać, nie upadać, iść... Niech już wszystkie chmury stąd odejdą, spakują bagaże i pozbierają anielskie piórka. Dziecięca wiara w watę cukrową wirującą po sklepieniu siedzi we mnie do tej pory, nie mogę jej z siebie wyrwać, kłamstwo mi zasmakowało.
Nie chcę wiary. W nic nie wierzę.
Zapisane kartki rozsypałam rano na podłodze. I usiadłam obok nich, łykając swoje łzy, oddychając beztlenowo. Wszystko wydaje się umyślnie przybijać mnie do własnego cienia. Sklejam się ze swoim niewyraźnym odbiciem w sklepowej witrynie, nie mogę oderwać od siebie kartek z nazwami wad i braków zalet. Coś jakby we mnie dziś umarło, coś naprawdę się wylało, potłukło, wysypało, chyba nie mam siły, by szukać krwawiącej rany, może po prostu będę czekać, aż zagoi się sama, póki nie zgnije ode mnie samej, od tego, czym dziś świat mnie zatruwa na każdym kroku. A jeśli już rozłożę się na części pierwsze, na pierwiastki marnej wartości i podrobione minerały, to chociaż nie płacz za mną, nie wzdychaj, nie tęsknij. Jeżeli rozsypię się na znak zjednoczenia z czarną ziemią, to tylko, proszę, nie szukaj mnie po kątach. Ja tylko chcę...
Nie chcę. Nic już nie chcę.
Cisza bywa bezlitosna. Nic nie obiecuję, czuję się gorzej, niż spalona trawa, nic nie obiecuję, nic, Jezus zamienił wodę w wino, ja nawet wody nie mam. Nic nie obiecuję, nic... Serce mi dysocjowało na parę ton udręki i miliardy unitów bezradności. Nie patrz na mnie. Nie patrz. Nie chcę widzieć w tobie żalu. Nic ci nie obiecywałam, mogę spać po wieczne czasy.
I tylko nie płacz po mnie, nie rycz. Wszystkie ludzkie gesty pogubiłam gdzieś wśród sekund. Staram się przypomnieć sobie barwy, wtłoczyć do uszu życiodajne słowa. Na nic. Pamięć mocno się uchlała, śpi na kacu w kącie głowy. Tylko nie płacz po mnie, skarbie. Nawet jak już niebo się rozpadnie, Bóg na pewno coś wymyśli. Trzeba być cholernym geniuszem, by już na Ziemi przygotować takie piekło.
I tylko nie płacz po mnie, nie rycz...


correlation sucks

wtorek, 10 kwietnia 2012

10. (240)

" Jestem sam. Sam tutaj i sam na świecie. Sam w sercu i sam w głowie. Sam wszędzie przez cały czas, od kiedy pamiętam. Sam w rodzinie, sam z przyjaciółmi, sam w Pokoju pełnym Ludzi. Sam, kiedy się budzę, sam każdego koszmarnego dnia, sam, kiedy wq końcu nadchodzi ciemność. Jestem sam na sam z przerażeniem. Sam na sam z przerażeniem.

Nie chcę być sam. Nigdy nie chciałem być sam. Kurewsko tego nienawidzę. Nienawidzę tego, że nie mam z kim porozmawiać, nienawidzę tego, że nie mam do kogo zadzwonić, nienawidzę tego, ze nie mam nikogo, kto potrzyma mnie za rękę, przytuli mnie, powie mi, ze wszystko będzie w porządku. Nienawidzę tego, że nie mam nikogo, z kim mógłbym dzielic nadzieje i marzenia, nienawidzę tego, że przestałem mieć nadzieje i marzenia, nie znoszę tego, że nie mam nikogo, kto powiedziałby mi, żebym się trzymał, że jeszcze kiedys je odnajdę. Nienawidzę tego, ze kiedy krzyczę, a krzycze jak opetany, to krzyczę w pustke. Nienawidzę tego, że nie ma nikogo, kto by usłyszał mój krzyk, i nie ma nikogo, kto pomógłby mi nauczyć się, jak przestać krzyczeć. "

Frey James


Czy jest inny powód, niż egoizm, przez który znowu odchodzisz?

9. (239)

W głowie dzieje się wiele. Tysiące słów, tysiące myśli, niezliczone ilości pytań i jeszcze mnóstwo innych nienazwanych zjawisk - ale nie wyrzutów sumienia. Oczy jakby otępiałe, serce zmęczone, denny i głupawy, zastygły uśmiech między policzkami. Cały świat wygląda, jakby obserwatorowi podano parę gram morfiny. Ale nie, to nie narkotyk. Okazuje się, że życie potrafi być tak natarczywym i źle dawkowanym środkiem, że stan narkozy staje się codziennością. Nic nas bardziej nie wprowadza w odrętwienie i letarg duszy, niż zimne noże rzeczywistości. Nic bardziej nie dziurawi własnego ego, niż te wszystkie przekleństwa, wszystkie paranoje, własne lęki, chore fobie, uciekanie przed prawdą, strach, strach, strach... Boję się. Boję się, że lecę, że spadam, że poddaję się, że kpi ze mnie nawet grawitacja. Oblewa mnie fala zimna, chwytają macki wątpliwości, a krew paruje, topiąc skórę. Coraz częściej dostrzegam w sobie nieznane rozbieżności, jakieś przebłyski wariactwa, sygnały z nieznanego świata w głowie. Obracam się wokół krzywo narysowanej osi, po swojej zaplamionej niejednokrotnie krwią i bólem orbicie. Wypadam z toru, toczę się, nawet teraz czuję podmuch przegranej na swojej zmęczonej twarzy.
Ja po prostu nie mam siły... Nie nadążam za sobą, ciągle walczę, choć dawno połamali mi wszystkie kości. Nie umiem sprostać sama sobie, potrzebuję kary, potrzebuję wybawienia, potrzebuję... Potrzebuję spokoju, zrozumienia i jeszcze raz spokoju. Chcę wyrwać się z tego wariactwa, nie chcę, chcę, nie chcę...
Tylko cisza. Odrobinę ciszy. Niech chociaż zdołam usłyszeć ściany, dowiedzieć się, czego chcą. Niech sama najpierw to zrozumiem.
Ciszy. Odrobinę ciszy.
Tylko cisza.


Feel the hollowness

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

8. (238)

Wszystkie niespełnione ptaki odleciały. A ja zostałam. Nie dali mi skrzydeł. Wyglądam przez okno z utęsknieniem, tak bardzo chciałabym odlecieć... Udawałam od lat. Od piekielnie długiego czasu potrafiłam wyimaginować śmiech, euforię, szczęście, zachwyt. Przy graniu swojego przeciwieństwa w dramacie życia bycie ptakiem jest trudne. Mogę także być słoniem, lwem i dzikiem. Ale nie ptakiem. Nie dali mi skrzydeł...
Wszyscy podobni do mnie uciekli pierwszym lepszym autostopem do krainy legalnego bólu. A ja nie. Mam za duży bagaż i odtrącającą minę, nikt nawet nie chce się zatrzymać. Plączę się, ryję nogami po szorstkim asfalcie i naprawdę, naprawdę chcę dojść do czegoś więcej, niż wygięty znak na poboczu z narysowanym pośpiesznie przez wandali męskim członkiem. Mogłabym biec, ale nie potrafię. Nogi dawno przestały mnie słuchać, tak jak i poszczególne fragmenty mózgu. 
Wszyscy wierni i niewierni przewodnicy oprowadzają nowe, ludzkie twarze. Ja słyszałam wszystkie opowieści parę razy - i nadal chcę więcej. Ale nikt nie zwraca na mnie uwagi, każdy rozpoznaje te zamglone oczy i ignoruje ich wołanie z przyzwyczajenia. A ja tak mało wiem na temat życia, tak mało piszą o tym w podręcznikach...
Zasypiam. W swojej własnej pustości i bezładzie, otulona płaszczem zimna i tęsknoty oraz z masą pytań wokół, pytań bez jednoznacznych odpowiedzi, bez SATYSFAKCJONUJĄCYCH odpowiedzi. Może to wszystko, co uznaję za sukces, to tylko ostatni błysk Słońca na pożegnanie. A co, jeśli staczam się, widząc barwy w wyniku rozdwojenia światła? A co, jeśli tylko ktoś zawiązał mi barwną chustę na powieki?
Krew zmieniła kierunek ruchu.
Dławię się...
Cały ten strach, wszystkie te wewnętrzne blokady nie do pokonania to po prostu lęk przed reakcją. Chora bojaźliwość: co powiedzą?, co pomyślą?, co zrobią?. Zatraciłam się w swoim strachu. Przestałam mówić w obawie o reakcję świata. Przestałam i nie wiem, czy kiedykolwiek znowu zacznę. Co zacznę? Bycie sobą.
Chciałabym wiedzieć, co tak naprawdę mi jest. Co trzyma mnie, co ciągle podstawia nogi, zakłóca obraz. Co, do cholery, siedzi mi w głowie, prócz setek sennych wizji, błędnych teorii i marzeń bez pokrycia?


Nieskończona ilość blizn psychicznych.

niedziela, 8 kwietnia 2012

7. (237)

Światło raziło tak, że nawet powieki stawały się błahą ochroną dla przekrwionych oczu. Wiatr szalał za oknem rozpędzonego auta, a ja udawałam, że śpię. Słuchawki w uszach drgały coraz mocniej pod rozkazem palca rytmicznie naciskającego przycisk, ale i tak mózg we współpracy ze zmysłami był w stanie przebić się przez wszystkie bariery, które sama postawiłam przed swoją marnością, oby tylko zasięgnąć słów, najeść się oszczerstw, przed którymi tak bardzo uciekałam... Wraz z każdą akcentowaną sylabą szybującą gdzieś w powietrzu coraz bardziej zaciskałam zęby, tak, że nawet w skroniach czułam swoją siłę i gniew, złość, nienawiść pulsującą szybciej, niż zmarkotniałe serce. Coś rwało się na strzępki, coś we mnie najzwyczajniej w świecie płonęło, coś jak igły przebijało na wylot wszystkie żyły, mięśnie i organy. Powstrzymywałam rozwścieczone łzy próbujące na siłę przebyć podróż po mojej zszarzałej twarzy, zaciskałam pięści, aż bielały kłykcie, aż wszystkie ścięgna napinały się do granic możliwości, aż nagle...  zniknęło. Mały, spokojny ludzik wszedł pomiędzy zwoje mózgu i rozpoczął kołysankę. Przecież to nie jest ważne... Przecież te wszystkie wylane potoki, wszystkie rozdygotania serca i uczucia silniejsze od trzęsień ziemi to idealny powód, by zacząć karmić się obojętnością... Zabij ich. Nie gniewem, nie uczuciami. Obojętnością.
Trans urwał się, urwały się splątane, wysyczane wyrazy. Świadomość gubiła się pośród zmieszanego ciśnienia. Sen? Jawa? Sen? Jawa...? Cokolwiek zdarzyło się pod moją wapienną czaszką, chcę temu ufać. Chcę mieć tą siłę, by śmiać się z ironicznym spojrzeniem w chwilach, które ongiś sprowadziłyby mnie do szeroko rozumianego parteru. Nikt nie będzie mi dyktował, co jest normalnością. Bo czym jest normalność? Niczym. Opcją wygodniejszą, szybszą albo od lat powielaną przez marionetki z pustymi oczami i zachłannymi rączkami. Normalność to to, co czyni nas ludźmi w stu procentach zgodnymi ze sobą. Moje własne szaleństwo okazać się może najlepszą (jedyną?) z zalet, cechą, która jest w stanie ochronić przed napływającą zewsząd presją ubraną w atrakcyjne zwroty i niepozorne zachęty. Może zmorzył mnie sen i zawładnął nie tą półkulą, którą powinien. A może stałam się choć odrobinę silniejsza. Może ta obojętność przestanie być jedynie marzeniem. I nie pieprz mi o wrażliwości. Każdy kamień był kiedyś poniewieranym ziarenkiem piasku, zalewanym nie raz przez koci mocz i niesionym bez pytania przez wiatr.
Przecież to nie jest ważne... Przecież te wszystkie wylane potoki, wszystkie rozdygotania serca i uczucia silniejsze od trzęsień ziemi to idealny powód, by zacząć karmić się obojętnością... Zabij ich. Nie gniewem, nie uczuciami. Obojętnością.



Obojętność.
O - b - o - j - ę - t - n - o - ś - ć.


jaram się, 24 obserwatorów, wielbię Was <3

sobota, 7 kwietnia 2012

6. (236)

Kochani czytelnicy!
Święta to podobno czas wyjątkowy (?), a więc również mój wpis będzie nieco odmienny. Przede wszystkim chcę życzyć każdemu, KAŻDEMU, kto kiedykolwiek zajrzał na mojego bloga, zostawił komentarz czy też pozostał tu na stałe jako czytelnik bądź obserwator (mam ich już 23 <3) ciepłych, radosnych chwil, ciepłych nie przez ładną pogodę, smaczne ciasto czy rodzinną atmosferę, ale przez to, co masz w Sobie, co cię uszlachetnia, przez Twoją własną wartość. Być może moje pojęcie na temat Wielkanocy jest nieco paranoiczne, ale, tak czy siak, nie interesują mnie wasze koszyczki z jajkami ani barszcz na stole. Święta to czas, w którym życie winno stać się darem, nie udręką. I tego Wam życzę: spełnienia, niech choć parę dni w roku pozwoli Wam poczuć się dobrze.
Teoria odbiega od praktyki - sama często tego doświadczam - to dobry czas, aby choć zacząć się starać.
Cóż, reasumując, chcę wam powiedzieć po prostu "Wiele dobrego na te kilka nadchodzących dni". Nie "wszystkiego najlepszego", nie czas na bajki. I przy tejże okazji naprawdę z całego serca dziękuję za prawie 6400 wyświetleń, niemal 50 komentarzy i 23 obserwatorów. Całuję Was gorąco, zachęcam do dalszego czytania i komentowania (nawet nie wiecie, ile radości czerpię z czyjejś opinii albo nawet komplementu pod postem...).
Pozdrawiam, Natalka ;)


Odszukaj nadziei w zwykłych słowach.

piątek, 6 kwietnia 2012

5. (235)

Tak bardzo bym chciała uciec... Wziąć wielką, mocarną, z lekka przykurzoną walizkę, wpakować w nią resztę drobnych, zardzewiałych monet o nominałach startych od użycia, poupychać kilka szarych ubrań, kilkadziesiąt książek z podniszczonymi okładkami i choć dwie pary butów na obcasie, zasunąć suwak z udawaną złością i wyjść przez drzwi frontowe, uważnie stawiając stopy na niepewnym gruncie. Chciałabym wciągnąć w nozdrza żużel wraz z powietrzem, ostatni raz mrugnąć pod władaniem wyższej dyktatury i trzasnąć drzwiami na znak swojego buntu, albo nawet tak bez powodu, aby cisza nie zadomowiła się na stałe w ramach mojego życia. Chciałabym pogasić wszystkie światła i zdmuchnąć na raz lśniące płomyki świeczek, tak, aby ciemność ogarnęła w mnie w ciągu jednej setnej sekundy, tak, abym topiła się w niej, abym nie mogła myśleć o niczym innym. Chcę porwać zasłonki i powybijać szyby, chcę zerwać podłogę aż do krwi z żywicy, chcę podkopać się pod piwnicę, tak bardzo chcę, oby tylko wyjść stąd, wyrwać się z własnego obłędu, uciec od rzeczywistości tak do bólu prawdziwej, tak do bólu raniącej. Ile bym dała za wolność, ileż byłabym w stanie za nią zapłacić... Bierzcie wszystkie książki, bierzcie kołdrę i poduszkę, zabierzcie nawet stare zdjęcia, dajcie mi tylko łyk jakiejś życiodajnej substancji, która przeniesie mnie do innego świata, gdzie bycie czyjąś własnością będzie oznaczało tylko i wyłącznie miłość.
Łamią się mosty, podupadają drogi, spadają samoloty. Kolory poszły umrzeć śmiercią dramatycznych ofiar morderstwa, a słońce na tą specjalną okazję wytworzyło sobie rękę, aby pokazać mi środkowy palec. Tak chyba ma być. Bóg tak sobie pewnie życzył. Pomyślał "a czemu to ja jeden mam cierpieć na krzyżu?".
Wszystko miało być inaczej. Czyżbym pomyliła strony różańca i modliła się od końca?
Czy te wszystkie słowa mówiłam za cicho?
Nie wysłuchałeś.


Forever lost.

czwartek, 5 kwietnia 2012

4. (234)

Musisz mi pomóc bo od
tygodnia pada deszcz
i powoli życie
mi się rozmywa

Musisz mi pomóc
bo czuję się jak Bóg
który przez sześć dni budował
świat i powstał wielki chaos

Musisz mi pomóc
bo wczoraj śmierć pytała
szatniarza w knajpie
co się ze mną stało

Musisz mi pomóc
dziś teraz już
bo jutro może być
za późno

3. (233)

Wzięłam do ręki swoje życie. Krótka tasiemka, porwana, wystrzępiona. Szukałam punktu, w którym umarło dzieciństwo. Szukam punktu, gdzie te wszystkie barwne jak tęcza myśli i kosmate plany na przyszłość umarły śmiercią mniej lub bardziej naturalną. Wszędzie obrazy, obrazy, dużo obrazów i znaki zapytania, ich jeszcze więcej. Dziecięce oczy bledły z czasem, bledły, gdy widziały pierwszy raz nie-miłość. Uszy więdły, gdy biegły do nich ostre słowa. Idiotko, suko, pieprzony bachorze, jesteś ZEREM! ZE-REM!... Nos chował się do wewnętrznej strony czaszki i ryglował się, jak tylko mógł, od zapachu zaschniętej krwi na wybitej szybie, od procentów wsiąkniętych w dywan, od odoru zgniłych łez przyklejonych do twarzy. Język wykrzywiał się i płakał, gdy kubki smakowe jadły suchy chleb przesiąknięty krzykiem, gdy każdy kęs opatrzony był masą przekleństw i spojrzeń. Ręce same chowały się do kieszeni bez większego zaproszenia, choć winny chronić ciało przed latającymi fotelami i telewizorem w trakcie spadania. Wszystkie sny umierały powoli, trzymane kurczowo uściskiem małego życia, które tak bardzo chciało się nie budzić. Księżyc zaglądał przez okno i widział, jak ściany krzywiły się szaleńczo, jak małe oczy zaciskano na siłę, oby tylko nie dostawać na śniadanie realności. Słońce biegało po firmamencie, a modlitwy układały się same, choć nikt specjalnie nie tłumaczył, do kogo trzeba je adresować. Kilkanaście kilogramów ze złożonymi rączkami klęczało na zimnej podłodze i jak nic i nikt inny na całym globie pokazywało czystość intencji, nieskażonej egoizmem, o treści często tej samej. I żeby nikt już w nocy nie płakał, chyba że ja, bo i tak zawsze płaczę...
A co, jeżeli nigdy nie byłam dzieckiem?
Oglądało się dużo bajek, robiło się babki z piasku, zapominało o myciu czarnych od ziemi stóp, właziło się na wszystkie drzewa, z poświęceniem paru drzazg noszonych w dłoni. Jadło się lody bez skojarzeń, a brudna koszulka nie była niczym wielkim.
Czy to ja tak bardzo umarłam, czy coś mnie obudziło?
Przyszli. Wzięli mnie za ręce, szarpnęli. Powiedzieli, że echo nie jest moim przyjacielem. Że to tylko dźwięk odbija się od przeszkód na swej drodze. Że nie ma większej i mniejszej połowy, że chmury to wcale nie wata cukrowa, że babie lato to tylko pajęcze nici, a każda czterolistna kończyna to zwykła zmutowana trzylistna. Że Wieczorynka z dnia na dzień jest co raz krótsza, bo ojciec musi obejrzeć mecz albo skoki. I dzieci nie przynosi bocian, a pies wcale mnie nie rozumie.
Wyrwali mi serce. Poszli.


Aby tylko zabić świadomość...

2. (232)

Wlewam od dawna już zimną kawę z mlekiem do poprzepalanej krtani. Czas patrzy na mnie i rzuca amunicją z pozlepianych krwią kartek kalendarza. Wielka Sobota, Wielka Niedziela, Wielki Tydzień, Wielka Pustka... Wszystko nagle po prostu spłonęło, szczątki planów w postaci popiołu zwinnym krokiem wdarły się pod powieki, kują mnie swoimi ostrymi rogami nadziei. Mózg przelewa się w głowie, odbija z charakterystycznym dźwiękiem od ścian popękanej czaszki. Wszystkie igły, szpilki i noże idą w moją stronę. Wszystkie oczy podchodzą krwią i niszczą mnie odbijanym światłem ukrytego pod chmurami słońca. Osacza mnie nieopisana chęć zniszczenia. Plączę się w mackach powietrza. Oddycham, jakby to było całkiem coś nowego, jakby powietrze pierwszy raz odwiedziło moje brudne wnętrze. Mięśnie drgają, szybują wbrew grawitacji, kołacząc się w swojej własnej strukturze białkowej. Kwas ścieka z ran, zalewa podłogę, unosi się dym podrażniający wszystkie błony i warstwy skóry. Czuję to. Czuję. Czuję?
Ziemia przesuwa się pode mną, jej też wstyd, nie chce mnie dotykać, nie chce się zarazić, nie chce przypominać kogoś tak rozbitego. Wszystkie motyle, jaskółki i dżdżownice poszły żyć sobie gdzie indziej. Trawa przebija się po drugiej stronie globu. Nie wszystkie cuda są dobre. Do nosa wpełza zapach spalonej skóry. Światło rozciąga się w obrazie sepii. Wszystkie skurcze serca machają mi na dobranoc. A ja nie chcę spać, lubiłam przecież spacerować w deszczu z aniołami, lubiłam tarzać się w szczęściu, lubiłam od czasu do czasu płakać z radości, a niżeli oglądać przepaści własnej nieidealności. Gdzie to wszystko odeszło?
Pada, pada, coś skapuje z nieba, coś się Bogu niechcący wylało, bo nie wierzę, że płacze nade mną jak nad zagubioną owieczką. Ale Bóg dziś z Tobą nie porozmawia. Ma wizytę u psychologa.
Jak to jest patrzeć na wielką, czarną, przeraźliwą bestię o sześciu miliardach rąk i dwunastu miliardach oczu, która sama siebie powoli zjada? Albo, co gorsza, jak patrzeć na stwora, którego się stworzyło ongiś, jako nieskazitelny kwiat o barwie muślinowej? Boże, chyba jednak ciężko być Tobą.
A ja tylko chciałam nie czuć. Nic więcej.


Czekanie staje się zabójstwem.

wtorek, 3 kwietnia 2012

1. (231)

Falująca tafla powietrza odbijała się od mojej mokrej twarzy. Czas lewitował nad słoną podłogą z plamami po tuszu do rzęs. Szybkimi ruchami powiek rysowałam wzorki na szarym obrazie rzeczywistości. Byłam. Choć nic konkretnego z tego nie wynikało. Byłam i powoli spadałam, jakby z własnej woli, choć wciąż z tęsknym westchnieniem w kierunku światła. Tak bardzo chciałam przerwać passę upadania, tak bardzo wspinałam się po szklanych ścianach pionowego tunelu, tak bardzo gubiłam się w sobie, drapiąc plecy i zrywając skórę z policzków. Wykręcało mi ciało, łzy toczyły się w niedozwolonej prędkości, pękały żyły, krew lała się, lała, lała, wiła, rysowała wzory na przemarzniętej skórze, lała, płynęła, wyżerała i zostawiała po sobie wesołe ślady, ornamenty cenniejsze i trwalsze od wspomnień. Jakby cała boska nienawiść została zesłana właśnie na mnie, właśnie na ten pusty kawałek przestrzeni, bez wartości i ceny, bez wagi i wzrostu, bez czegokolwiek, co ma miarę, co ma znaczenie. Motyle pukały do szyb, światło żarówki mrugało nieregularnie, wołając o pomoc, o uwolnienie pierwiastka rtęci z wiecznej pułapki. A ja nic. Trwałam. Choć nikogo to nie obchodziło. Trwałam, a tak bardzo chciałabym nie trwać, tylko usnąć w rytm spadających gwiazd, co raz poruszając ustami i podnosząc niechętnie klatkę piersiową, aby powietrze się nie gniewało i nie chowało po kątach. Wirowanie w głowie. Wirowanie. Lęk. Jeden, dwa, trzy, cztery... sto, dwieście, tysiąc, milion. Setki słów, robaki w dłoni, wulkan w szklanym opakowaniu w drugiej. Lęk, lęk, lęk. Szepczące ściany, wiecznie coś mówią, tylko ja je słyszę, tylko do mnie mówią, tylko ja CHCĘ ich słuchać. Sufit całuje się z podłogą, nie chcę, nie chcę, nie chcę...
Sześć.
Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć.
Cisza.
Ściany milczą. Sufit nie wariuje. Słoność znikła. Wargi nie drżą. Okna nadal są przezroczyste. Światło razi w oczy. Cisza.
Nie ma mnie.
Już sama nie wiem, co gorsze. Zabijanie realności, czy przeraźliwa głębia myśli, otchłań zatracenia w emocjach. Już sama nie wiem, czy nawet mam wybór. Po prostu wyciągam suche rączki, wkładam pod język i szukam punktu szaleństwa. Uśmiecham się i tak bardzo chcę po prostu wypluć z siebie wszelką sztuczność. Chcę wyrzygać całe to bagno, jakim truję się, by przetrwać. Nigdy świadomość nie paliła tak bardzo.


Cisza.