wtorek, 3 kwietnia 2012

1. (231)

Falująca tafla powietrza odbijała się od mojej mokrej twarzy. Czas lewitował nad słoną podłogą z plamami po tuszu do rzęs. Szybkimi ruchami powiek rysowałam wzorki na szarym obrazie rzeczywistości. Byłam. Choć nic konkretnego z tego nie wynikało. Byłam i powoli spadałam, jakby z własnej woli, choć wciąż z tęsknym westchnieniem w kierunku światła. Tak bardzo chciałam przerwać passę upadania, tak bardzo wspinałam się po szklanych ścianach pionowego tunelu, tak bardzo gubiłam się w sobie, drapiąc plecy i zrywając skórę z policzków. Wykręcało mi ciało, łzy toczyły się w niedozwolonej prędkości, pękały żyły, krew lała się, lała, lała, wiła, rysowała wzory na przemarzniętej skórze, lała, płynęła, wyżerała i zostawiała po sobie wesołe ślady, ornamenty cenniejsze i trwalsze od wspomnień. Jakby cała boska nienawiść została zesłana właśnie na mnie, właśnie na ten pusty kawałek przestrzeni, bez wartości i ceny, bez wagi i wzrostu, bez czegokolwiek, co ma miarę, co ma znaczenie. Motyle pukały do szyb, światło żarówki mrugało nieregularnie, wołając o pomoc, o uwolnienie pierwiastka rtęci z wiecznej pułapki. A ja nic. Trwałam. Choć nikogo to nie obchodziło. Trwałam, a tak bardzo chciałabym nie trwać, tylko usnąć w rytm spadających gwiazd, co raz poruszając ustami i podnosząc niechętnie klatkę piersiową, aby powietrze się nie gniewało i nie chowało po kątach. Wirowanie w głowie. Wirowanie. Lęk. Jeden, dwa, trzy, cztery... sto, dwieście, tysiąc, milion. Setki słów, robaki w dłoni, wulkan w szklanym opakowaniu w drugiej. Lęk, lęk, lęk. Szepczące ściany, wiecznie coś mówią, tylko ja je słyszę, tylko do mnie mówią, tylko ja CHCĘ ich słuchać. Sufit całuje się z podłogą, nie chcę, nie chcę, nie chcę...
Sześć.
Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć.
Cisza.
Ściany milczą. Sufit nie wariuje. Słoność znikła. Wargi nie drżą. Okna nadal są przezroczyste. Światło razi w oczy. Cisza.
Nie ma mnie.
Już sama nie wiem, co gorsze. Zabijanie realności, czy przeraźliwa głębia myśli, otchłań zatracenia w emocjach. Już sama nie wiem, czy nawet mam wybór. Po prostu wyciągam suche rączki, wkładam pod język i szukam punktu szaleństwa. Uśmiecham się i tak bardzo chcę po prostu wypluć z siebie wszelką sztuczność. Chcę wyrzygać całe to bagno, jakim truję się, by przetrwać. Nigdy świadomość nie paliła tak bardzo.


Cisza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze naruszające godność i prawa człowieka, obraźliwe i spam nie będą akceptowane. Za każdą literkę, wyraz i zdanie dziękuję z całego serca i czekam na Twoją opinię. Nie bój się! Napisz coś, niech Twoje słowa przyniosą mi nieco uśmiechu ;)