wtorek, 27 marca 2012

15. (230)

Cisza przeistacza się w świadomość. Świadomość w odmienny tok myślenia. A czas towarzyszy pędzącemu wirowi myśli, jakby nagle stał się tylko widzem, a nie, jak zawsze źle podpowiadającym dublerem. Z minuty na minutę zmian w powietrzu jest coraz więcej, cząsteczki tlenu wypierane są przez słowa, a dwutlenek węgla wyskakujący z moich płuc przestał być tylko resztą istnienia. Patrzę na mój świat z lekkim zdziwieniem wpisanym w źrenice, przygryzając usta i drapiąc się po szyi. Nie wszystko rozumiem, zmiany są prażącym słońcem w środku zimy, w środku człowieka, który mówił, myślał i twierdził, że już nigdy się nie zmienił, bo stwardniał zbyt mocno. Okazuje się, że wcale nie stwardniałam. Po prostu zlodowaciałam zewnętrznie, przyjmując każdy ból z niezłomną miną, lecz oblewając potokami łez każdą szramę na gładkiej powierzchni martwej wody. Z zaciskaniem pięści wsłuchiwałam się w piskliwy odgłos rysowania powierzchni mojej duszy, znosząc to, sama nie wiem, jak. Właściwie wszystko da się znieść. Mimo tego krzyczenia "nie dam rady", "nie wytrzymam tego dłużej". Człowiek zawsze wytrzymuje, ze względu na ten kawał mięsa po lewej stronie płuc, który nigdy nie przerywa bicia. Chyba, że umiera. Tylko śmierć jest w stanie złamać człowieka doszczętnie - bo ona nawet nie daje szansy na powstanie. Każda rzucona na plecy deska, każdy upadek pod ciężarem betonowego bloku jest nie tylko cierpieniem, ale też odpoczywaniem, choć tak ciężkim do zauważenia. Odpoczywaniem, które potęguje w komórkach siłę do postawienia kolejnego kroku.
Bo to wszystko to po prostu kwestia czasu. Moment spadający w otchłań przeszłości, obijający się o ściany studni wspomnień. To tylko przeszłość. A ty masz przed sobą drogę. Skup się i idź do celu.
Miej ideał - ale nie bądź idealistą.


Can you make life better? If yes, just do this.

poniedziałek, 26 marca 2012

14. (229)

I stało się jaśniej. Wszelkie pytania uciekły w popłochu, przerażone nieludzkim blaskiem, a odpowiedzi przestały wplątywać się w niezrozumiałe słowa.Nie trzeba było wiele, tylko tych parę tysięcy słów, kilkaset gestów i dziesiątki uśmiechów. Dusza wraz z każdym z tych znaków pojawiającym się w blasku przytłumionej nocą latarni uspokajała się, jak małe dziecko przy dźwiękach kołysanki śpiewanej przez kochającą matkę. Łzy same sobie przyznały, że nie powinny jeszcze się rodzić, zwłaszcza gdy ich zalążkiem nie było szczęście. A serce? Bije. Spokojniej. Ciszej i mniej natarczywie. Jak za odjęciem ręki wszystkie objawy chorobliwego lęku przed światem zniknęły. Nie wiem, do kiedy będzie to trwać. Na pewno nie na zawsze. Ale to nie na tym polega patrzenie w przyszłość, by nieustannie wszystko wyliczać, notować i panikować, gdy koniec zbliża się nieubłaganie. Patrzenie w przyszłość to traktowanie wszelkiego zła jako przerywnik, którego celem jest jedynie pokazanie, jak wiele już masz. Aby to ujrzeć, wystarczy wyjść ze swojej własnej, nowej wiary o dziwnej nazwie nicmnienieobchodyzm - i spojrzeć na świat inaczej. Skupić się nie na drodze, lecz na zarysowanym w kartach kalendarza celu, nie na czasie, a na uczuciach. Bo życie to wcale nie bagno. Tylko równa, prosta droga, przysypana najbardziej, jak się da ludzkimi wadami, złem i nienawiścią. Droga, przez którą da się przejść, jeżeli się wie, jak stawiać kroki i gdzie patrzeć. Nie cały czas do tyłu - wówczas znika to, co być może jest drogowskazem. Nie wciąż przed siebie - wtedy można potknąć się o teraźniejszość. By umieć chodzić po labiryncie egzystencji, trzeba patrzyć przed siebie, pod siebie i co jakiś czas za siebie - aby "teraz" kształtować na swoje własne "jutro", bez błędów z "wczoraj".
Łatwe?
Łatwe.
O ile jeszcze wiesz, czym jest twoje "teraz". O ile całkiem nie zgubiłeś się w wartościach, a na oczach nie masz wizji zabitego siebie.
Łatwe? Nie. No ale czy po przejściu pięciu metrów po ulicy czujesz jakąkolwiek satysfakcję?...


czwartek, 22 marca 2012

13. (228)

Ktoś przyszedł w nocy, wziął mnie w silne ramiona i włożył do nagrzanego piekarnika. Wysuszyłam się z emocji. Obudziłam się kompletnie powykręcana i sama sobie nieznana. Nawet nie czułam bólu. Tylko ten strach, że nie jestem sobą, że coś zmieniło się podczas ciemności za oknem. Ugotowano mi duszę we krwi rozgrzanej do dwustu dwudziestu stopni Celsjusza. Upieczono serce. I pozornie nadal żyję, choć przecież nigdy nie do końca. Skłonność do umierania mam w sobie od dawna, do umierania kulturalnego, na piątym schodku i ósmym piętrze. Przy zachodzie słońca i nad ranem. Na środku drogi, w tłumie, wewnątrz, niepozornie. I wszystko zaczyna się z niczego. Tak, jakby cały świat po prostu był idealnym powodem. Jakbym to nie ja decydowała. Jakby mój życiorys był w rękach bezlitosnej bestii, która nawet nie słyszała o litości. Intensywność tęsknoty zaczyna wypierać z płuc powietrze. Żyłami płynie popiół. Stoję prosto, patrzę przed siebie tępym wzrokiem. Twarz smaga mi porywisty wiatr nadziei splamiony wyobrażeniami o niemożliwym. Próbuję się modlić, ale mój głos się ulatnia, wplątuje w strumień tlenu, azotu i zła. Staję po raz kolejny przed ścianą, na której wisi ledwo widoczny obraz Najwyższego i czekam. Aż miłosierdzie przyjdzie znowu. Samo. Cienie suną po podłodze. Czekanie z każdą sekundą wyzbywa się okrucha sensu. Wszelkie wartości rozbijam z hukiem o podłogę i chcę czym prędzej zapomnieć o człowieku, którym się stałam. Nie potrafię nawet krzyczeć. Zgubiłam moment, w którym sama z siebie zrobiłam wariatkę z mocno zarysowaną psychiką. Zgubiłam wszelkie słowa, głowa pusta, mózg próżniowy, serce sproszkowane, usmażone, nie moje.
Ktoś przyszedł w nocy i zaraził mnie. Straciłam radość z wyczekiwania cudów. Liczę, że to się zmieni, nim choroba zeżre całe ciało, każdą komórkę, każdy atom, każdy unit mojej egzystencjalnej postury. Próbuję się otrząsnąć, lecz to tylko jeszcze bardziej mnie kruszy. Nie mam sił, a może tylko tak mi się wydaje. Może je mam, ale nie doceniam. Może trzeba mi Anioła, co jednym słowem wyrwanym z kącika ust obudzi zaspane serce.
Ja już nic nie chcę. Prócz lekkości.
Nic więcej.


Nie mam recepty na szczęście.

wtorek, 20 marca 2012

12. (227)

Słowa tkwiły w gardle i nie mogły go opuścić. Łzy krążyły gdzieś w okolicach oczu, ale żadna ludzka siła nie pozwoliła im się wydostać na zewnątrz. Towarzyszyły mi w ciszy, jakby tylko dając mi do zrozumienia swoim przypływem, że winnam była czuć się źle. Zerwałam w końcu ze swoją przeszłością - przynajmniej w jakimś stopniu. A jednak... czuję się dobrze. Mam w sobie dużo ulgi zmieszanej z dziwnymi myślami, które kryją w sobie nieznaną mi od dawna pozytywną nutę. Czasami po prostu trzeba się obudzić i nie myśleć o śnie. Teraz to przyszłość widnieje przed oczami. Wspomnienia przecież nie są od tego, by stale je analizować, usiłować cofnąć czas, tęsknić za nimi. Są po to, by tworzyć tło dla tego, co dzieje się teraz, co staje się naszą rzeczywistością. Zasadniczo, moment, w którym stajemy się jedynie wiecznie kalkulującymi wszystko maszynami z tendencją do studiowania życiorysów to ten ułamek sekundy, gdy przez zwoje mózgowe przemknie myśl, że najlepszy czas minął, nie wróci. To wtedy jakby mimowolnie przeszłość wypiera racjonalność, pchając się pod powieki. Smutek nie chce pokazać prawdy. A prawda jest taka, że najlepszy czas to właśnie ten, w którym czujemy się szczęśliwi. Nie na zawsze - szczęście nie jest pogodą, tylko jednym  jej składników, słońcem, które prędzej czy później wybuchnie swym żarem. A gdzie indziej szukać szczęścia, jak nie w ludziach, uskrzydlonych, wiernych, czułych? Kwestią, która dzieli cię od własnego dobra jesteś tylko Ty - osoba, która na siłę pragnie tkwić w tym bagnie, jednocześnie nienawidząc go z całych swych sił. Mały, ukryty pod warstwą blefu człowieczek, który potrafi obliczać objętość szcześcianu i pisać zdania współrzędne, a nie umie dać sobie szansy na bycie sobą. Bo się boi. Ludzi, zmian, nowości i swojej wyjątkowości. Boi się do tego stopnia, iż zrobił z siebie klona, marionetkę, aby tylko pozostać w cieniu.
A wiesz co?
W cieniu nigdy nie zaświeci słońce.
Wstań. Wstań, nawet jeśli śledzi cię kilkadziesiąt świdrujących i wypalających skórę spojrzeń. Nawet jeśli rzucą w ciebie kamieniami, to nie poddawaj się. Zrozum w końcu: to, jak teraz żyjesz jest tylko wegetacją, walką o przetrwanie. Jeżeli będziesz człapać przez egzystencję, wpatrując się w ziemię, nigdy nie ujrzysz tego, co daje siłę nawet, gdy walą się mury i pękają sklepienia. Nigdy nie znajdziesz swojego szczęścia, obsypanego anielskim puchem i prawdą.


Patrz w przyszłość.

poniedziałek, 19 marca 2012

11. (226)

Może te wszystkie gwiazdy na niebie są dziś właśnie po to, by rozjaśniać nasze jaźnie. By noc stała się nie tylko czasem przeznaczonym na bezkresne wzdychanie i przewracanie się z boku na bok, ale też na myślenie, po którym sączy się nadzieja, a nie ciemność. I choć moja, często 4-5 godzinna faza mdlejącego pesymizmu z mrokiem za szybą często bywa męką, to nie dziś. Serce bije lekko. Pozwoli zmrużyć oczy z uśmiechem. I to nie tak, że wszystkie kujące w serce słowa, wydarzenia, ludzie i rzeczy rozpłynęły się na wietrze. Czasami wystarczy parę słów, aby człowiek zdał sobie sprawę, iż te wszystkie gnące, ściągające do parteru i duszące za szyję sprawy są po prostu mocno powiększone przez niewidzialną lupę przyklejaną do oczy przez nas samych.
Nadszedł dobry czas, by okręcić się, zlustrować uważnie wzrokiem przywiązane do mnie kule z żelazna i kłamstwa, a następnie niewymagającym zbyt wielkiego wysiłku ruchem oderwać od siebie łańcuchy, które, jak się okazuje, wcale nie są twarde i niezłomne, zardzewiały już dawno, gdy szczerość krzyknęła adiou, a zaufanie postanowiło zafundować sobie kulkę. Cała trudność nie polega w zamykaniu pewnych rozdziałów, tylko w drążącej sumienie świadomości straty. Straty wielu chwil owianych wiosennym wiatrem. Momentów falujących od śmiechu płuc, lecz też drgających warg polanych strużkami łez. Strata mija, gdy po długich rozmyślaniach przed oczy wskakują litery i tworzą na powiekach krótki, acz do bólu prawdziwy napis: to nigdy nie było prawdziwe... A nawet jeśli gdzieś w zakamarkach relacji rodziło się ziarenko prawdy, to szybko tłumione było przez nagminny lęk, że nagle wszystko runie pod ciężarem odkrytych blizn, jeszcze ze śladami bezlitosnego życia. Teraz... Nie ma już nic. Prócz strzępek uczuć i anielich piór. Ulga. Wewnątrz mnie ulga. Cokolwiek to jest, egoizm, znieczulica, czy choćby poczucie rozprostowania kart przeszłości - jest mi dobrze. Mogę być niczym, ale i tak jest mi dobrze. Lęk roztopił się. Serce żarzy. Żyły tłoczą nadzieję. Usnę. Anioł wiernie będzie w moich snach, w podświadomości. Walcie się, góry, opadajcie, strome wzgórza. Usnę o tonę lżejsza. Bez łez. Bez strachu. Bez pytań i pustki w odpowiedzi. To prawda jest odpowiedzią. Prawda.
Prawda.


Nie ma dużo czasu...

czwartek, 15 marca 2012

10. (225)

Czy kiedyś nadejdzie taki czas, że za oknem w ciągu dnia zawsze będzie słońce, a noc co dwanaście godzin rozbłyskać będzie morzem gwiazd? Czy kiedykolwiek budzona będę przez swój własny uśmiech na twarzy i co raz napędzana do działania wiarą w siebie? Czy kiedykolwiek będzie mi tak cudownie, że nie będę nawet skazana na wieczorne, rytualne marzenie o rzeczach, ludziach i stanach, które mają mikre szanse na zaistnienie w moim życie na stałe? Czy będę miała w swoim życiu obok siebie tych, których kocham? Czy odszukam drogę, na której nie będzie łez? Czy będę potrafiła znaleźć w sobie siłę...?
Gdybym miała wymienić swoje atuty, zapewne zamilkłabym i spuściła ze wstydem głowę, mimowolnie napędzając do policzków krwi. Co prawda każdy w jakiś sposób przy ocenie siebie nie jest obiektywny, bo widzi siebie inaczej niż cała reszta świata. A ja nie mam za bardzo czego w sobie doceniać. Po prostu nie mam... Nie widzę zbyt wielu zalet, a nawet jeśli już coś znajdę, to bardzo szybko przekształcam to w wadę. Wszystko prędzej czy później mój przemądrzały mózg ujawnia swoje zdradzieckie moce i w okamgnieniu każdą pozytywną myśl przedstawia w negatywie, w barwach czarnych i tylko czarnych. Być może jestem na to skazana. Na wieczne udziwnianie, wyolbrzymianie i pogarszanie. A wszystko tylko po to, by sobie troszkę pocierpieć. Bo nie ma przecież na świecie wspanialszej alternatywy spędzania wolnego czasu, niż zalewanie się potokiem żalu, niż krzyczenie dyskretniejsze od pierwotnej w swoim istnieniu ciszy, niż walka z samym sobą o lepsze jutro, niż oczy błądzące od czerwonych plam do drżących rąk, niż chowanie się w klatce z kości, wylewanie uczuć, umieranie, umieranie, umieranie....
Przywykłam do własnej psychiczności i miłowania złej strony mocy. A jednak jest coś wewnątrz człowieka, co podpowiada mu, że to wcale nie jet dobre, że są lepsze wyjścia, niż zatracanie się w tęsknocie za dziecinnym smakiem beztroski. Nazywaj to jak chcesz, nadzieja, rozsądek, sentyment, wiara... W gruncie rzeczy wszystko i tak sprowadza się do jednego. Do strachu. Przed sobą - a zwłaszcza - przed światem. Byłoby nam o wiele prościej, gdyby wszyscy ci wrażliwcy chowający się po kątach i noszący plastikowy uśmiech w kieszeni nagle przestaliby patrzeć na to, co inni myślą, mówią i robią. Lecz nic z tego. Tak podobno ma być. Bóg stworzył harmonię. Lepszych i gorszych. Patrzy z góry i myśli zapewne "Jestem genialny". Nikt staruszkowi nie powiedział, że  1+(-1)=0 to wcale nie jest sprawiedliwość, tylko ratowanie chorych perspektywą, że są jeszcze ci zdrowi.


Ciągle przeciw sobie.

środa, 14 marca 2012

9. (224)

Przez biliony cząsteczek powietrza przebija się dźwięk dochodzący z radia, gdzieś za drzwiami i dociera do mojego ucha. Grzeszczak drze się z nadnaturalnym brzmieniem w wysokich rejestrach.Optymistycznie rozkazuje światu, Cie szmy się z ma łych rze czy, bo wzór na szczęś cie w nim za pi sa ny je est. Biedna, albo ma kiepskiego autora tekstów albo po prostu wlała w siebie zbyt dużo trunków dających efekt specyficznej plątaniny języka i nadto optymistycznego spojrzenia na życie. Przecież cała istota życia polega nie na wiecznym cieszeniu się, ale na obcowaniu z sobą, na byciu zawsze tą samą osobą, bez udawania, bez gry, bez czegokolwiek, co jest obce. Prawdziwym szczęśliwcem jest nie ten, kto widzi we wszystkim krople radości, a ten, co jest bardziej swoim własnym cieniem, niż samym sobą, ten, co godzi się na wszystko, na każde łzy, na każdą euforię, na każdy ból, na wszelkie pomyślności losu. Ktoś, kto nie szuka trudności i wszystkie bierze, po prostu. Żyje. Ze świadomością, że zawsze będzie lepiej, bo przecież wszystko jest tylko stanem prowadzącym do czegoś nowego. To przyszłość winna być sensem istnienia. Nie przeszłość, nie wciąż na nowo rozkładane kartki papieru z zapiskami w czasie przeszłym, nie teraźniejszość, chwila ułomna i tylko momentami warta uwagi.
Przyszłość. 
A szczęście? Jest podobno tylko własnym, indywidualnym dla każdego z nas wyobrażeniem o świecie bez zmartwień, który prędzej czy później stałby się normalnością nie do strawienia, jak teraz dla wielu wieczny ból. Dlatego nie chcę szczęścia na wieki wieków. Chcę też tego, co czasami nie pozwala mi zamknąć powiek i przykryć warstwą czerni wiecznie piekące oczy. Chcę stanów i sytuacji, które pozwolą mi docenić anielskie pióra spadające na moje dłonie. 
Zresztą, nie wiem nawet, czy po tylu latach potrafiłabym raz na zawsze pożegnać się z cierpieniem. Jestem od niego uzależniona. Przywiązana niewidzialną nicią głupoty i nadziei na uszlachetniające działanie rozpaczy. Tymczasem odbicie w lustrze tylko coraz bardziej szarzeje...


Umiejętność pogodzenia się z losem jest jeszcze trudniejsza, 
niż walka o własny przebieg wydarzeń.

wtorek, 13 marca 2012

8. (223)

To nie jest dobry czas. Dobra czas dopiero nadejdzie. Dopiero rysuje się w przyszłości. Teraz wcale nie jest kolorowo. Wyprana z uczuć i chęci, pobłażliwie lustruję wzrokiem ekran monitora, rażąco jasny. Nie umiem określić, co jest we mnie w danej chwili. Cokolwiek siedzi pod warstwą skóry, nie jest uczuciem ani rytmem serca. Może to tylko próżnia, efekt powracający od dłuższego czasu po burzy w kącie pokoju z czerwonymi błyskawicami. Może to ukochany przeze mnie stan nicnieczucia. Stan, w którym ja uwielbiałam trwać i niszczyć swoje szanse. W którym potrafiłam pogodzić się z każdym cierpieniem, z każdą porażką i każdą słabością. Chodząc z opaską na oczach miałam się za bystrą i czujną. Mając zapchane watą uszy słyszałam wszystkie te obelgi i zelżywości. Zakneblowanymi ustami poruszałam w rytm słów, krzycząc i szepcząc na zmianę o tym, jak źle i ciemno jest w moim zakrwawionym głupotą świecie. Właściwie wszystko nadal jest we mnie. Psychika skażona urojeniami o szczęściu. I znalazłam sobie swoje małe szczęście. Znalazłam je i uznałam za idealne. Szkoda, że dopiero aniołowie z wysokości pokazali mi, co jest naprawdę ważne. Ale do końca życia będzie za późno. Nigdy nie oderwę od swojej duszy kawałków umierania. Jednak to nie to jest najcięższe, tylko ta świadomość, że sama skazałam się widziane w podczerwieni myśli, na życie na czerwonej linii marginesu, na gnicie wewnętrzne przy krwistym blasku słońca i ciemności nocy z oknami przesłonionymi karminowym materiałem. Tego już nikt nie wykreśli z mojego życiorysu. Skóra lśni nieznanym blaskiem, a ja sama nie wiem, czy żałuję, choć powinnam. W głowie trwa właśnie rewolucja, albo prędzej wojna, toczona pomiędzy sercem a rozumem od nie wiem, jak dawna. Te dni, chowane w kieszeni, gdy nikt nie patrzy. To nawet nie jest moja prywatna klęska. To przekleństwo, która co raz, wraz z pełnią księżyca wraca i kusi mnie przeraźliwie, syczącym językiem metalu. I ja nie umiem nie słuchać. Coś blokuje moje sumienie, zębatki przestają pracować i odliczać sekundy...
Być może pragnę bólu i rozpaczy bardziej niż radości, bo nigdy nie dane mi było nauczyć się żyć poza własnymi ramami strachu.


Nie ma zdrowych uczuć, jeśli myśli są chore.

poniedziałek, 12 marca 2012

7. (222)

Nie jestem silna. Choć uśmiechem starałam się przezwyciężyć to, co sprawiało mi cierpienie, to i tak jestem tylko sobą i nawet prawdziwe chęci nie są w stanie zdusić mojej pesymistyczno-realistycznej natury. Wszelkie próby przezwyciężenia samej siebie i chorobliwej manii wyolbrzymiania kończą się jedynie gorzkim smakiem rozczarowania, i świadomością, że nawet praca nad wadami nie jest w stanie zmienić mnie w innego człowieka. Chyba czas pogodzić się ze swoim odbiciem w lustrze, ze swoim niezrozumiałym i kompletnie poplątanym postrzeganiem świata i wszystkim tym, co nie ma nazwy, a zmusza mnie do cierpienia z własnej i nieprzymuszonej woli. Pytanie tylko: jak to zrobić? Jak od tak przestać bać się samej siebie? Jak tchnąć w swoje serce trochę wiary i nadziei innej, niż tak ostateczna, wyrażana krótkim "dacie mi siłę"? Jak raz na zawsze wyrwać się z tego bagna, z kręgu błędów i naciągnięć rzeczywistości, z oceanu bezradności i niewypowiedzianych marzeń? Jak?
Dużo łatwiej pytać, niżeli odpowiadać.
Wyobraziłam sobie świat, w którym śmiechem tłumię wszelkie łzy. W którym krótkim podniesieniem kącików ust zmieniam własne uczucia. Co więcej, śmiałam sądzić, iż w istocie, każdy jest w stanie być parę chwil uśmiechniętym, pogodnym człowiekiem. I miałam rację. Parę chwil. Ale nie więcej. Nie zawsze. Nie na wieczność. Słońce prędzej czy później zachodzi, a od ciemności już nie da się uciec, nawet mimo cichego szmeru lśniącej żarówki. Natura człowieka jest słaba, ale potrafi przebić się przez warstwy sztuczności. Prawda bywa lepszą bronią, niż wszelkie wymysły cywilizacji. Nie da się uwolnić od swojej duszy. Od lęków. Od słabości. Można jedynie snuć błędne złudzenia. A tak naprawdę wszyscy jesteśmy słabi. Z tą różnicą, że jedni z nas na rozdrażnienie ran reagują atakiem, a inni milczeniem. Sama nie wiem, za co Bóg umieścił mnie w tej drugiej grupie. Może wbiłam zbyt wiele gwoździ.


Samotność to najgorszy ze sposobów umierania.

czwartek, 8 marca 2012

6. (221)

Mając za sobą parę doświadczeń, nauczyłam się już, że po każdym uczuciu, cierpieniu czy porażce zostaje w nas masa pyłu, okruchów, strzępów ciała spalonego przez ból. Właściwie na świecie nie ma niczego prócz śmierci, co byłoby w stanie oczyścić człowieka ze wspomnień i zetrzeć ze skóry blizny zadawane przez świat. Nawet gdy coś się kończy, to w rzeczywistości trwa w nas dalej pod postacią sentymentów. One są groźniejsze, niż się wydaje. Należy pielęgnować każde z nich ze szczególną troską. Nikt nie wie, kiedy z żarzącego się węgielka powstanie wielki pożar. A przecież wystarczy tak niewiele. Wiosenny, fałszywy powiew przereklamowanego optymizmu i lekki uśmiech niesiony wraz z chmarą ptaków powietrznymi drogami. A ja zawsze będę już tą, którą najlepiej opisuje się słowem "naiwna". Zawsze będzie we mnie wiele pozornie wygaszonych wspomnień, które tylko czekają, aż szczęście się uśmiechnie - no ale przecież co mnie tam obchodzi, że to po prostu uśmiech pogardy i lekceważenia... Ja przecież zawsze jestem mądrzejsza od samej siebie, ja wiem lepiej niż sumienie, lepiej niż rozsądek, lepiej niż wszyscy mędrcy świata razem wzięci. Mimo wstrętu, jaki wpełza na moją twarz przy każdorazowym spojrzeniu w lustro, to i tak mam w sobie za dużo egoizmu, niepoprawnego i pierwszorzędnego egoizmu, który każde mi twierdzić, że tylko ja mogę zrobić coś dobrze, że tylko ja wiem, co dla mnie dobre, że tylko ja panuję nad swoim życiem, i nie, do cholery, wcale nie jest mi specjalnie ciężko,a te kropelki rosy na twarzy to po prostu efekt uboczny nadmiaru pozytywizmu... Kiepsko kłamię, jeszcze gorzej rozpoznaję kłamstwa. Ale co tam, przecież w gruncie rzeczy lubię ból. Gdybym nie lubiła, to nie pozwalałabym, aby zajmował niemal każdy wieczór, zasłaniał wpadające przez okno światło poranka, malował wszystko na buro-szaro-czarno.
I już sama nie wiem, kto jest mną, a kto dla mnie. Już sama nie wiem, kim steruję i co jest prawdą w najczystszej postaci. Słowa tracą na mocy, gesty są odruchem pustym i automatycznym. I pozostaje jedno pytanie. To ja zobojętniałam, czy inni?
Może nigdy tak naprawdę nie byłam wrażliwa, tylko głupia i chora. Chora na życie. Defekt zepsutego dzieciństwa i paranoi zamiast mózgu. Aż chce się żyć, wejdź, Kostucho, rozgość się. Widzisz, jak mi na tej ziemi dobrze?


Te bezsenne noce,
kiedy Bóg zamyka okna, drzwi i zapycha komin...

środa, 7 marca 2012

5. (220)

Tak się boję. Zaciskam zęby i próbuję pokazywać swój entuzjazm, chociaż w środku mam tony lodowatego strachu, tony wątpliwości i pytań, tony tragizmu. Cała ta magia umyka gdzieś, wycieka szparami pod drzwiami, ucieka do studzienek kanalizacyjnych a potem niknie wraz z hektolitrami tego bagna, do tego stopnia, że żadne nowoczesne oczyszczalnie nie przywrócą jej dawnej siły, dopóki nie spłynie na mnie na nowo, z góry, w kolejnej życiodajnej porcji. Już sama nie wiem, czy lepiej czekać na cud, czy po prostu z góry przyjąć za realny najgorszy ze scenariuszy. Jeżeli w końcu przyzwyczaję się do porażek, to może nie będę mnie zaskakiwać. Przestaną przychodzić i straszyć mnie swoim zamaszystym trzaśnięciem drzwi, przestaną być gościem, zamieszką w mojej egzystencji, uodpornią mnie w końcu. Bo nie chcę już tak. Dość paraliżującego lęku, zmuszającego do heroicznych aktów udawania. Nic bardziej nie zmusza do naklejania uśmiechu na twarz, jak smutek w tłumie. Nic innego nie powoduje tak silnego paraliżu mięśni twarzy, które automatycznym i wyćwiczonym impulsem podnoszą kąciki ust do góry, by policzki urosły nagle, a oczy... Oczy nie kłamią. Nie lśnią, jak przy szczerej radości. Gdy ludzie udają, zmienia się w nich wszystko - prócz oczu. One zostają puste, blade i jakby za mgłą. One same się topią w głębokości źrenic i nie pozwalają kolorom błyszczeć. Jakby nagle zasada odbijania światła znikała wśród emocji. Wszędzie jest szaro, szaro do potęgi entej, szaro i pusto, wszystko paruje nieznośnym i drażniącym zapachem przegranej. Choć już sama nie umiem sprecyzować, o co walczę. Gdzieś we mnie kończą się zapasy optymistycznego spojrzenia, znika coranny uśmiech i kojące mrużenie powiek do słońca. Na firmamencie chmury. Wiosna przestraszyła się mojego świata. Rok temu nie zabijałam się na raty.


Wszystkie te sny spaliły realność marzeń.

wtorek, 6 marca 2012

4. (219)

Zastanawia mnie, skąd tyle wspaniałych słów w kierunku Boga w każdą niedzielę, bądź, w przypadku pobożnych babć z różańcami, codziennie. Zastanawia mnie, dlaczego Bóg jest tak genialny i miłosierny, skoro co rusz podstawia kłody pod nogi i zsyła deszcze niepowodzeń. Dlaczego pada się przed niż na kolana, choć nie widać go, nie słychać i nie czuć. Dlatego, że umarł przez ludzi? To dlaczego nie padamy z bojaźnią przed każdym samobójcą? Nie znam odpowiedzi. A jednak sama także błagam o cuda, o choćby anielski dotyk, o mrugnięcie oka "z góry". Odchodzę od Najwyższego, szydzę z Niego, gardzę Nim, a potem i tak mozolnie wracam - bo potrzebuję wiary, że jednak istnieje jakikolwiek sens cenniejszy niż przyziemne wartości zmaterializowane przez pieniądz, że jest ktoś, kto mimo braku ładu i składu panuje nad życiem i nie pozwala upaść wszystkim na raz. Wszystkie moje wahania i oskarżenia prędzej czy później sprowadzają się do wiary. Czasami po prostu lubię zrzucić winę na kogoś, kto i tak się nie sprzeciwi. I nie chodzi mi o uczucie ulgi. Nie chcę tylko czuć rozczarowania. Nie chcę pozwolić, by w mojej głowie błądziło przekonanie, iż to ja sama komplikuję sobie życie. Bo nie jest tak... Prawda...?
Wzrok co raz zezuje w górę i czeka na karę. Nie powinnam była znieważać boskości samego Stwórcy. Nie powinnam, a jednak to robię, robiłam wiele razy, żadnej konkretnej kary nie otrzymałam. Jedynie to złośliwe pytanie... Czy Jemu jest przyjemnie, jak patrzy na Swoje Dzieło? Czy lubi widok cierpiącej ludzkości, potoków łez, strumieni krwi, wrzasków nocy? Może w rzeczywistości jest starym pijaczyną z brodą, który przypadkiem zawładnął Wszechświatem. W moich oczach nie jest już ideałem. Nie wiem, dlaczego, ale wiem, kiedy to się stało. Wraz z momentem, gdy postanowił stworzyć ludzi. Hej, ty Wszechmogący, czy aby na pewno byłeś wtedy zdrowy na umyśle?
Nawet to, że także mi  nie dane byłoby egzystowanie, nie jest w żadnym stopniu przerażające. Ciężko jest żałować życia, gdy ono samo w sobie jest nasiąknięte żalem jak gąbka wodą i mydlinami.


Rozum genetycznie struty.

/przepraszam, jeśli kogoś uraziłam swoimi poglądami, do których, bądź co bądź, mam prawo

poniedziałek, 5 marca 2012

3. (218)

Chyba nie będę kłamać, jeśli krótko stwierdzę, że już nie jestem ślepcem, gdy chodzi o uczucia. Wyleczyłam się, choć nie potrafię podać nawet nazwy leku. Może to czas, może to przyjaciele, może to anioły, a może to świadomość własnej głupoty i znaczącej nadwyżki tego rodzaju nadziei, którego nazywam naiwnością. Być może nawet nie było z czego się leczyć. Może to był tylko nagły zryw serca i tęsknoty uwięzionej we mnie, której od dawna nie dane było czuć ciepła. Przez chwilę zachciało mi się żyć i kochać bardziej niż zwykle. I rzuciłam się w otchłań, nieświadoma konsekwencji, nieświadoma bólu, nieświadoma bagna, w jakie z ochotą i radością wypisaną na twarzy wskoczyłam. Było pięknie. Słońce świeciło z dawnym blaskiem, nie widziałam, że ono po prostu ostatni raz błyska do mnie, bo zachodzi, i wiele krwi się poleje, zanim wstanie ponownie. Ale ja byłam głupia. Widziałam we wszystkich chmurach czerwień i kształt serca, a nie zdołałam dostrzec, iż każda kolejna strzała Amora to nowy piorun, niszczący wszelką materialność na swojej drodze. Ale mnie nic nie obchodziło. Każdą wymykającą się wbrew woli łzę miałam za życiodajny deszcz, każdy ucisk w sercu tłumaczyłam zmianami ciśnienia, każdą nieprzespaną noc kaprysem Boga. Miałam naszyty na facjatę uśmiech, sztuczny do granic możliwości,  a jednak tak wiarygodny, że śmiałam nazywać swoje życie sensownym. Potom zrobiło się jakby chłodniej. Serce nie nadążało z ogrzewaniem dygoczących ramion. Zęby grały smutną melodię wciąż tym samym, motorycznym dźwiękiem. Ciemność zniewalała moc wzroku, doprowadzając układ nerwowy do stanu głębokiego szoku. Przestało być barwie i dostatecznie pozytywnie, sny wróciły do krainy umarłych marzeń, a bezlitosna rzeczywistość kazała mi cierpieć i cieszyć jednocześnie. Jakikolwiek, nawet ten nieistotny uśmiech skierowany gdzieś koło mnie był jak sypanie soli na rany - przeraźliwie bolesny, ale też odkażający. Wszystkie literki w przykrótkich wiadomościach stawały się uzależnieniem dla oczu, mimo potoku łez i zaciśniętych pięści. Śmiech, płacz, śmiech, płacz, wartości, emocje, uczucia zlewały się, stanowiły coś na kształt nieprzyjemnej w widoku papki. Pod płucem nosiłam tykającą bombę. Czekałam, aż rozłoży mnie na liczby pierwsze. Aż... dorosłam. Bardziej niż zwykle. Nawet nie musiałam latać ze śrubokrętem ani przestawiać kabelków. Bomba rozbroiła się sama. I nawet jeśli wolność jest tylko mitem, to ja dziś trwam w tym micie i nie mam w sobie nadto miłości. Dźwięk wiadomości mija uszy. Obojętności, witaj.


Odpocznijmy.


/żebrzę o 20 obserwatora

niedziela, 4 marca 2012

2. (217)

Gdzieś po podłodze walają się moje wnętrzności. Pies ciąga i szarpie jelita, w kółka od fotelu wplątują się kabelki z mózgu, a serce tłucze się po kątach. I niby wszystko jest w porządku, nie ma zwarć ani niechcianych spięć, a jednak prąd jakby sam z siebie nie chce płynąć naturalnym tempem, zapycha mi żyły i nie daje oddychać. Nawet gdy cisza sięga granic swoich możliwości, a czas przestaje kłopotliwe stukać wskazówkami, to i tak zmienia się tylko to, co zewnętrzne. We mnie wciąż jest ta bestia, która jak dotąd jeszcze nie zrozumiała beznadziejności swoich działań. We mnie nadal panoszy się potwór, który szepcze z nienawiścią, wyrzuca z ust porcje słów, zabija mnie co jakiś czas, zgrabnym ruchem dłoni. Co mi z braku krzyków o brzasku i ujemnej liczby trzasków drzwi nocą? Może i szczegóły się zmieniły, ale nie całokształt. Z lotu ptaka nadal dostrzegam plamy czerwieni i wypalone przestrzenie, na których rosną już tylko te brudne i niechlujne rośliny z podejściem bezdomnych. Jeżeli trzeba czegoś więcej, niż kojących słów i głębokich jak ocean spojrzeń, to tylko czasu. Czasu, który pozwoli mi zrozumieć, że teraźniejszość to tylko moment, w którym przyszłość staje się przeszłością. Że "teraz" to nawet nie sekunda, nawet nie milisekunda, nawet nie jakakolwiek jednostka czasu. Obiektywnie patrząc, teraźniejszość nie jest warta ni gorsza, jeśli nie umiemy jej zatrzymać magiczną mocą duszy, jeśli nie dana jest nam siła zaginania czasoprzestrzeni. W żadnych tam sprawach wagi światowej. Od tak. By topić się w wodach granatowych i lśniących, wcale nie czując dyskomfortu wody wlewającej się do płuc.
Już chyba tylko obrazy i głosy odbijające się od ścianek mojej czaszki są nadzieją. Wypełniająca się rzeczywistość nie jest przekonująca, leczę ją więc własnym wyobrażeniem o szczęściu. Zostałam obdarta z tajemnic, z wewnętrznego "ja", hierarchia wala się po parkiecie, ale to nic. Czasami nawet lubię upadać, by potem anioły zbierały mnie z czułością z ziemi i odgarniały mi oddechem włosy z przybrudzonego czoła. Czasami nawet to przegrywanie bywa przyjemne, gdy ratują mnie ci, co kochają bardziej, niż pisali w książkach i ukazywali w filmach.


Sam sobie narysuj świat,
coś nie podoba ci się, to sobie to 
zdrap.

czwartek, 1 marca 2012

1. (216)

Pomiędzy niewyraźnymi konturami moich wyobrażeń o szczęściu i nieszczęściu biednie i bezcelowo kołacze się ten stan, który trwa teraz, w tej rzeczywistości. Każda sekunda jest zaprzeczeniem poprzedniej, popadam ze skrajności w skrajności, z wściekłości w płacz, z płaczu w euforię. Wszystko, co dzieje się wokół mnie nie jest ani dobre, ani złe. Nijakie. Wszystkie barwy zasłania mi cienka, szara siateczka nałożona na powieki, która utkana jest z mojej byłej tajemnicy, ze świadomości zdrady za plecami. Nawet słońce wydaje się być wyblakłe, niczym nieodmienne od plagi szarych chmur. Rozmowy z powietrzem przestają być ulgą, samotność dusi mnie swoimi szponami, mimo tego tłumu bez oczu wokół. Zbyt łatwo uwierzyłam w optymizm świata. Sądziłam, że cała ta życiodajna siła mnie nie opuści, że załatałam wszystkie dziury i rany duszy, że tym razem zatrzymam ją w sobie. Myliłam się. Nie przewidziałam ciosających noży na mojej drodze, które w okamgnieniu porwały bandaże, jakimi okręciłam precyzyjnie każdy ślad po cierpieniu. Upadłam i myślę, iż nadal leżę. Patrzę, jak pode mną pojawia się kałuża z łez, krwi i właśnie tej anielskiej mocy, o którą walczę i która jest dla mnie niemal całym światem. Patrzę bezradnie, nie mogąc nic zrobić, jak jedynie czekać na uciszenie szlochu i rytmu serca. To dlatego nigdy nie chciałam, ani nawet nie potrafiłam być optymistką. Jestem człowiekiem, który woli być na dnie i nawet się od niego nie odzwyczajać, a niżeli spadać z hukiem z ostatniego pierwsza radości z gruchotem i odgłosem obijających się o kości organów. To upadki są najgorsze   - zwłaszcza te metafizyczne. Te, które nie ważne jak mocne by były, nigdy nie staną się ostatecznymi i śmiertelnymi. To dopiero wstając można umrzeć. Gdy serce nie wytrzyma siły zmian i pęknie w wyniku nadmiernego wysiłku. A co, jeśli ktoś umarł już dawno, na swój anormalny i psychiczny sposób?
Co mam zrobić, jak nie wyrwać serce i mózg i zakopać ich, razem, a najlepiej uprzednio podzióbać je obsesyjnie łopatą lub innych intrygującym, metalowym narzędziem, tak, aby teraz to oni cierpieli tak, jak ja przed nich od wielu lat? Co innego mam zrobić? Co by powiedział ten z nieba?
Spokojnie... Patrz w przyszłość. Przecież zawsze będzie też ten lepszy czas, jakkolwiek źle by nie było. To jest twoja rzeczywistość. Nie uciekaj od niej...


Czasami nawet walka wydaje się być zbędna.