poniedziałek, 5 marca 2012

3. (218)

Chyba nie będę kłamać, jeśli krótko stwierdzę, że już nie jestem ślepcem, gdy chodzi o uczucia. Wyleczyłam się, choć nie potrafię podać nawet nazwy leku. Może to czas, może to przyjaciele, może to anioły, a może to świadomość własnej głupoty i znaczącej nadwyżki tego rodzaju nadziei, którego nazywam naiwnością. Być może nawet nie było z czego się leczyć. Może to był tylko nagły zryw serca i tęsknoty uwięzionej we mnie, której od dawna nie dane było czuć ciepła. Przez chwilę zachciało mi się żyć i kochać bardziej niż zwykle. I rzuciłam się w otchłań, nieświadoma konsekwencji, nieświadoma bólu, nieświadoma bagna, w jakie z ochotą i radością wypisaną na twarzy wskoczyłam. Było pięknie. Słońce świeciło z dawnym blaskiem, nie widziałam, że ono po prostu ostatni raz błyska do mnie, bo zachodzi, i wiele krwi się poleje, zanim wstanie ponownie. Ale ja byłam głupia. Widziałam we wszystkich chmurach czerwień i kształt serca, a nie zdołałam dostrzec, iż każda kolejna strzała Amora to nowy piorun, niszczący wszelką materialność na swojej drodze. Ale mnie nic nie obchodziło. Każdą wymykającą się wbrew woli łzę miałam za życiodajny deszcz, każdy ucisk w sercu tłumaczyłam zmianami ciśnienia, każdą nieprzespaną noc kaprysem Boga. Miałam naszyty na facjatę uśmiech, sztuczny do granic możliwości,  a jednak tak wiarygodny, że śmiałam nazywać swoje życie sensownym. Potom zrobiło się jakby chłodniej. Serce nie nadążało z ogrzewaniem dygoczących ramion. Zęby grały smutną melodię wciąż tym samym, motorycznym dźwiękiem. Ciemność zniewalała moc wzroku, doprowadzając układ nerwowy do stanu głębokiego szoku. Przestało być barwie i dostatecznie pozytywnie, sny wróciły do krainy umarłych marzeń, a bezlitosna rzeczywistość kazała mi cierpieć i cieszyć jednocześnie. Jakikolwiek, nawet ten nieistotny uśmiech skierowany gdzieś koło mnie był jak sypanie soli na rany - przeraźliwie bolesny, ale też odkażający. Wszystkie literki w przykrótkich wiadomościach stawały się uzależnieniem dla oczu, mimo potoku łez i zaciśniętych pięści. Śmiech, płacz, śmiech, płacz, wartości, emocje, uczucia zlewały się, stanowiły coś na kształt nieprzyjemnej w widoku papki. Pod płucem nosiłam tykającą bombę. Czekałam, aż rozłoży mnie na liczby pierwsze. Aż... dorosłam. Bardziej niż zwykle. Nawet nie musiałam latać ze śrubokrętem ani przestawiać kabelków. Bomba rozbroiła się sama. I nawet jeśli wolność jest tylko mitem, to ja dziś trwam w tym micie i nie mam w sobie nadto miłości. Dźwięk wiadomości mija uszy. Obojętności, witaj.


Odpocznijmy.


/żebrzę o 20 obserwatora

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze naruszające godność i prawa człowieka, obraźliwe i spam nie będą akceptowane. Za każdą literkę, wyraz i zdanie dziękuję z całego serca i czekam na Twoją opinię. Nie bój się! Napisz coś, niech Twoje słowa przyniosą mi nieco uśmiechu ;)