piątek, 2 listopada 2012

1. (292)

Jestem ostatnim z ogniw tego łańcucha. Ostatnim, najmniej ważnym, pomijanym, ale i pierwszym, pożeranym przez was szybkimi zębów szarpnięciami. Poczekaj sobie trochę, poczekaj. Nagle zorientujesz się, że ci umknęłam, zostałam za bardzo z tyłu, skręciłam nie tam, gdzie ty i nie ma mnie bardziej jeszcze niż kiedyś. Tak, tak, to możliwe. Dopóki wciąż stawiam kroki na naszej brudnej ziemi, dopóki wciąż raz na rok wciągam w siebie powietrze, dopóki poruszam czasami ustami, mówiąc echem - dopóty mogę znikać bardzo i bardziej i zatrzymać mnie można już prawie wcale, nawet w ramionach czyichś jestem kłębkiem powietrza i trudno jest poczuć moją obecność.
Szukam gdzieś w przestrzeni tego wymarzonego miejsca zastępczego, gdzie mogłabym na chwil parę przestać błądzić korytarzami wspomnień, wyrwać z serca wszystkie ludzkie drzazgi i bez względu na pogodę czuć ciepło i mieć jeszcze jakieś kształtne, lustrzane odbicie. Szukam gdzieś w sobie tej siły, by wyjść z grobu i nie traktować siebie jak wraku, nie patrzeć na siebie jak na pustkę w przestrzeni, na elementarny składnik szarych, brudnych cieni. Już prawie uwierzyłam i przyszło mi teraz tego żałować, zakrztusiłam się swoim śmiechem, ma smak gorzki, pluję nim na ślady waszych stóp, na ślady odsunięte od moich. Od dłuższego czasu senność miesza się z czuwaniem, jakbym chciała obronić wszystkie drobinki kurzu, patrząc na nie z swoistą czułością, ze współczuciem, z bliskością. Jestem spokrewniona z padającym deszczem i nie raz pewnie przemknęłam ci pod oknem, ale byłam szara i smutna, nie widać mnie wtedy zupełnie, nie chcecie mnie widzieć zupełnie, nie patrzycie na mnie zupełnie.
Tak banalnie łatwo zamknąć wszystkie słowa w sobie samej, klucz bez sentymentu wyrzucić za okno i czekać na to dziwne tykanie. Aż czuję, jakbym z sekundy na sekundę miała w sobie coraz więcej buzujących bomb ze słów, bomb, które trzeba czym prędzej rozbroić, ukołysać ich rytmiczne oddechy, żeby nie zaczęły mnie rozsadzać, wypływać ze mnie strugami przekleństw, strugami małych kropel grzechów.
Przykrym obiektem są oczy, którym blask zniczy rozmazuje wodny roztwór soli. Przykrą wizją są ciche pogrzeby w wyobraźni, pogrzeby dusz mniejszych od naparstka.
I widzę siebie za rok w tym miejscu i widzę siebie, wiem, że tak jeszcze nigdy nie płakałam.
Pewnie to mój wybór, wina moja, moja skaza. Pewnie to takie małe "tylko", takie nieistotne tło, które zamyka oczy i nocą jest w środku dnia. Pewnie niezauważalnie znikłam i zwątpiłam w swoją przyszłość, widzieć siebie nie muszę wcale, by znać tą zerową wartość i wciąż od świadomości uciekać.


Nienawidzę ludzi za każde kłamstwo, które musiałam połknąć, żeby teraz nim rzygać.

post pisany przy utworze: