sobota, 31 grudnia 2011

12. (175)

Rok 2011 za kilka godzin się skończy. To chyba jest odpowiedni moment, by podsumować cały rok na blogu. Z tego miejsca dziękuję wszystkim, WSZYSTKIM, którzy poświęcali swój cenny czas na czytanie moich wpisów, okraszonych amatorskimi próbami przekazywania informacji literacko, pod postacią przenośni i epitetów. Przeglądając archiwum, widzę, jak bardzo doskonalę swój niszowy i niedopracowany styl pisania, widzę, jak poprzez kolejne dziesiątki postów przechodzi zmiana, na lepsze, jak moje słowa przestają być tylko zbiorowiskiem niepoukładanych myśli, ale czymś... czymś wartościowym, jak wspomnienia. Cieszę się z tych trzech tysięcy osiemset osiemdziesięciu dwóch wyświetleń, cieszę się z każdego komentarza, z każdego nowego obserwatora. Jest ich już piętnastu. 175 wpisów, licząc z tym. Kto by pomyślał... Aż 175 razy siadałam przed komputerem, mając przed oczami puste okienko bloggera, 175 razy przelewałam tu samą siebie. 175 razy usuwałam raz po raz jakieś zdania, karcąc się w myślach, że za bardzo odbiegam od tematu. 175 razy pozwalałam, by serce mną dyrygowało. Chcę, by następny rok, 2012, był zarówno dla mnie, jak i dla was, Wiernych Czytelników, owocny w dobro. I w prawdę. Prawda jest czymś, co definiuje miłość, przyjaźń i wszelkie wartości. Zachęcam, nie bójcie się komentować.Jeśli lubicie sprawiać, że człowiek potem uśmiecha się do siebie przez 15 minut, to śmiało. Dla mnie to więcej, niż parę liter.Dla mnie to pewnego rodzaju odznaka. Docenienie mojej pracy. Chcę także wymienić nazwy blogów niektórych z moich obserwatorów, tych, co je posiadają. Są to:
http://soundnessofmind.blogspot.com/
http://kochamciedwaczterynadobe.blogspot.com/
http://myslaislowem.blogspot.com/
http://niepoprawnaegoistka.blogspot.com/
http://artbypeyton.blogspot.com/
- http://iwantateardrophitting.blogspot.com/ (tu szczególne podziękowania, naprawdę, Magda, zasługujesz na wyróżnienie)
http://mokasyny.blogspot.com/
http://let-it-fall.blogspot.com/
http://maartyskaa.blogspot.com/.

Dziękuję raz jeszcze!

piątek, 30 grudnia 2011

11. (174)

To chyba dobry czas na zmiany. Nie tylko te związane z wprowadzeniem porządku w życie, ale także te wewnętrzne, głębokie i istotniejsze od całej reszty. Czas rozciąć sznury trzymające przywiązaną do mnie tabliczkę z napisem "Uwaga, mam problemy i nie umiem odsunąć ich na drugi plan". Trzeba to skończyć. Zaufanie musi znać granice, musi wiedzieć, kiedy zaczyna być czymś chorym, czymś zbyt łatwym. Nie mogę oczekiwać od świata zrozumienia. Świat nie jest mną, a ja - nie światem. To ze sobą nie gra. I choć przeciwieństwa się przyciągają, to nie tym razem, nie teraz. W życiu nie warto posługiwać się definicjami, wyjątków jest więcej niż reguł. To mi, niestety, nie służy. Naiwność mnie niszczy. Jest wadą równie upierdliwą jak wrażliwość. Jednak to nie to jest najgorsze. Znacznie bardziej nużącym faktem jest to, że, podczas gdy nadwrażliwość wrzyna mi się w skórę i miota mieczami porażek, ja nawet nie próbuję się bronić. Nie daję z siebie ni krzty siły, zakładając, że jej po prostu nie mam. Głosów sprzeciwu słyszę mnóstwo. Ale to mój jest najgłośniejszy i dla mnie najważniejszy - to chyba zasadnicza cecha egoizmu. Być może tylko jakiś anioł potrafi mnie nawrócić i pokazać mi zalety istnienia. A może to także za mało. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo...
Czekam z wielką niecierpliwością na moment, gdy, spojrzawszy na ekran telefonu, ujrzę piękną cyfrę 2012. To dla mnie symbol grubej krechy pod tym, co za mną. Ostatnie miesiące sprawiły, że coś we mnie umarło. Coś przestało istnieć. Coś zostawiło mnie uboższą. Wiem, nie zmyję z siebie blizn, które pozostawił los. Trzeba to zakończyć, przerwać, zdecydowanie się sprzeciwić. Trzeba zacząć nowy rozdział. Po raz nasty, ale jednak z większą wiarą i świadomością. Świadomością, jak wiele zła wyrządziłam i nadzieją, że mogę choć spróbować je naprawić. I jak wiem, co będzie, gdy schowa mnie ciemność. Wiem, bo nie raz czuwałam z ciszą przerywaną cichym pochlipywaniem i drażniącym bólem. Różnica będzie jednak zasadnicza - świat się o tym nie dowie. Światu, ludziom i Bogu podoba się uśmiech. I będzie. Będzie. Z zaciskaniem dłoni, aż palce pobieleją, z odwracaniem głowy, by ukryć łzy, z uciekaniem wzrokiem. Ale będzie. My, ludzie, nie wdajemy się w szczegóły. Nie czytamy instrukcji obsługi, nie zerkamy na naklejki opakowań. My, ludzie, wszystko wiemy najlepiej, wszystko umiemy, prócz życia.


Jeśli umrzesz, zanim umrzesz,
to nie umrzesz, kiedy umrzesz.

czwartek, 29 grudnia 2011

10. (173)

Miałam swoją szansę. Nie jedną, nie dwie, a kilkadziesiąt. Miałam wiele szans. Straciłam je. Stojąc na linii startu, nie raz słyszałam strzał pistoletu i głos krzyczący "Start!". A jednak nie biegłam, patrzyłam na okazje śmigające mi przed oczami. Jak idiotka czekałam, aż ktoś przyjdzie, weźmie mnie za rączkę, poprowadzi i jeszcze wytłumaczy, co powinnam powiedzieć. Czekałam, aż to meta przyjdzie do mnie, zamiast po prostu zacząć działać i dążyć do celu. Czekałam, choć podświadomość wrzeszczała na mnie, wykrzykiwała konsekwencje zwlekania, które przewidywała, a które dzieją się właśnie teraz. W gruncie rzeczy nie powinnam być nawet zaskoczona. Pesymizm płynący w mojej krwi od razu ukierunkował mnie na porażkę. Byłam świadoma zakończenia, spodziewałam się bólu. Nie powinnam zbytnio cierpieć. A więc dlaczego...? Skąd to uczucie, skąd to... rozczarowanie? Pieprzona nadziejo, mogłabyś choć raz umrzeć! Mogłabyś odejść, zabrać za sobą wyobrażenia o szczęściu i wszelkie niepoprawne motywacje. Rozeszłoby się po kościach to, co teraz zakrząta mi głowę. Dziś ci się, głupia nadziejo, sprzeciwię. Usunę się w cień. Zniknę. Przestanę się narzucać i ufać przeznaczeniu. Wiem, że to nie będę ja. Ale tak trzeba. Jedyny i najlepszy sposób na ukrywanie uczuć to  powtarzanie sobie, że jest okey, idealnie okey, zajebiście okey, tak, kurwa, okey, że wcale nie okey, cudnie okey. Wiem, to jak picie kranówy w butelce z napisem "Krystaliczna woda termalna z Alp". Ale wiara podobno czyni cuda. Ja będę wierzyć, że uda mi się grać, że uda mi się zaprzyjaźnić z ignorancją, że to wszystko przykryje się warstwą kurzu i niedopowiedzeń aż do chwili, gdy nikt, prócz mnie, nie będzie o tym pamiętał. Nie mogę teraz kierować się sercem, bo ono się rwie, wali w płuco, pompuje krew z szaleńczą siłą. Ono jest głupie. Ono chyba zapomniało, jak potem jest ciężko. Z natury swojej znów wszystko legnie w gruzach. Znowu się nie uda, ale to przecież nie jest najgorsze. Najgorsza jest ta świadomość, już po fakcie, że miało się tyle szans, tyle genialnych okazji, tyle możliwości aby wznieść ten budynek, aby znaleźć jakiś fundament dla dwojga dusz, a się to zaprzepaściło. Tak, poddaję się. Choć, w gruncie rzeczy, ktoś kiedyś powiedział mi, że w nie których sytuacjach jedyne, co mogę zrobić, to nic. Właśnie taką taktykę chcę przyjąć. Chcę nie robić nic tylko cierpieć, chcę czekać i nurzać się w bezczynności. Nikt nie mówi, że to będzie proste. Ale to próba. I, tym razem, nie ode mnie zależy, czy uda mi się ją przetrwać i wyjść z niej cało, bez nowych blizn na duszy.
A nadzieja? Ona będzie zawsze, czy tego chcę, czy nie. Ona nie potrafi umrzeć. Chyba, że ja umrę. Nadzieja jest jednym z naszych organów. Takim, który wylezie z każdej choroby. Takim, co daje nam więcej, niż serce, pompujące krew dla naszego istnienia. Bez nadziei to nie ma większego sensu. Bez nadziei nic nie ma.
Nic.


Jeżeli jeszcze nie wiesz,
to ci powiem:
nie ma szczęścia.
Nie ma.

wtorek, 27 grudnia 2011

9. (172)

Chcę cierpieć z miłości. Chcę cierpieć właśnie w taki sposób. Chcę cierpieć ze świadomością, że mam szczęście na wyciągnięcie ręki. Chcę cierpieć właśnie tak, bo to najlżejszy z wszystkich rodzai cierpienia. Chcę się wić z bólu, chcę ryczeć co wieczór i chcę umierać właśnie przez miłość. Nie, wcale nie zwariowałam. Nie postradałam zmysłów, w każdym razie nie bardziej niż zwykle. Cierpienie przez kogoś/dla kogoś/w imię kogoś jest na swój sposób piękne. To niczym nieegoistyczna kara za wszelkie błędy. Znacznie lepiej jest cierpieć, gdy to nie my jesteśmy powodem bólu. Wtedy przynajmniej można zrzucić z siebie winę... Wówczas można łudzić się, bądź co bądź, idiotycznym stwierdzeniem, że cierpienie ma jakikolwiek sens. Tak, dostrzegam go, choć jakby przez zdumiewająco gęstą mgłę. Ból duszy uszlachetnia nasze życie. W jakiś sposób staje się kropką nad "i", ostatnim słowem. To nie jest proste. Ale zobacz - gdy będziesz wstawać codziennie o 7.00, przyzwyczaisz się do tego. A gdy będziesz cierpieć codziennie, to to także stanie się dla ciebie czymś normalnym. Cierpienie zawsze będzie nieodłącznym elementem życia. Czas to pojąć i przestać kłócić się z Bogiem ,wypominając mu błędy w scenariuszu. Tak najwyraźniej ma być. Chcę tego. Chcę czuć ból serca - to idealne potwierdzenie jego istnienia. Dlaczego? Bo to lżejsze, wbrew pozorom, od samotności czy lęku przed samym sobą. To lepsze od nienawiści do siebie i trwaniu w tej brudnej powłoce na Ziemi, niekoniecznie tak zielonej, jak na obrazkach. Gdy pozwalasz sobie na cierpienie przez kogoś, to albo jesteś cholernie słaby albo ci po prostu cholernie zależy.
Tak będzie lepiej. Schowam się w kąt z książką, kubkiem gorącej herbaty i moimi uczuciami. Tak będzie wygodniej, choć, na Boga!, nie dla mnie. Już teraz czuję, jak zrezygnowanie, rozczarowanie i tęsknota uwierają moje ciało, skracają oddech, blokują przepływ krwi. Ale po co o tym mówić? Ważne, że się uśmiecham, że tak pozytywnie wyglądam na tle szarej mozaiki codzienności, że jestem tak dobrą aktorką życiową. Ważne, że wszystkim się podoba moje bezproblemowe oblicze. Trzeba mieć sokoli wzrok duszy i mnóstwo chęci, aby zajrzeć mi do wnętrza. To dobrze, tak myślę. Chyba dobrze. Dobrze...?
Tak, to dobrze. To gwarancja, że ludzie, którzy chcą zajrzeć pod moją maskę naprawdę się starają. Chcieć nie zawsze oznacza móc. Ale zawsze oznacza próbować. I z tego miejsca gratuluję tym, co odkryli moje prawdziwe ja. Gratuluję im, bo to nie była łatwa droga. Stroma. Wiesz, co to oznacza? Można się z niej szybko stoczyć.
To nie będzie dobry wieczór. Czuję to, o tu, w serduchu. Ale co tam, dziś będę pięknie cierpieć z miłości. Życzyliście mi tego, czego tylko chcę. To macie.


Umrę za kogokolwiek,
byle już, dzisiaj, teraz
pójść do nieba i nie czuć żadnego bólu.

piątek, 23 grudnia 2011

8. (171)

Chcę z tego miejsca wszystkim moim Czytelnikom, tym znanym i nieznanym, życzyć cudownych Świąt Bożego Narodzenia, spędzonych z ludźmi, których kochacie. Niech te dni nie będę tylko okazją do podniecania się prezentami i ogólnoświatowym obżarstwem, ale czymś więcej - czymś, co choć w jednej setnej procenta zmieni nasze dusze na lepsze. Przecież wcale nie chodzi o śnieg (który, nota bene, jest passe) ani o uginający się pod ciężarem potraw stół, ale o to, co w sercu. 24 grudnia zwierzęta przemawiają ludzkim głosem. Może i my w końcu powinniśmy zacząć być nieco bardziej ludzcy?
Korzystając z okazji, dziękuję za wszystkie komentarze, i odwiedziny, jak też za aż piętnastu obserwatorów. To dla mnie naprawdę wiele znaczy, dzięęęęekuję!


Wesołych Świąt!

7. (170)

Nie ma śniegu,
nie ma choinki,
nie ma karpia,
nie ma opłatka,
nie ma życzeń
i nie ma kolęd.
Jest tylko twoje serce,
tak brudne i zimne.
Myślisz, że ono zmartwychwstanie...?

6. (169)

Gdy spotykasz aniołów na swej drodze - nie doszukuj się białych skrzydeł na ich plecach, aureoli nad głową oraz bieli na skórze. Nie czekaj na bijące od nich światło i boskie znaki. Anielskości nie widać oczami. Jeśli chcesz poznać anioła, zajrzyj mu do duszy. Przekonaj się, że altruiści jednak istnieją, że są na tej zimnej ziemi tacy, co samym uśmiechem potrafią roztopić lód. Anioły nie budują wieżowców w ciągu paru minut ani nie latają. Anioły leczą ludzi - choć, co dziwne, sami nimi są. Anioły mają w sobie coś, co jak powietrze wpływa do płuc, a z nich do każdej komórki ciała, napełniając ją wzruszeniem, ciepłem i, przede wszystkim, leczącą, prawdziwą nadzieją. Anioły w cudowny sposób zabijają wszelkie zło, anioły wypędzają z człowieka pesymizm, by choć na parę minut, godzin, dni stać się sobą, bez udawania, bez gry, bez jakiegokolwiek patrzenia na innych.   Dają wolność. A co to jest wolność? To właśnie bycie sobą, tylko i wyłącznie sobą. My, łamliwi przedstawiciele homo sapiens udający twardych, mamy na oczach czarne opaski, nie widząc niemal niczego, prócz własnego "ja" i jego potrzeb. Chodzimy po omacku, wpadamy na siebie z hukiem, ale rzadko pada z naszych ust słowo "przepraszam". Podobno przepraszanie nic nie da, nie da się cofnąć czasu. Ale wyrządzone zło można choć spróbować naprawić, aby choć sumienie mogło zasmakować spokoju. To nie prawda, że przepraszanie nie działa. Nie ma nic bardziej skutecznego, niż szczerość słowa i świadomość, że komuś jednak zależy na tym, byś nie cierpiał. Nie ma nic lepszego niż bliskość. Pozwól jakiemuś aniołowi zdjąć czarny materiał z oczu zasłaniający ci świat. Pozwól, aby obraz nie był tylko czarny. Zobacz miłość. Zobacz.
Nie od dziś wiadomo - dobro jest znacznie trudniej dostrzec, niż jakikolwiek negatyw. Może czas to zmienić. Niech nadzieja nas ratuje. Niech anioły nas prowadzą. Niech wyciągną z nas piekło. Nie chcę się już wstydzić, że jestem człowiekiem.


Bądź.
To mi wystarczy.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

5. (168)

Jak się cierpi, to cała reszta zaczyna znikać za mgłą. Nie wtedy rzeczy ważnych i ważniejszych. Jest tylko ten ból i jego powód. Jest tylko ta chwila i świadomość, jak bardzo samych siebie zawiedliśmy. Jest tylko to dziwne, nieokreślone uczucie, w sercu, nieprzyjemne, bolesne, ale zdecydowanie bardziej psychiczne niż fizyczne. Wszystko można znieść - piekące od potoku łez oczy, roztrzęsione, rozdygotane serce, drapanie w gardle od płaczu, łomot w głowie... Wszystko, z wyjątkiem tego bólu, którego zwykłam nazywać rozczarowaniem i tęsknotą w jednym. Czasem po prostu nie da się przeskoczyć pewnych etapów cierpienia. Trzeba wylać hektolitry łez, przesiedzieć kilka godzin bezczynnie, pobłądzić parę nocy w labiryncie myśli - to oczyszcza. Jak antybiotyk - pomaga, choć nie jest wcale przyjemne, a jednak konieczne. Wszystko po to, by być pustką. Ale tylko taką, którą można ponownie napełnić nadzieją i prawdą. Gorzej, gdy wraz z wylaniem wszelkiego bólu w ciekłym stanie skupienia wszelkie rany zaszyjemy nicią egoizmu. Wtedy nadejdzie prawdziwa tragedia. Obojętność. To jest pustka. Próżnia wewnątrz ciała. Stan nicnieczucia. Podobno po każdej powodzi w końcu wstanie słońce. Najbardziej krytyczny moment mam już za sobą. Teraz tylko czekam na ten suszący błysk światła, czekam na moment, gdy nie będę łudzić się, że świecąca żarówka może być źródłem nadziei. Czekam na chwilę, gdy moja głowa uwolni się od tego bólu. Usuwam się w cień - to moja technika. Właśnie tak ucieka się od miłości. Tak się poddaje, właśnie tak. Tak się upada, aczkolwiek zawsze z uśmiechem, bo "co ludzie powiedzą...". Schowam to uczucie, głęboko, w zakamarki serca. Będzie kuło mnie i uciskało, lecz jestem w stanie się przyzwyczaić. Jedyne, co mogę zrobić, to nie zrobić zupełnie nic.  Jestem w zgodzie z prawdą - a prawdę mówi się zawsze z miłością. Zrobiłam swój ruch. Czy był dobry - to okaże się w trakcie dalszej gry.
Nie, to wcale nie oznacza, że mam siłę, by powstać. Jeszcze długo tu poleżę. Jeszcze długo będę miała nadzieję, zapewne do momentu, gdy poziom wody opadnie i zobaczę, jakich ta ulewa uczuć dokonała zniszczeń. Zapewne do momentu, gdy ten świat spojrzy na mnie z wyrzutem i powie "Zobacz, co zrobiłaś..., to nie ma sensu, nikt cię tu nie chce, JA cię tu nie chcę". Wtedy znów zamknę się w pokoju i będę pluć tym stanem, będę pozbywać się go, będę wylewać te emocje i uczucia przez wszystkie pory i błony śluzowe. Będę rzygać miłością. Będę nią gardzić... Choć tak naprawdę, w środku, czuję, że to nie będzie takie proste, jak wklikanie paru słów na klawiaturze.
Słowo "ból" jest zdecydowanie za krótkim odzwierciedleniem tego, co się pod nim kryje.


Nie myśl, że jeśli uciekniesz,
ktoś zacznie cię gonić...

poniedziałek, 12 grudnia 2011

4. (167)

Spójrz w ziemię. Zobacz, ile tu krwi. Powódź. Krwotok. Rzeka krwi. To dlatego, że ktoś podciął mi skrzydła. Słowami, a raczej ich brakiem. Uśmiechem, a dokładniej nie-uśmiechem. I chodzę tak, na plecach dumnie dźwigam dwie głębokie blizny, na twarzy zamarznięte kałuże, oczy pomazane niedokładnie czarnym smutkiem, we włosach okruchy nadziei. To się nie uda. To upadnie, ta szansa, ta okazja, ta chwila. To się stoczy niczym syzyfowy głaz z niewyobrażalnie stromej góry. Pozostaje tylko czekanie, cokolwiek zaplanował Ten Na Górze. Czekanie na jakąś ulgę, przystanek, środek na znieczulenie. Muszę sama jakoś się leczyć, swoimi sposobami, swoimi lekami pochowanymi pośród kartek w słownikach, swoimi antybiotykami przeznaczonymi do stosowania tylko po godzinie dwudziestej drugiej. Trzeba łapać się jakiegokolwiek wsparcia, choć jest ono palące i ostre, aby tylko nie wypaść z roli, nie zaprzestać udawania, uniknąć pytań, mnóstwa, co mnożą się wraz z moją ponurą miną. Nie mogę przecież zwinąć się w kłębek, zaszyć pod kołdrą i nie żyć. Nie mogę - muszę żyć. To cierpienie nigdy mnie nie ominie, w końcu znajdzie mnie nawet pod warstwą pierzyny. Gdziekolwiek będę, nie pozbędę się bólu. On jest we mnie, pływa w mojej brudnej, skażonej krwi wraz z leukocytami. On jest mną. Ja nim. To ja ten ból powoduję. Więc co mam zrobić... Jak inni, stać się liściem, co, spadłszy już ze swego drzewa potęgi zamienia się w papkę egoistycznych sobowtórów na ziemi, aby tylko zakryć tą nagą ziemię, splamioną krwią? Mam być tym martwym człowiekiem z sercem o barwie czarniejszej niż najciemniejsza noc?
Niczym.
Niczym będę.
Takim czystym, pięknym w swej nicości, tak niewidocznym, tak nawet nie zerem, ale niczym, cudnym, pachnącym powietrzem niczym, co się obraca w nicości, w sferze niebycia. Niczym, co nie musi mówić, dlaczego jest czymś niedostatecznie dobrym, bo jest niczym, a nic jest takie w sam raz, ani za dobre, ani za złe. Niczym być. To musi być fajne. Nie czuć. Nie mieć. Nie cierpieć...
Nie przerwę ciszy. Niech trwa. Niech uczy nas pokory i wzajemności. Niech cisza nas pokazuje, ile jest w tym wartości i uczuć, a ile losowości i przypadku. Niech nas cisza uratuje od zatracenia w gwarze obcych myśli. To próba, czy umiem rozpoznać swoje emocje. To test, nie z chemii, nie z matematyki, nawet nie z biologii i psychologii. Z nas. Z życia. Z czegoś, co właściwie nie ma nazwy.
Potrzeba mi leku innego niż zabawnie mały skalpel w dłoni chirurga z powołania do powolnego zabijania siebie.
Potrzeba mi nadziei.
A nadzieja wcale nie jest częścią mózgowej filozofii. Nadzieja nie umiera nigdy. Chowa się w ludziach, w stanach, rzeczach. Czasem jest tak niewidzialna i zagubiona a powietrzu, że niemal jej nie ma.
To pozory.
Nadzieja nie umiera nigdy.


W samotności myśli są jakby głośniejsze,
cisza jakby bardziej dziwna
a serce bardziej czułe.

piątek, 9 grudnia 2011

3. (166)

Było mnie ciągnąć, trzymać, powstrzymywać, gdy zawracałam. Było odciąć mi drogę, kiedy zmieniłam trasę wędrówki do odwrotności smutku. Było mnie związać, zakneblować i torturować do momentu, gdy wypłynęłyby ze mnie wraz z krwią wszelkie złudne nadzieje i niepotrzebne emocje. Trzeba było mnie odciąć od kroplówki z wspomnieniami. Dlaczego mnie nie uratowaliście...? Dlaczego mnie nie obroniliście przed siłą, jaka nagle wślizgnęła się we mnie? Dlaczego...
Teraz wpatruję się w ekran komputera minutami, kwadransami, godzinami... Nie umiem przestać wyobrażać sobie szczęścia. Nie mogę przestać wzdychać na samą myśl o tym, co nie moje, ale jednak jakby dla mnie... Karmię się wyjątkowo często słodko-kwaśną nadzieją. Potem cierpię na niestrawność gdzieś w okolicach serca, nie, jak zawsze, rozumu. Zabija mnie świadomość beznadziejności moich oczekiwań od Boga. Fakt, pomarzyć można zawsze, ale marzenia to nic innego jak tęsknota. Za tym, co było albo za tym, co mogło być. Za czymś, co wydaje się w tej chwili zabójczo piękne i życiodajne, a ongiś chadzało mi pod nosem - byłam jednak zbyt ślepa, by dojrzeć wszystkie te boskie uśmiechy. Biegałam po polach pełnych kwiatów pachnących szczęściem. Dziś przedzieram się przez szerzące się połacie chwastów, szukając swego kwiatka. Ręce mam poorane bliznami - to tylko dzieła ostu i kaleczącego zielska, co wygląda tak niepozornie, a rani tak idealnie... Oczy mi krwawią - uczula je pył fałszywości. Opadam z sił, żyły strajkują, tylko serce popycha mnie dalej, wbrew wszystkim. Nie widzę światła, chmury znów sieją ciemność. Spada deszcz, słony, słony, dużo deszczu, potężne ilości, deszcz mnie wypala, wysusza, piecze, potęguje ból. Nie mam parasola, nie mogę się schować, nie mam nic, jestem tylko strzępkiem duszy, nie mogę uciec, blokuje mnie przykra świadomość, że, gdziekolwiek pobiegnę, i tak zawsze będę tylko wrogiem, obcą. Jak się nie ma domu, to się jest bezdomnym. Jak się jest bezdomnym, to żyje się tylko po to, by umrzeć. A bezdomność to nic innego jak bezpańskość uczuć...
Może powinnam teraz uderzać rytmicznie młotkiem w skroń i starać się wybić z głowy wszelkie niemożliwości. Nie robię tego. W głębi duszy nie chcę się cofać, choć i tak wszystko kończy się na filmie reżyserowanym przez wyobraźnię i wyświetlanym na powiekach. Nie mogę przestać śnić. Sny zaraz po przebudzeniu doskonale zlewają się z jawą. Wymarzony efekt - szkoda, że taki krótki. Ale kiedyś się spakuję i zniknę, będę wiecznie spała, będę rozkoszować się byciem sobą, sama napiszę swój życiorys, choćby niewidzialną dłonią. Nie będzie tam bólu. Nie będzie.
Nic nie będzie, prócz mnie. Prócz wyimaginowanych postaci z powietrza, prócz egoizmu i waty cukrowej.
Chcę zapomnieć - ale takie słowo w życiowej praktyce nie istnieje...


Chodzenie po cienkim lodzie może być przyjemne
gdy ktoś obok trzyma cię za rękę.

czwartek, 8 grudnia 2011

2. (165)

Wybaczanie nie jest rzeczą ani łatwą, ani przyjemną. Wybaczanie to sztuka, do tego wyjątkowo złudna. Wybaczanie to zazwyczaj zwyczajne wypieranie winy z siebie samych za pomocą czyjejś skruchy. Gdy inni przepraszają, sumienie nam się uspokaja. Szepcze, że tak, rzeczywiście, to nie nasza wina, to on/on/ono(?) zawiniło. Prawda? Prawdy w tym nie ma.Jest kłamstwo. Ono jest zawsze. Robi nam dobrze, ono nas budzi, karmi i łudzi. A winni? Wina zawsze leży po obu stronach, mniejsza, większa, ale jednak. W tym świecie, w cieniach i smrodzie spalin, sumienie choruje na przykrą przypadłość zakłamania idealnego, nie do odrzucenia. Sumienie stało się zbyt bardzo uległe ludzkich wpływom, wygodne i zaskakująco łatwe do uciszenia. Przez moment ja także poczułam w sobie zupełny brak winy. Ale zerknęłam na swoje dłonie. Są brudne od krwi, zaschniętej, bordowej, ale i tej szmaragdowej, świeżej. Wina ciąży na mnie, waży chyba tonę, mimo swej nikłej objętości. Nie jestem dobra w przebaczaniu, plączą mi się kluczowe wartości, sceny, informacje, dialogi... Nie wiem, czy umiem wybaczać dostatecznie prawidłowo. Może jestem zbyt dumna, by słowa wzbudziły we mnie chęć naprawiania tonącego statku. Pewnych dziur chyba nie da się naprawić,  jeśli sztorm nie ustanie, a załoga się nie ewakuuje. Pewnych dziur się nie nareperuje, gdy statek tego nie będzie bardzo chciał...
Nie ma gwarancji na powodzenie.
Nie ma sił, nie ma nadziei, nie ma mnie.
Szanse są nikłe... A jednak coś m,nie tu trzyma, coś każe mi próbować, bez względu na wszystko, bez względu na ciemne chmury ponad głowami.  Jeśli to miłość, to wybacz, zawracam. Głowa mi podpowiada, że tak wygląda ciche wołanie o pomoc, by ktoś był, ktoś, komu podaje się dłoń, nawet gdy droga jest prosta. Kogoś, kto tworzy wspomnienia zbyt  piękne, by wpisać je w karty przeszłości.
Albo to tylko to lubowanie kończenia wszystkiego, raz, a dobrze...


Wszyscy potrzebują trochę ciepła,
by serce nie zamarzło doszczętnie.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

1. (164)

Nie wierzę już. Nie wierzę. Nie wierzę w te wasze czułe mrzonki. Nie wierzę, bo nie chcę w istocie wierzyć. Miłości się nie je na śniadanie, a skoro nie jest ona w stanie zapewnić mi siły na dłuższy czas, to jej nie chcę, kostka czekolady nie uciszy głodu tak męczącego, tak głębokiego, tak od dawna nie zaspakajanego... Nie chcę tego czuć, chcę za to pozbyć się naiwności i zupełnie opętanej wyobraźni, która przedkłada mi na pierwszy plan myśli cudowne, a jednocześnie uświadamiające, jak bardzo daleko mi do spełnienia jakichkolwiek marzeń. Dziś już nie chcę wierzyć w miłość - ona nieodmiennie ciągnie za sobą przeszłość. Wpatruję się w liczne sceny widziane na zamkniętych powiekach i tęsknię. Za sobą, za szczerym i bezpretensjonalnym szczęściem, za sensem... Tęsknota potrafi przyćmić wszelkie wartości. Tęsknota jest zbyt mocnymi okularami przeciwsłonecznymi dla duszy. Tęsknota jest wredna.
Wstrząsają mną dreszcze. Nie wiem, czy bardziej zimno duszy, czy tej fizycznej powłoce. Nie wiem, kto co bardziej cierpi, moje efemeryczne wnętrze czy oślizgłe i obrzydliwe ciało. Nie wiem, plączą mi się te wszystkie nazwy, uczucia, stany emocjonalne i złudzenia. Tracę jakiekolwiek panowanie nad światem w mojej głowie. Burzy się hierarchia o ile ona w ogóle kiedykolwiek istniała. Nie ma nic. Nic nie ma. Tylko te krople, moczące mi koszulkę. One są obce, nieposłuszne. Idą na wojnę z rozsądkiem, choć widzą, jaki on silny, w dłoni ma bezbłędny egoizm, na sobie zbroję z obojętności. Wszystko wokół mnie odstrasza, sprawia, że zamykam się w sobie, jestem sama do potęgi pierdolniętej, w efekcie żyję myśląc tylko o sobie, dbając tylko o siebie i cierpiąc tylko z własnej głupoty. Chcę wciąż więcej i więcej. Chcę brać i czuć chwilowe szczęście wynikające z naćpania się śmiechem nieszczerym, a głośnym, zagłuszającym szloch cisnący się przez przełyk. Chcę ćpać tą sztuczność, by nikt nie pytał, by nikt nic nie widział, a nawet nie wiedział. Chcę grać, być wierna schematowi bezproblemowej Natalki. Dusza we mnie protestuje, choć ma na ustach taśmę. Sepleni, starając się przebrnąć głosem przez warstwę lepkiego, szarego plastiku i powiedzieć, że w tej chwili chcę pobiec do kogokolwiek i powiedzieć o wszystkim. Że potrzebuję już innego leku, żywego, czułego.
Ale miłości dziś już nie ma. Jeśli kiedykolwiek widziałeś miłość, to powiedz mi, jak wygląda, bo ja jej chyba nigdy nie spotkałam. Powiedz mi, jak to jest być całym światem, ale bez danych statystycznych, tylko z uczuciami, tylko z ciszą błogą i lekką.
Milczysz.
Nie wiesz.
Nikt nie wie, teraz nie ma miłości. Nie wierzę w nią, nie chcę wierzyć. Teraz są pieniądze, masa pieniędzy, jednak i tak zawsze ich za mało. Masa nienawiści, choć słowo "masa" nawet nie odzwierciedla rozmiaru egoizmu, co chodzi po chodnikach w wysokich szpilkach i przejeżdża na czerwonym świetle.
Miłości już nie ma.
Wspomnienia zaprzeczają. Serce na znak buntu bije szybciej. Nerwy pulsują z niezgodą.
Rozsądek się zgadza.
Rozsądek to siła.
Napędzana kłamstwem sumienia.


Nie czytam romansów.
Ich autorzy lubią wzbudzać
płacz i świadomość,
że miłość jest idealnym
science-fiction.