poniedziałek, 12 grudnia 2011

4. (167)

Spójrz w ziemię. Zobacz, ile tu krwi. Powódź. Krwotok. Rzeka krwi. To dlatego, że ktoś podciął mi skrzydła. Słowami, a raczej ich brakiem. Uśmiechem, a dokładniej nie-uśmiechem. I chodzę tak, na plecach dumnie dźwigam dwie głębokie blizny, na twarzy zamarznięte kałuże, oczy pomazane niedokładnie czarnym smutkiem, we włosach okruchy nadziei. To się nie uda. To upadnie, ta szansa, ta okazja, ta chwila. To się stoczy niczym syzyfowy głaz z niewyobrażalnie stromej góry. Pozostaje tylko czekanie, cokolwiek zaplanował Ten Na Górze. Czekanie na jakąś ulgę, przystanek, środek na znieczulenie. Muszę sama jakoś się leczyć, swoimi sposobami, swoimi lekami pochowanymi pośród kartek w słownikach, swoimi antybiotykami przeznaczonymi do stosowania tylko po godzinie dwudziestej drugiej. Trzeba łapać się jakiegokolwiek wsparcia, choć jest ono palące i ostre, aby tylko nie wypaść z roli, nie zaprzestać udawania, uniknąć pytań, mnóstwa, co mnożą się wraz z moją ponurą miną. Nie mogę przecież zwinąć się w kłębek, zaszyć pod kołdrą i nie żyć. Nie mogę - muszę żyć. To cierpienie nigdy mnie nie ominie, w końcu znajdzie mnie nawet pod warstwą pierzyny. Gdziekolwiek będę, nie pozbędę się bólu. On jest we mnie, pływa w mojej brudnej, skażonej krwi wraz z leukocytami. On jest mną. Ja nim. To ja ten ból powoduję. Więc co mam zrobić... Jak inni, stać się liściem, co, spadłszy już ze swego drzewa potęgi zamienia się w papkę egoistycznych sobowtórów na ziemi, aby tylko zakryć tą nagą ziemię, splamioną krwią? Mam być tym martwym człowiekiem z sercem o barwie czarniejszej niż najciemniejsza noc?
Niczym.
Niczym będę.
Takim czystym, pięknym w swej nicości, tak niewidocznym, tak nawet nie zerem, ale niczym, cudnym, pachnącym powietrzem niczym, co się obraca w nicości, w sferze niebycia. Niczym, co nie musi mówić, dlaczego jest czymś niedostatecznie dobrym, bo jest niczym, a nic jest takie w sam raz, ani za dobre, ani za złe. Niczym być. To musi być fajne. Nie czuć. Nie mieć. Nie cierpieć...
Nie przerwę ciszy. Niech trwa. Niech uczy nas pokory i wzajemności. Niech cisza nas pokazuje, ile jest w tym wartości i uczuć, a ile losowości i przypadku. Niech nas cisza uratuje od zatracenia w gwarze obcych myśli. To próba, czy umiem rozpoznać swoje emocje. To test, nie z chemii, nie z matematyki, nawet nie z biologii i psychologii. Z nas. Z życia. Z czegoś, co właściwie nie ma nazwy.
Potrzeba mi leku innego niż zabawnie mały skalpel w dłoni chirurga z powołania do powolnego zabijania siebie.
Potrzeba mi nadziei.
A nadzieja wcale nie jest częścią mózgowej filozofii. Nadzieja nie umiera nigdy. Chowa się w ludziach, w stanach, rzeczach. Czasem jest tak niewidzialna i zagubiona a powietrzu, że niemal jej nie ma.
To pozory.
Nadzieja nie umiera nigdy.


W samotności myśli są jakby głośniejsze,
cisza jakby bardziej dziwna
a serce bardziej czułe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze naruszające godność i prawa człowieka, obraźliwe i spam nie będą akceptowane. Za każdą literkę, wyraz i zdanie dziękuję z całego serca i czekam na Twoją opinię. Nie bój się! Napisz coś, niech Twoje słowa przyniosą mi nieco uśmiechu ;)