poniedziałek, 30 maja 2011

22. (52)

Pozwólcie, że zniknę. Na pewien czas. W niedzielę zapewne już napiszę. I postaram się nadrobić zaległości w pisaniu bloga. Ale zanim to nastąpi, muszę nieco odpocząć. Spędzić trochę czasu z przyjaciółką. Wyjeżdżam. Nad morze. I zapominam. O wszystkim, co złe.


Być może jest na świecie miejsce,
gdzie szczęście wdycha się z powietrzem.

sobota, 28 maja 2011

21. (51)

Co to jest przyjaźń? Według wszechwiedzącej Wikipedii jest to bliska więź z drugim człowiekiem, darzenie siebie zaufaniem i miłością. Według mnie jest to coś, co już przestało nas łączyć. Coraz mniej rozmów, coraz więcej kłamstw. Cisza w powietrzu, brak zaufania, obojętność. Wiem, że i tak adresat tych słów nawet ich nie przeczyta. Bo, jak twierdzi, mój blog "zawiera za dużo literek". Dość. Tak nie wygląda przyjaźń. Tak nie powinna zachowywać się osoba, którą, idiotka, nazywałam najlepszą przyjaciółką. Czas skończyć. Ze wszystkim. Nie zniosę dłużej tego bólu. Nie dam rady patrzeć na twoją ignorancję.
Najlepszy przyjaciel jest tylko jeden. I teraz... to nie jesteś ty.
Nie jestem jakoś specjalnie załamana. Właściwie koniec nastąpił już dawno temu. Przyzwyczaiłam się do odgrywania niespecjalnie ważnej roli w twoim życiu. Teraz trzeba tylko czekać na wielki, czarny napis THE END.
To nastąpi szybciej, niż się ktokolwiek spodziewa.
Cholernie tęsknię za przeszłością. Za czasami, gdy rzeczywiście byłyśmy dla siebie wszystkim. Łączyło nas tak wiele... Bez względu na wszystko - zawsze razem. Co się stało? Czemu to wszystko musiało zniknąć? Sznur trzymający nas razem przeciera się stopniowo, lecz skutecznie. W końcu pęknie.
I nie mów mi, że to moja wina. Bo to nie ja znalazłam sobie towarzystwo wolne od problemów. To nie ja nie umiem słuchać. To nie ja nie mam czasu na chwilę rozmowy. To nie ja.
Nie ma drugiej szansy. Dałam ich już zbyt wiele. Ból, jaki mi zadajesz to za wysoka cena. Dołączysz do listy przelotnych przyjaźni. Nie martw się, nie ty pierwsza...
Nie rozumiem twojego zachowania. Aczkolwiek nie będę klękać i błagać o powrót do normalności. Cała esencja naszej znajomości zniknęła wo oceanie niedopowiedzeń. Widocznie tak miało być. Widocznie taki mój los. Trafiłam na nieodpowiednią osobę.
Pamiętasz? Kiedyś obiecałyśmy sobie przyjaźń do grobowej deski...
Do cholery, ty i tak tego nie przeczytasz!


Zabijasz mnie.
Nad wyraz skutecznie.
Zabijasz mnie.
Morderco, którego nadal kocham...

wtorek, 24 maja 2011

20. (50)

- A dlatego masz tu dwa egzemplarze? Po co ci to?
-A co cię to obchodzi? Bo tak trzeba!
- Nawet się zapytać nie mogę?! Co za ludzie!!!

I po takim oto dialogu biegnę do pokoju, by nieco łez wypłynęło mi z oczu. Błahostka. Takie nic. A jednak. W moim przypadku wystarczy. To zdarza się coraz częściej. W niedzielę zgubiłam kilka kropli, bo przesoliłam ziemniaki. To normalne...?
Jest coraz gorzej. Naprawdę, dzieje się coś, na co nie mam żadnego wpływu. Szczerze liczę, że ostatnimi czasy owe humorki zawdzięczam zarwanym nocom. Ale to zaczęło się dawno temu. Z czasem słabło, potem znów się nasilało, słabło... Teraz rośnie do potęgi. Do jasnej cholery, nie umiem walczyć. Wręcz przeciwnie. Pozwalam smutkowi zamieszkać w moim sercu, zgadzam się na plany losu.
Zapewne terapia wakacje+przyjaciele+sen dałaby efekty. Lecz na takie luksusy muszę poczekać.
Nie wiem, czy dotrwam...


Muszę znaleźć swój raj, zanim ktoś mi go zabierze.

Mój raj - to ty.

poniedziałek, 23 maja 2011

19. (49)

Jednak są osoby, dla których warto żyć. Są też tacy, co idealnie potrafią wytrącić mnie z równowagi. Ale to nie o tych będę dziś pisać.
Każdy dzień nabiera głębszego znaczenia, gdy jest ktoś, kto potrafi zarazić mnie nienagannym uśmiechem. Ktoś, z kim mogę beztrosko upić się piwem, które sama sobie naważyłam. To dla takich ludzi się żyje. Wszystkie inne przelotne znajomości należy zostawić za sobą. Nie warto, na prawdę nie warto zaśmiecać swojego życiorysu krótkimi epizodami, pozbawionymi głębszego sensu. Nic nie dzieje się przypadkiem. Wiem, że odejście "przyjaciół" miało sens. Dzięki temu mogłam dostrzec osobę, która bez względu na wszystko, zawsze będzie mi wierna. Czy się wali, czy się pali - ona jest.
K. Zwracam się teraz bezpośrednio do ciebie. I dziękuję. Za każdy dzień, za każdą minutę, za każdą sekundę spędzoną razem. Zawdzięczam ci więcej, niż całej reszcie razem wziętej. Jesteś dla mnie lekiem. Potrafisz zdziałać cuda. Zadziwiasz mnie, codziennie na nowo. Teraz, gdy zaczęłyśmy na nowo już wiem, jak wielkie masz dla mnie znaczenie. Dziękuję ci za to, że jesteś. Liczysz się tylko ty. Mój nr 1. Moje szczęście. Dar od Boga.
Kocham cię.


Daję ci moje serce.
Przyjmij je, proszę.

niedziela, 22 maja 2011

18. (48)

Ciężko jest przestać pogrążać się w smutku. Właściwie szeroko rozumianą depresję mam teoretycznie za sobą. Łykam sobie kolorowe tableteczki, śmieję się, gdy mnie coś rozśmieszy, potrafię żartować, wygłupiać się.
Nie daj się oszukać. To tylko pozory. Gra, która wciągnęła mnie w swą fabułę. Wieczne udawanie, pozbawione jakiegokolwiek sensu, które na stałe weszło mi w krew. Wątpię, czy teraz potrafiłabym płakać. Od dłuższego czasu nawet nie próbuję. Nie umiem. To zbyt trudne. I dziwne. Po co jeszcze bardziej utwierdzać ludzi w przekonaniu, że nie daję rady? Zresztą, kogo to obchodzi...
Nie, nie do końca pożegnałam się z depresją.  Ona nadal tkwi we mnie, znacznie mniejsza, niż kiedyś, ale jednak jest. Przytłaczają mnie błahe sprawy, nawet efemeryczność tego świata jest genialnym powodem do jeszcze większego pogrążania się. Czy warto? Nie warto. Jest tyle piękna na tym świecie.
Dlaczego jestem taka, a nie inna?
Albo inaczej.
Dlaczego jestem inna, a nie taka?
Hm. Dobry temat do dumania na ten wieczór.



Kiedyś przybiegniesz do nas z płaczem.
Ja nie podam ci ręki.
Bo będę już martwa.

17. (47)

Zaczynamy od nowa. Znów. Tym razem już nie ja sama (na Boga, ile to razy próbowałam zacząć od nowa?), ale razem. Nie będzie łatwo. Bynajmniej nikt nie dawał żadnej gwarancji. Póki co, nie ma we mnie zbyt wiele optymizmu. Ciężko będzie mi na nowo się otworzyć i mówić o wszystkich. Dostałam nauczkę od życia. Zbyt wylewnym zwierzaniem się przelotnym, krótkodystansowym przyjaciołom pogłębiłam się jeszcze bardziej. Droga do tak zwanej "normalności" jest długa, mozolna i trudna. Wątpię, czy ktoś taki, jak ja zdoła przez nią przebrnąć. Zapewne zawsze będę pamięcią powracała do czasów, które trwają teraz, a ciągną się już od arcydługiego czasu. Czuję się jakby zawieszona w przestrzeni, zatrzymana. Nic mi się nie chce, ambicje odeszły w zapomnienie. Właściwie zdaję się na pastwę losu. Co będzie, to będzie.
Chciałabym wierzyć, że wspólnymi siłami zdołamy przekręcić klucz i zamkniemy na zawsze drzwi do przeszłości. Ludzie, którymi niepotrzebnie zawracałam sobie głowę, sprawy, które bez pytania zaśmieciły mi wieczory, zdarzenia, o których lepiej zapomnieć - to wszystko zostanie za tymi drzwiami. A ja, z czystą kartą, będę się uczyć żyć od początku. Znowu postawię pierwszy krok, wypowiem pierwsze słowo. Narodzę się raz jeszcze. Być może nawet się uśmiechnę.
Miło jest snuć takie plany. Ale ja znam swoją dolę. Wredna i zimna rzeczywistość i tak zrobi swoje. Spieprzy to, co ja z tak wielkim trudem zbuduję. Znów będę zaczynać. Tak w nieskończoność.
Przeraża mnie to. Niewyobrażalnie przeraża...


Kto wie, może już ostatni raz podajemy sobie ręce.
Kto wie, może już ostatni raz uśmiechamy się do słońca.
Kto wie. Może koniec jest bliżej, niż cokolwiek...

sobota, 21 maja 2011

16. (46)

Na świecie jest tyle optymistów. Żyją z dnia na dzień, idąc ramię w ramię z nadzieją na lepsze jutro. Chciałabym tak. Chciałabym przestać przejmować się błahostkami i idiotyzmami. Ale nie umiem. Zmieniłam się nieopisanie. Straciłam sens, zdjęłam z nosa różowe okulary. A ja interesuję się tylko swoim "pojebanym życiem". Tak, jestem już w 100% pewna - nikt nie potrafi zrozumieć tego, co się dzieje we mnie, w środku. Rzekoma "prawda" wynika z braku zaufania i niepewności. Znów ogarnia mnie wściekłość. Dzień zniszczyło kilka słów na ekranie telefonu. Dziękuję.
Czas z tym skończyć. Chyba powrócę do rozmowy z cieniami. W ciszy będę delektować się faktem, że nikt już nie będzie miał mi za złe tego, jaka jestem. Nie mówię o kłótniach. Bo sprzeczki są niczym burza. Oczyszczają atmosferę. A tego typu wyznania nic nie zdziałają. Przynajmniej zrozumiałam jedno. Należy polegać tylko i wyłącznie na sobie. Koniec z litością. Już nikt nie usłyszy ode mnie ani słowa o tym, jak się czuję. Nikt. Spotyka to się ze zbyt dużym niezrozumieniem. Jednym uchem wpada, drugim wypada.
Nie spojrzę ci w oczy ze świadomością, że tak myślisz. Będę uciekać przed ostatecznością, będę nadal udawać, fałszywie się uśmiechać, kryć zamglone oczy i drżące usta.
Znalazłam dla siebie idealne miejsce. Cichy azyl, w kącie balkonu. Nocą jest tu tak pięknie... Tu udawać nie muszę. Tu szukaj mojej duszy.
Rozmawiam już tylko z powietrzem...


To więzienie.
A w nim wszystkie znane mi anioły
wlewają beton w moje żyły.

piątek, 20 maja 2011

15. (45)

Nikt nie potrafi mnie zrozumieć. Ale za to każdy wymaga ode mnie nieustannego optymizmu i pewności swojego zdania. Tymczasem ja wcale nie pasuję do tego schematu. Nie umiem wciąż się uśmiechać, nie daję rady być wciąż taka sama. Zmieniam zdanie, zmieniam się sama. Codziennie inaczej podchodzę do świata. Każdego dnia na nowo poznaję swoje emocje. Często ich nie rozumiem. Ale taka już jestem, do cholery! Nie umiem sprostać waszym wymaganiom! Odczuwam to tak, a nie inaczej.
Ja.
Nikt.
Chyba nie ma potrzeby tego zmieniać.
Pewne osoby zbyt szybko zdyskwalifikowałam. A znów inne osoby, które, wydawałoby się, teraz są na pierwszym miejscu, zaczynają wypominać mi to, co bolesne. Każdy błąd, każde słowo, a nawet gest im nie umknie. I znów pojawia się masa wątpliwości. Nigdy, przenigdy nie chciałam, by ktoś mi bliski przeze mnie cierpiał. Nie wiem, czy mi się udało. A jeśli nawet kogoś zraniłam - to nieświadomie. Teraz żałuję pewnych decyzji, dręczę się, myślę, co mam zrobić, bym "spodobała" się innym. Przyznaję szczerze, nie spodziewałam się, że będzie tak, jak jest. Powinnam się cieszyć. Ale tego nie robię. Bo w drogę znów wchodzi nam zazdrość i brak zaufania. Przyjaźń to nie tylko śmiech i miło spędzony czas. To też kryzysy, wzajemne upadki, problemy.
Wieczorami nie mam przyjaciół. I nie miej mi tego za złe. Tak już po prostu jest. Tak być musi. Zostałam na to skazana. Widocznie taki jest już mój los. Trzeba mi wsparcia, a nie zbesztania. Może sama za mało daje. Ale nie mam siły pomagać. Jeżeli nie wyciągniecie mnie z tego bagna, to nigdy nie będę miała okazji do spłacenia długu wdzięczności.
Stop. Czas się obudzić.
Nigdy,
nigdy,
przenigdy
nie poczujesz się w pełni sobą, głupia Natalio. Czy istnieje dla ciebie szczęście? Nie. Więc go nie szukaj i nie oczekuj zbyt wiele. Jesteś SAMA. Idiotko, jesteś SAMA!!! Odpuść sobie. Nikt ci nie pomoże.
Umrzesz.
Spełni się twoje marzenie.






Przecież to takie proste...

czwartek, 19 maja 2011

14. (44)

Dręczy mnie wściekłość wymieszana z chęcią zemsty. Dopiero teraz widzę, jak bardzo nienawidzę stanu, w jakim obecnie się znajduję. Nic nie poszło po mojej myśli. Mogłabym teraz czerpać radość z mszczenia się. Ale tego nie robię. Dlaczego? Zemsta. To takie ludzkie słowo. Tak piękne. Mogłabym przygarnąć je i wypróbować. Z wielką chęcią zasmakowałabym w słodkim odwecie. Gdyby wszyscy ci, co nieustannie zadają mi ból nagle upadli jeszcze niżej, niż ja - wówczas uspokoiłabym duszę. Na jakiś czas. Miesiąc, w porywach dwa. Jest dziś we mnie tyle złości, tyle zła. Muszę się na kimś wyżyć, muszę kogoś zbesztać, zniszczyć. Nie mogę dalej chować tego w sobie. Ofiarą będzie zapewne osoba niewinna. Albo przynajmniej nie tak okropna, jak mój niecny plan.
Świat od niepamiętnych czasów podkładał mi kłody pod nogi. Teraz to ja podstawię nogę światu. Niech i on dotknie z głośnym hukiem dna. Niech poczuje, jak ziarnka piachu wrzynają mu się w skórę.
Świat to wy. To was paskudnie pragnę zniszczyć. Zabić. Poćwiartować. Dość pomiatania mną, dość traktowania moich uczuć jak nieważne "nic". Zaczynam irytować się coraz bardziej. W końcu wybuchnę. I nastanie ostateczny, definitywny kres. Kres wszystkiego, co istnieje i zmusza mnie do wstawania z łóżka. To już nie jest ważne. Teraz muszę zadecydować, kogo zniszczyć złem, jakie kumuluje się w moim skamieniałym, zimnym sercu. Kim jest owy nieszczęśnik?
Wiem, powinnam ochłonąć. Ale nienawiść i wściekłość wtedy nie zniknie. Nadal zostanie w środku. Nazbiera się jej więcej i więcej. Wolę nie myśleć, co stanie się wtedy. Być może nic nie zdołam uratować. Ale się uwolnię. Stanę się lekka, wyrzucę z siebie to, co mi obce.
Stanę się sobą. Tym razem już na zawsze.


Dosyć chowania się.
Dosyć.
W zamkniętym szczelnie pokoju nie da się umrzeć.
A świat... zabije mnie prędzej czy później.
Dosyć chowania się.
Śmierci, witaj.
O, Czarna Damo, podaj mi dłoń.

wtorek, 17 maja 2011

13. (43)

Zakazany owoc kusi. Zakazany owoc staje się symbolem szczęścia, dostatku i beztroski.  Zakazany owoc przyciąga, hipnotyzuje, dostarcza nieopisanych wrażeń. Teraz już wiemy, że nawzajem stanowimy dla siebie pewnego rodzaju zakazany owoc. Zdajemy sobie sprawę z konsekwencji spotykania się, wiemy, jak dużo możemy zapłacić za przebywanie ze sobą. A jednak wielka miłość wygrywa. Łamiemy zasady dla kilku chwil spędzonych razem. Dają one więcej radości, niż cokolwiek innego. Przez pewien czas nawet nie myśli się o niebezpieczeństwie. Istnieje tylko tu i teraz - ważna jest możliwość śmiania się... choćby z papierka leżącego na chodniku. Ach, gdyby tylko to mogło trwać wiecznie... Ale niestety, musimy odpokutować za swoje bezmyślne poczynania. Błędy, może z perspektywy czasu wcale nie takie niewybaczalne, nadal zbierają swoje żniwo. W postaci strachu, bólu po telepatycznym pożegnaniu, podczas którego nie dane było nam nawet zastygnąć w mocnym uścisku. W plonach naszych złych decyzji jest też miejsce dla moich łez. Ledwo zdążyłam uwierzyć w twoją obecność przy mnie, a zaraz potem trzeba na nowo przyzwyczajać się do codzienności, w której kontakt zapewni nam gadu gadu bądź telefon. A to już nie jest to samo. Zaledwie przedsmak tego, co zgotowałby nam los w wakacje. Teraz... możemy tylko pomarzyć o udanych feriach letnich. Niby razem, a jednak... wciąż osobno. Nieustannie na naszej drodze pojawia się coś, co perfekcyjnie potrafi popsuć aurę szczęścia. Wątpię, czy kiedykolwiek, mimo wszelkich starań, uda się żyć jak kiedyś. Nadzieja istnieje - nie przeczę. Ale przez nią czeka nas tylko jeszcze większy zawód i rozczarowanie.
A jeśli to znak? Znak, że rzeczywiście czas zacząć kryć swoje istnienie? Znasz przecież historię Romea i Julii. Czy tak nie byłoby lepiej i w naszym przypadku. Schowajmy to, co nas łączy do kufra tajemnic.
Nie.
Nie mogę tak mówić.
Szczerze? Kompletnie nie wiem, co robić. Boli mnie serce. Chciałabym je wyciąć wielkim nożem, tak, by było dużo krwi i bardzo bolało.
Ludzie, pozornie bliscy, nie rozumieją, ile dla siebie znaczymy.
A my wiemy...?
Na Boga! Widzisz? Bez ciebie wątpię już nawet w nas. Daj mi siłę. Bo kto, jak nie ty, będzie pomagał mi żyć, oddychać i... otwierać kłódkę przy rowerze? Sama nie dam rady. Co robić?
Załamać ręce, zakryć twarz. Tak łatwiej.
Tchórz ze mnie.
Cierpiący, obolały tchórz.
Boli...
Boli...
Ból mnie zabija!


...i nie mogę zwalczyć tego bólu.

niedziela, 15 maja 2011

12. (42)

Chyba czas zmienić coś w życiu. Zacznijmy od tego, że codziennie będę zjadała jednego lizaka. Wiem, to idiotyczne. Aczkolwiek muszę coś robić, jakoś na nowo widzieć radość i piękno w małych rzeczach. Teraz jednak powinnam porządnie przyłożyć się do nauki. Wolę nie myśleć, co będzie, gdy tego nie uczynię. Przede mną intensywne dwa tygodnie w których to muszę wszystko pozaliczać i popoprawiać. Plus oczywiście egzaminy w muzycznej. Będzie ciężko, ale... Raczej nie mam innego wyjścia, jak zrobić wszystko, co w mojej mocy.
Coraz rzadziej pozwalam sobie na chwile ciszy. Zarywam noce, zasypiam, spóźniam się, zapominam o wszystkim. Miłość? A gdzie tam! Nie ma na to czasu, siły i chęci. Nie teraz. Zapominamy, zapominamy. Nie ma szczęścia, to złudzenie.
Piszę coraz mniej. Niestety, w najbliższym czasie tak będzie. Potem może to nadrobię. Póki co, wybaczcie, idę stoczyć walkę z historią...





Anarchia.
No love.

środa, 11 maja 2011

10. (40)

Z teoretycznego punktu widzenia nie powinnam pisać w takim stanie. Ale... cóż, błędy popełniałam, popełniam i będę popełniać. Jeden więcej czy mniej... Żadna różnica.
Strach nabiera mocy. Utraciłam wiarę w lepsze jutro. Muszę uprzytomnić sobie sens. Czego? Życia? A co to jest życie...? Nie. Sens dalszego udawania. Czy komukolwiek zależy na moim uśmiechu? To już nic nie znaczy. Każde swoje uczucie uzależniam od innych. Jest mi smutno, no inni to i tamto mi zrobili. Muszę się uśmiechać, bo ci i tamci nie lubią łez. Płaczę, bo poniektórzy nie mają serca. A... gdyby tak wszyscy zniknęli? Nie ja, tylko wy. A wraz z wami ogromny wór z problemami. Bo to nie we mnie tkwi problem. Tylko w nas. Są na świecie tacy, co trudną sztukę przebijania serc na wylot osiągnęli do perfekcji.  Wątpię, bym mogła cokolwiek zmienić. Wszystko zaszło już zbyt daleko. Nawet gdybym pragnęła nie wiem jak bardzo - nie mam siły. Nie ma już dla kogo się budzić. Usypiam bez nadziei. Zamiast twojego uśmiechu przed oczami, widzę ciemność. Czas pogodzić się z tym - już na zawsze. Udam, że was nie ma. Ukryję się w samej sobie. Nikt już nie będzie powodem wylewania łez. Teraz liczy się tylko chwila. Egoizm. Ależ oczywiście. Jak mam nie być egoistką, skoro, jak mówiłam, znikliście z mojego życia?
Już nic dla mnie nie znaczycie. To była tylko kwestia czasu. Nauczyliście mnie, choć zapewne nieświadomie, znieczulicy. Dosyć schodzenia na drugi plan. Teraz zaczynam grać pierwszoplanową rolę we własnym filmie. Wiele mnie to będzie kosztować. Być może także wiele stracę. Ale to lepsze niż odgrywanie przechodniów w waszej ścieżce szczęścia.
Nie podjęłam tej decyzji sama. Pomogły mi kolorowe pastylki, duuuuuuużo kolorowych pastylek "na humor". Naćpać się szczęściem w kapsułkach, ot co. Widzisz, nie tylko ty mi dajesz uśmiech.


I jeszcze jedna, i jeszcze raz...

9. (39)

Tak. Nie pisałam. Znów życie skąpi mi zdrowia. Od trzech dni gorączka. 40ºC, w nocy nawet 41ºC. I najgorsze jest to, że tak naprawdę wcale nie wiem, co mi jest. Żadnych objawów przeziębienia - tylko wysoka temperatura. No, i jeszcze omamy, krzyki przez sen i lunatykowanie. Dziś pół nocy krzyczałam trzy słowa - "K******, nie odchodź!". To moja podświadomość. Ona krzyczała - nie ja. Ona wie, jak jest. Na pewno nie tak, jak być powinno.
Miałam już o tym nie pisać. Widocznie nie umiem. Mam pełną świadomość, wiem, jak jest. Nadwrażliwość jest jak bilet w jedną stronę stąd. Wspomnienia wciąż tęsknią za swoim życiem. Więc zamykam je w czarnym pudełku. Klucz wyrzucam. A za dziesięć minut otwieram szkatułkę spinką do włosów...
Bezradnie czekam na działanie leków przeciwgorączkowych. Myśli zlewają się, przestaję rozumieć sama siebie. Ciekawa jestem, czy teraz bardziej boli mnie ciało, czy dusza. Nie, cierpienia wewnątrz nic nie przebije. Tego nie da się opisać słowami. To nieuchwytność, niewidzialność, która waży więcej niż kilkutonowy wieloryb. Spoczywa na moim sercu, gniecie je, nie daje spokoju.
Nigdy nie pogodzę się z tym, co się stało. Ale nie żałuję. Każda chwila była udana. Bo spędziłam ją z Tobą. Mój najlepszy czas przeminął. Trudno. Stało się.


Niczego nie będzie żal...

niedziela, 8 maja 2011

8. (38)

Czekam na znak z nieba. Na kogoś, kto da mi prawdziwą nadzieję - trwałą, wieczną, realną. Kogoś, kto będzie mnie rozumiał, ale i znał receptę na wyjście z tego bagna. Póki co, wszyscy, którzy wydawali się być idealni na rolę mojego najlepszego przyjaciela na świecie odeszli. Albo tylko udaję, że ich obchodzę. Nie czuję już tej miłości, którą darzyliśmy się na początku. Spowszedniałam. Stałam się nudna i przewidywalna. Żyjąca w niezakłóconym rytmie. A właściwie - już nie żyjąca. 
Wciąż nie jestem w stanie pojąć, dlaczego tu jeszcze jestem. Przecież gdybym postępowała według planu, mogłabym teraz cieszyć się wolnością. Wieczną. Powinnam wymierzyć sobie karę za brak stanowczości w podejmowaniu definitywnych kroków. Mogę w każdej chwili rozpłynąć się na wietrze. I nie wrócić. Już nigdy. Przenigdy.
Śmierć Nadziei nie była bolesna. Teraz nie muszę się łudzić. Zostałam brutalnie uświadomiona - szczęście nie istnieje. To zaledwie ludzki wymysł, stan chwilowego nie-smutku. Nie umiem tych momentów zatrzymać. Nie czuję w sobie siły. Jestem zupełnie nikim - postaram się właśnie tak zachowywać. Jak zero. Nieważne zero. Wewnątrz i tak jestem pusta. Pomoc nie nadchodzi. I nie nadejdzie.
Nie ma nic do stracenia. Poza własnym bólem. Lecz z nim z wielką radością się pożegnam. I zacznę od nowa. Bez was. Bo wy nic o mnie nie wiecie. 
Niebo musi być piękne... Chyba to sprawdzę.



Zamierzam odejść
Nie ma sensu myśleć o dniu wczorajszym

sobota, 7 maja 2011

7. (37)

Matka Natura wyraźnie sobie ze mnie kpi. Pogrąża mnie jeszcze bardziej. Po części niepokoi, ale i usypia. Przygnębia. I doprowadza mnie do szału. Zwłaszcza, gdy choć próbuję się uśmiechnąć.
Deszcz sam w sobie nie jest zły. Lubię, gdy zimne krople kapią na moją twarz, wpatrzoną w szare niebo. Deszcz osiągnął mistrzostwo w ukrywaniu ludzkich łez. Dlatego darzę go niejaką sympatią. Gorzej, gdy patrzę na świat bardziej szary niż zwykle - wówczas skutek jest zupełnie odwrotny od tego, gdy jestem na zewnątrz. Moknąc, w pewien sposób jednoczę się z łkaniem natury. Wtedy nie jestem aż tak całkiem sama.
Zastanawiam się, czy zdołam nauczyć się obojętności. Chciałabym posiąść zdolność niezauważania tego, co wywołuje we mnie ból. To nad wyraz trudne. Lecz możliwe. Zapewne i tak nigdy nie potrafiłabym żyć ze świadomością, że twoje szczęście nie przewiduje w scenariuszu roli dla mnie.
Co się ze mną, na Boga, stało? Czemu umieram właśnie teraz, tak wcześnie?
Dla mnie zapewne nie ma już ratunku. Nie staram się walczyć. Spadam coraz niżej. Dno jest już blisko.


Żyję?

piątek, 6 maja 2011

6. (36)

To jednak nie jest to, na co liczyłam. Śmiałam zrodzić w głowie myśl: "Tak, to już koniec problemów! Wychodzę na prosto!". Zbyt pochopnie to uczyniłam. Smak beztroski uderzył mi do głowy, zakłócił racjonalność myślenia, wstrząsnął całym ciałem. Przez chwilę tak strasznie zapragnęłam żyć na serio, skończyć z problemami, śmiać się bez powodu. Tak bardzo za tym zatęskniłam! I po co, losie, karmisz mnie fałszywą nadzieją?! Czemu podsycasz moją ochotę na normalność?! Nie niszcz mnie. Wiem, jak jest. Nigdy, przenigdy nie zdołam wrócić do przeszłości. Serce przestało bić tak szybko, jak kiedyś. Oddech jest nieco płytszy, niepewny. Nie ma już chyba nikogo, kto zdołałby mnie uleczyć. A jeśli jest... to ma mnie za kompletne zero.
Nie zawsze jest źle. W szkole bywają chwile radosne, wesołe. W domu także. Aż do zachodu słońca. Potem wszystko jest już inne, pozbawione blasku i koloru. Szarość, nijakość, smutek, strach. Codzienność. Bolesna codzienność.
Trudna sztuka udawania przewyższa moje zdolności. Silną wolę także niewiele mogę zdziałać. Przecież doskonale wiem, że mogłabym zejść teraz na dół, do rodziny i pośmiać się z niczego. Ale tego nie robię. Czemu? Bo nie chcę niszczyć siebie. A ja właśnie taka jestem. Smutna.
Wewnętrznie nie umiem już żyć. To kwestia czasu. Dusza okazuje się wcale nie być nieśmiertelna. Myśląc praktycznie, to właściwie bez niej byłoby lepiej. Jako puste stworzenie, przypominające zwierzę, mogłabym cieszyć się z jedzenia. Albo z odpoczynku. Albo w ogóle nie musiałabym się cieszyć. Bez uczuć i emocji - o, jakże to piękne...
Trzeba mi czegoś, co odmieni mnie - tym razem już na zawsze. Trzeba mi leku na cierpienie. Moja metaliczna, zimna przyjaciółka już nie pomaga. Uodporniłam się na jej zimny, ostry dotyk.
Nadchodzi ostateczny moment. Niedługo będę zmuszona podjąć decyzję - jak, kiedy, gdzie. Świat nie przestanie się obracać. Ptaki nadal będą śpiewać, a deszcz padać. Nic nie zmienię. Ze mną, czy bez... Cóż za różnica.
Nie potrzebuję niczyjej litości. Przestałam być dzieckiem. Traktowanie mnie jak zabawkę również wydaje się być nie na miejscu. Tymczasem okazuje się, że ci, którzy kiedyś zmieszali mnie z błotem, nagle, w chwilach życiowej katastrofy, panicznie wołają właśnie o moją pomoc. Nie umiem odmówić. Ale czy to jest w porządku? Tak, oczywiście. Nie ma to jak niszczenie czyjejś psychiki. Dziękuję.
Utknęłam w przestrzeni. Sama - w cichym, pustym pokoju. Pustym, bo ja nie daję oznak życia. Wpatruję się w ekran, słuchając głośno muzyki, czasem wezmę do ręki gitarę. Raz dziennie poklepię też nieco w klawiaturę. I tak wciąż. Bez chwili wychylenia ze schematu. W moich oczach coraz więcej szarości. Gaśnie to, co dawało mi siłę. Teraz przestałam już płakać. Dość. Łzy to nic innego jak słona woda. Na zewnątrz wyglądam normalnie. Zaś w środku szlocham jak skrzywdzone dziecko. Nie panuję nad emocjami. Uspokajam się dopiero nocą. A do nocy jeszcze mnóstwo czasu...
Boże - obiecałeś, że niczego już nie zmienisz. Czemu więc zesłałeś na mnie taką wichurę? Nie o to cię prosiłam. Pokuta? Nie mogłam popełnić aż tak ciężkich grzechów. To, co czuję, wygląda jak kara dla zabójcy.
Ale ja przecież jestem zabójcą.
Zabójcą siebie...


Mam dziurę tam, gdzie powinno być serce.

czwartek, 5 maja 2011

5. (35)

Czasu mam niewiele. I choć wokół stos książek, to dziś nadszedł pierwszy od baaaaardzo długiego czasu wieczór bez łez. Z uśmiechem. Porozmawiałam z mamą szczerze, powiedziałam, co czuję. Jest dużo lżej. Poza tym wytłumaczyłam wszystkie sprawy związane z K. Zapomniałyśmy o przeszłości. Jest tu i teraz. Na nowo.
Wiele mogłabym pisać. Ale siła wyższa każe skończyć wylewanie swych myśli.
Nauko - stawiam ci czoła. Witaj przygodo!


Ta...

środa, 4 maja 2011

4. (34)

Zapewne póki wszystko się nie wyjaśni, nadal będę odczuwała pewien niedosyt. Niepewność budzi we mnie strach przed porażką. Przecież nikt nie dał mi gwarancji na papierze. Dlatego obawiam się potknięć, które mogą pojawić się w najmniej spodziewanym momencie. Pozostaje mi tylko wciąż żywić nadzieję. To klucz do wszelkich niedopowiedzeń.
Doszłam do wniosku, że nawet wyjaśnienie pewnych spraw nie zmieni moich samotnych wieczorów. To już rytuał. Zapalone świece, muzyka, cisza. Przyzwyczaiłam się już do tego i ciężko byłoby mi z tym zerwać. Uzależniłam się od umartwiania się nad sobą. Od egoistycznego zmroku. Tak. Wrażliwość to z całą pewnością jedna z gorszych wad.
Zdaję sobie sprawę z tego, że nie uda mi się wyzbyć zazdrości od tak - w ciągu jednego dnia. Staram się - a to i tak już bardzo dużo. Tymczasem dalej nie umiem spojrzeć prawdzie w oczy - to już nigdy nie będzie to samo. Ból zostawił trwały ślad na mojej psychice. Teraz czekam tylko na dzień, gdy uda mi się normalnie żyć, a to, co jest teraz raz na zawsze skończyć. Pragnę wpisać swój obecny stan w karty przeszłości.
Jeszcze dużo drogi przede mną...






Zardzewiałam od deszczu łez.

wtorek, 3 maja 2011

3. (33)

Lżej iść, gdy wiesz już, na czym stoisz. Lżej, gdy zrzuciłeś nieco zmartwień z bagażu wspomnień. Lżej. A mimo wszystko wewnątrz mnie nadal jest wielkie zamieszanie. Nie do końca jeszcze wszystko rozumiem. Co prawda pojęłam znaczenie słów "nadstaw drugi policzek", co prawda nauczyłam się wierzyć w ludzi, szukać w nich dobroci. Ale nadal nie wiem, gdzie popełniłam ten kluczowy błąd, nie wiem, gdzie jest moment, gdy wszystko spieprzyłam. Wstydzę się swojej pochopności i nieodpowiedzialnych poczynań. Żałuję zazdrości. To nie jest dobre wyjście.
Przyznaję rację, Aleksandro, przyznaję rację. Jestem egoistką. Cholerną egoistką... Obiecuję, postaram się to zmienić, postaram się zatrzeć ślady po swojej niszczycielskiej działalności. Może nawet uda mi się zniknąć z waszego życia na zawsze...
Jak zabłąkany pies, szukam domu. Miejsca, gdzie bez względu na wszystko będę mogła uśmiechać się od tak. Już chyba je znalazłam. Spójrz tylko w górę. Tam musi być pięknie...
Wierzę w przyjaźń. Wierzę, że jeszcze wrócimy do tego, co było. Tym razem - na nowych zasadach. Bez niedopowiedzeń. Zaś jeśli to będzie ostateczny koniec - to, proszę, skończmy to tak, by bolało jak najmniej. Znam twoje możliwości, będziesz umiała to rozegrać pokojowo.
Nadzieją żywię się co dzień. Ona nigdy nie zgaśnie. Teraz, gdy już poczułam smak szczęścia, jakie zdobywam przebywając z tobą, ciężko będzie pozbyć się pragnienia powrotu. Znów mogłabym cieszyć się z niczego i śmiać do łez z alternatywnych wersji piosenek Behemotha. Byłoby pięknie. Pamiętasz, jak zawsze żegnałyśmy się przy rowie, tuląc jak głupie? Albo jak leżałyśmy na środku chodnika w środku zimy? O, a Król Julian? To wszystko odejdzie? Odejdzie...?
Nie! Proszę, nie! Gdybym mogła, uklękłabym przed tobą, błagając o wybaczenie. Nie chcę oddać tego, co najcenniejsze.
To być może zabrzmi jak szantaż, ale wątpię, czy przetrwam słowo "koniec" wyszeptane z twoich ust. Pamiętaj, to nigdy nie była twoja wina. To ja, idiotka, zbyt wywyższałam swoją pozycję. Nie wiń się za nic, cokolwiek się stanie. Tylko i wyłącznie ja ponoszę odpowiedzialność za przeszłość.
Kocham cię. Nigdy nie przestanę. Nawet, gdy wszyscy odejdą, zwątpią, ja nie przestanę cię kochać. Nie zapominaj o tym.
Czas udać się na spotkanie z ciszą. Trzeba mi spokoju. Rozdygotane serce musi odpocząć. Za dużo emocji jak na jeden dzień.
Powtarzam po raz drugi: cokolwiek zrobię, ty zawsze będziesz najważniejsza. Zawsze. Na wieki wieków.





Jedno jest pewne
Zawsze będziesz w moim sercu

poniedziałek, 2 maja 2011

2. (32)

Żyję w kłamstwie. Oszukuję resztę świata, darząc ludzi fałszywym uśmiechem. Kryję łzy. W kościele chowam się za filar, w szkole wychodzę do łazienki. Nie płaczę już tak, jak kiedyś. Ongiś zanosiłam się szlochem, rycząc z głośnością kilkudziesięciu decybeli. Teraz... płyną tylko łzy. Powoli, jedna po drugiej. To boli bardziej, niż ten prawdziwy płacz. Już nie umiem uwalniać emocji. Kryję je głęboko w sobie, powodując coraz mocniejszą tęsknotę za przeszłością. Tak, wiem, miałam zapomnieć o wspomnieniach. Nie umiem. Jestem zbyt słaba. Choć właściwie nie mam ni do stracenia. Patrząc z perspektywy czasu już znam wartość przeszłości. Przestałam widzieć w niej coś nadzwyczajnego. Szczęście jest ulotne. Nie ma żadnej wartości. Jego strata jest zbyt bolesna, nie warto w ogóle zabiegać o ten przereklamowany stan ducha. Żadne słowa nie zatrzymają tego, co konieczne. "Chwilo trwaj"? To tylko złudzenie. Podstępne oczarowanie naszej podświadomości. Więc czemu wszyscy tak bardzo pożądają szczęścia? Co jest pięknego w bólu po jego zaprzepaszczeniu?
Idioci. Idioci. Idioci.
Żyję tu i teraz. Codziennie na nowo próbuję znaleźć konkretny, autentyczny powód, dla którego mogłabym wstać z łóżka i udawać, że żyję. Nic jeszcze nie wymyśliłam. Siła wyższa nie pozwala spędzić dnia z ciepłą kołdrą izolującą wszechobecne zło. Codziennie na nowo muszę iść pod górę, by potem uroczyście się z niej stoczyć i zacząć wędrówkę od początku. Stąpam po niepewnej powierzchni. Potykam się i upadam. Wstaję długo i opornie. Me ciało szpeci mnóstwo sińców, ran i blizn pozostałych po okrutności losu. Nic już nie daje mi radości. Słońce świeci zbyt mocno, razi i morderczo niszczy oczy, deszcz już nie jest tak miły, jak z Tobą, wiatr zawsze wieje mi w twarz. Przemarznięte dłonie przeraźliwie pragną ciepła. Szukają czegoś (kogoś), kto da im dalej mi służyć. A o sercu już nie wspomnę. Stało się szorstkie i chropowate. Zapomniało, co to miłość.
Idioci. Idioci. Idioci.
Nic już nie zmienię. Stało się. Popełniłam (zbyt) wiele błędów. Teraz pokutuję. Za wszystkie grzechy. Klepię życiową litanię, powtarzając wciąż te same wezwania. Lód pod moimi stopami kiedyś pęknie. Nie będzie już odwrotu. Zginę na zawsze. Duchem nie będę już z wami.
Ciało zostanie.
Idioci - ja wołam o pomoc!
Dlaczego nikt mnie nie słyszy....?


Nie pozwólcie mi zwiędnąć. Podlejcie mnie. Miłością.

niedziela, 1 maja 2011

1. (31)

Tak. Znów stoję na linii startu. Znów boję się ruszyć. Przed sobą widzę wiele przeszkód. Nikt nie daje mi gwarancji, że je pokonam. Czy się boję? Głupie pytanie. Drżę ze strachu, widząc swoją straconą pozycję. Poza tym, wokół mnie już nie ma nikogo. Biegnę całkowicie sama, nie ma już nikogo, kto podałby mi dłoń w razie upadku.
Choć nie, jednak nie jestem sama. Gdzieś tam, u kresu drogi czeka na mnie Czarna Dama. Ona mnie przyjmie, utuli, obejmie swą zimną ręką. Zada tylko jeden cios. Śmiertelny. O, jakże bardzo chciałabym już do niej dobiec! Przez chwilę poczuć się wyjątkowo. Nadać czemuś sens.
To może się spełnić. Musze tylko biec szybciej, nie oglądać się, nie zwracać uwagi na przydrożne kuszące szanse odwrotu. Brnąc do celu zapomnę o przeszłości. Będzie przyświecała mi myśl o końcu cierpienia i bólu.
Nie obiecuję, że przestanę płakać. Jestem przecież tylko marną ludzką istotą, człowiekiem. Wstyd mi, bo tak bardzo niszę swą osobą dzieło stworzenia. Ośmieszam Boga swą postawą. Jestem jedną z wad jego prawie idealnego dzieła. Być może rzeczywiście nie pasuję do tego świata. Widzę, jak bardzo ciężko jest mi stawiać kroki po tej obcej, nieznanej ziemi. Jak sierota wyrzucona z waszych serc błąkam się, szukając miejsca, gdzie nie dosięgnie mnie ludzki egoizm i znieczulica. Tak mi zimno... Przeraźliwie. Nikt nie chce mnie przytulić. Nikt nawet na mnie nie spojrzy. Ja - bezdomna, zabłąkana, NICZYJA.
Losie, zwany też przeznaczeniem, znienawidziłam cię do reszty. Zesłałeś na mnie kataklizm, tsunami, niewidoczne dla innych. Potraktowałeś mnie wybitnie okrutnie. Litości! Czy wiesz, co to znaczy ból? Czy wiesz, co to znaczy cierpienie? Czy wiesz, jak wygląda powolna, długa śmierć duszy?! Nie? Spójrz na mnie. Właśnie tak wygląda wewnętrzne zmierzanie do śmierci. Właśnie tak wygląda przeciwieństwo szczęścia. Właśnie tak wyglądam ja.
Użalanie się jest marną receptą. Tylko pogarsza to, co wydaje się być szczytem smutku. Sama, choć w tłumie, staram się oszukać ludzi. Nikt nie może widzieć tego, co czuję. Niewielu naprawdę to rozumie. A jeszcze mnie z nich chce zrozumieć. Tęsknota schodzi na drugi plan. Zaczynam rozumieć słowa Szymborskiej "nic dwa razy się nie zdarza". To coś więcej niż oryginalność chwili. to powód, by zaprzestać powracania myślami do dawnej codzienności, otulonej radością. To się już nie powtórzy. Teraz już wiem na pewno. Nic dwa razy się nie zdarza.
I nie zdarzy...


Pif paf.
Witaj, nowe życie.