niedziela, 8 maja 2011

8. (38)

Czekam na znak z nieba. Na kogoś, kto da mi prawdziwą nadzieję - trwałą, wieczną, realną. Kogoś, kto będzie mnie rozumiał, ale i znał receptę na wyjście z tego bagna. Póki co, wszyscy, którzy wydawali się być idealni na rolę mojego najlepszego przyjaciela na świecie odeszli. Albo tylko udaję, że ich obchodzę. Nie czuję już tej miłości, którą darzyliśmy się na początku. Spowszedniałam. Stałam się nudna i przewidywalna. Żyjąca w niezakłóconym rytmie. A właściwie - już nie żyjąca. 
Wciąż nie jestem w stanie pojąć, dlaczego tu jeszcze jestem. Przecież gdybym postępowała według planu, mogłabym teraz cieszyć się wolnością. Wieczną. Powinnam wymierzyć sobie karę za brak stanowczości w podejmowaniu definitywnych kroków. Mogę w każdej chwili rozpłynąć się na wietrze. I nie wrócić. Już nigdy. Przenigdy.
Śmierć Nadziei nie była bolesna. Teraz nie muszę się łudzić. Zostałam brutalnie uświadomiona - szczęście nie istnieje. To zaledwie ludzki wymysł, stan chwilowego nie-smutku. Nie umiem tych momentów zatrzymać. Nie czuję w sobie siły. Jestem zupełnie nikim - postaram się właśnie tak zachowywać. Jak zero. Nieważne zero. Wewnątrz i tak jestem pusta. Pomoc nie nadchodzi. I nie nadejdzie.
Nie ma nic do stracenia. Poza własnym bólem. Lecz z nim z wielką radością się pożegnam. I zacznę od nowa. Bez was. Bo wy nic o mnie nie wiecie. 
Niebo musi być piękne... Chyba to sprawdzę.



Zamierzam odejść
Nie ma sensu myśleć o dniu wczorajszym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze naruszające godność i prawa człowieka, obraźliwe i spam nie będą akceptowane. Za każdą literkę, wyraz i zdanie dziękuję z całego serca i czekam na Twoją opinię. Nie bój się! Napisz coś, niech Twoje słowa przyniosą mi nieco uśmiechu ;)