sobota, 18 stycznia 2014

3. (331)

Przejdziesz mi, stopniowo, jak zimowo-wiosenny kaszel. Taki, którego pojawienie tłumaczy się za każdym razem inaczej. Obwinia nieobecne szaliki, zgubione połówki rękawiczek, nieszczelne szwy, zawsze w twarz bijącą armię płatków śniegu i śpieszący, impulsywny wiatr, przekraczający bezpieczną granicę intymności. Kaszel, który bywa na siłę obracany w pozytyw, że niby syndrom wiosny, że niby metaforyczny klucz ptaków szybujących po niebie, ćwierćnutowa rozgrzewka uderzających o parapet kropli, wreszcie wolnych, zupełnie jakby przykre skurcze przepony, ból w płucach miały jakiś związek z porami roku, obrotami kuli ziemskiej, albo i przy okazji całym złem na świecie. Nerwy się piętrzą, nachodzą na siebie, jak kolce nastroszają, gdy człowiek usiłuje zasnąć, a torsje przebiegają po ciele niczym mrówki przez listki opadłe, podgniłe, na ziemistej ścieżce lasu. I przekląć pod nosem się zdarza, i do któregoś ze świętych wołać, lecz odzewu nie słychać. Nic nie słychać, wrażenie tylko, jakby niewidzialny stetoskop wcisnąć samemu sobie do uszu i badać ten skrzekot, skrzypienie, wbrew woli. Poduszka kształt traci od obracania, kołdra piętrzy się w jednym z nagle osiemdziesięciu rogów poszewki, na zmianę zimno, duszno, tłoczno, pusto. Jak na taśmociągu, przez świadomość przechodzi mnogość uczuć, brak w nich jednak prozaicznej reakcji na zmęczenie, brak senności. Jak tu i spać zresztą, nie sposób, nie idzie, gdy trzęsienia rytmicznie się bisują, bawią w echo, odbijają od ścian. Nie sposób.
Pewnego dnia wreszcie zasnę bez przerywników w spokojnym oddychaniu, bez napadów duszności, łzawych torów na policzkach. Obudzę się najzwyczajniej, jak co dzień, przecierając oczy z wciąż nietrzeźwą świadomością, powoli zacznę rozumieć, to znów ranek, znów zimna podłoga czeka na pierwszy krok, ciemność wręcz zabrania powiekom unosić się do góry, ale, przynajmniej i jak dobrze, w końcu, będę mogła zaczerpnąć w płuca powietrza i westchnąć, ociężale. Zdarzyć się może nie zwrócić uwagi na polepszenie zdrowia. Tak się już przyjęło za stan naturalny - zdrowym być. Tak się to bierze nierozsądnie za pewnik, a potem z roku na rok wszelkie przeciwności pokazują, ileż w tym myśleniu głupoty. Stąd też w nas ta paranormalna nieśmiertelność, dla której włazimy w bagna, niewidzialnym filtrem malujemy je na różowo, znanym nam gestem, być może zaklęciem, zmieniamy je w pożyteczność, piękno. Długo nie trzeba czekać. Gorączką się zaczyna. Paniką. Spóźnionym drgnięciem, ocknięciem. Łykaniem doraźnych i cudotwórczych środków, otumanianie ciała troską nie w porę, a duszy "przepraszam" rzuconym za cicho, za późno. Zaczyna się biadoleniem, jakimiś zbędnymi "a nie mówiłam" zza głowy, aż się chce wywrócić oczami, no, było przyjść, było mi zawiązać pod szyją szalik, mocno, aż krew podpłynie do szyi, aż się zaczerwienię. Było mnie wyciągnąć z bagna, było pokazać, z czym mam do czynienia, kto mnie w dłoniach jak marionetkę obraza. Ja na żadne tryumfatorskie objawy pyszałkowatości nie czekam. Na co też człowiek by mógł czekać, jeżeli już powoli dociera do niego świadomość obejmującej jego wątłość choroby, jakiegoś skażenia, stanu klęski wewnętrznej. Nie wraca się już do dni, kilku może, wstecz, ale chce się mieć za sobą wszelkie męczarnie, się prosi o zwiększenie prędkości zegary, się prosi o szybsze mijanie, przemijanie. Cierpliwość ocierać się lubi o frustrację, bo ileż można, ile tego jeszcze, ciągnie się, jak włos wyciągany z obrzydzeniem z talerza, tak też i na chorobę się zerka, tak się ją by chciało upuścić na ziemię, porzucić.
Myśleniem, choć stworzyć można maszyny parowe, żarówkę lub wzory fikuśne ułożyć, pogrążyć się też można, wziąć w garść jak piasek i wrzucić do gnoju, zaprogramować system rozrywania gojących się ran, oszacować prawdopodobieństwo upadku. I tak mi się zaczyna rodzić pod czaszką urojenie. I tak wiara pakuje ostatnie z nieużywanych, za małych słów do walizki, by ustąpić miejsca nowym przekonaniom. Tak nagle błysło coś, płomyk na główce zapałki. Co, jeśli. Serce kuli się, gdy kończę zdanie. Co, jeśli do tańca zaprosiła choroba nieuleczalna. Zaczaiła się na słabego osobnika, zachęcała, grając na wielu odmianach przekonywania. Co, jeśli. Oddech zastyga na sekundę.
Przestaje być śmiesznie, prawda? Przestaje. Zbędne to zupełnie potwierdzenie, jak bowiem może być śmiesznie, jak. Wyżerający od środka pasożyt, krzywdzi, zasysa do środka twardówki, wciąga policzki, wypina żebra, wprawia w ledwo zauważalne drganie dłonie.
Przecież wiem.  Ten dźwięk nie wydostaje się z płuc. Jaki tam kaszel. Na niego dostaje się gorzko-słodki syropek, na niego są takie maciupeńkie tableteczki. Na Ciebie nic nie ma. Na ten rodzaj strachu i tęsknoty. Na Ciebie jest tylko puste miejsce, gotowe, urządzone, przytulne, najpiękniejsze, na jakie mnie stać. Na Ciebie i umrzeć można i się pochować, a pewnie i zmartwychwstać, na jedno choć słowo. Nie mi jednak dane jest sprawdzanie. Nie dla mnie te piękne słowa i nie moje imię nosi Twoje szczęście.
Ja tutaj sobie posiedzę, dobrze? Podkulę nogi, oprę o kolana brodę, zacisnę usta. Pochoruję w spokoju. Popatrzę. Pokaż mi proszę, to ostatnie życzenie, pokaż mi, jak się żyje bez Ciebie.
Naucz mnie proszę, naucz, jak oddycha się bez powietrza.


Tell me I've been found.
post pisany przy utworze:

niedziela, 12 stycznia 2014

2. (330)

Przytulam policzek do zimnej powierzchni dna. Czuję, jak chropowate, ostre w dotyku kamyki i ziarnka piasku wgniatają się w skórę, pobudzają nerwy. W oczy wpada mi poruszony zimnym wiatrem kosmyk włosów. Nie potrzebuję zupełnie niczego, prócz Ciebie. Nie ma we mnie potrzeby zmiany, chęci dążenia do przodu, nie ma nawet jakiejkolwiek siły na zwyczajne odgarnięcie irytującego pasma, pchającego się na siłę do oczu.
Zmierzam donikąd. Cicho łudzę się - może to jednak jest jakieś miejsce. Może drgnęłam choć o milimetr. Może jest coś, co mogłoby obudzić we mnie chęć do zerwania się z ziemi, starcia śladów upadku z twarzy i - tak po prostu - postawienia kroku.
No tak. Jakżeby inaczej. Pani została, Pani Nadziejo. Odeszły marzenia, zniknęli ludzie, zgasło światło, wysączyło się powietrze. A Pani siedzi mi na ramieniu. Wzdycha sobie raz po raz. Głaszcze delikatnie cienką powłokę, przezroczystą, napiętą, w niezrozumiały sposób sprawiając tym dotykiem ból. Pani nigdzie się nie wybiera, wbrew mojego nachalnego spojrzenia na drzwi i niezadowolonej miny. Brew wędruje ku górze, to wyraźny grymas, czytelny niesmak, wymalowana pogarda. Lecz po co. Po co to dostrzegać. Można zostać i ciążyć, gnoić, ściągać ku ziemi. Skakać po plecach, łamiąc przy tym żebra. Szarpać za włosy i wciskać twarz w grząskie, plastyczne błoto.
Nie tego się spodziewałam. Nie tego oczekiwałam.
Zatarła się różnica pomiędzy oddychaniem a jedynie zasysaniem powietrza wokół, zupełnie bez celu, smaku i znaczenia. Strach waży tonę. Wpełza pod skórę niczym inteligentny pasożyt, by tam zagnieździć się, rozjeść po całym ciele, wykorzystać każdy centymetr. Wgryza się w mięśnie, a Tobie wydaje się, że czujesz ból. Ale to tylko jedno z wielu mikroskopijnie ważnych, znaczących tyle, co ta opadła na policzek rzęsa, zdań w ciągu historii myśli, jedna z tych ignorowanych informacji, zbywanych machnięciem dłoni. Strach jest potworem sprytu. Wyżerającym od środka. Spowalnia czas reakcji, wydłuża kroki. Zobacz tylko te niewładne, zwisające ręce, będące Twoimi zaledwie przez tą nić połączenia w postaci ramion, zimnych i kanciastych. Zerknij za siebie, przyjrzyj się swoim śladom. Ledwie je widać. Zupełnie jakbyś już tylko czołgał się, chwytał w garść tnące naskórek źdźbła trawy, posuwistym ruchem, z wysiłkiem wartym więcej niż zastaniesz na mecie tej męczarni. Dopóki skupiasz się na walce - jesteś w stanie wykonywać wiele z tych automatycznych czynności ludzkich. Mrugniesz sobie czasem, a co, kaszlniesz, bo ten pył drapie tchawicę, przełkniesz zgęstniałą, gorzką ślinę. To nie trwa długo, przecież wiesz. Jak krople deszczu, pojawiające się znikąd po urwaniu chmury, tak spada na Ciebie ten mrożący potok, wiązka świadomości, pod której wpływem zapominasz nie tyle o wysiłku, trudnościach czy drodze wiecznie pod górę, co o samym fizycznym bólu. Zapominasz i jedyne, co po nim pozostaje, to jego błahość.
Wiesz, ile waży osierocona dusza? To nie jednostka ton. Nie próbuj. Nie licz tego, nie stosuj wzorów. Posłuchaj.
Zamykam oczy i tysiąckrotny raz mentalnie układam głowę na miękkiej, puszystej szynie. O, jak dobrze. Jak dobrze czekać na zakończenie bólu. Wskakuję pod samochody jak dziecko w kałużę, by poczuć ten troskliwy dotyk metalu na skórze, usłyszeć melodyjny, czysty pisk opon przy hamowaniu. Rozrywam tętnice w scenariuszach, aby przypomnieć sobie, jak to jest być łaskotanym. Ależ cudownie, ależ wybornie, nie umiem opisać tej radości.
A otwieranie oczu jest jak poranek. Zimny, ciemny, ciekły poranek. Zabierający sny, a przynoszący pytania. Dyskomforty. Pakiety niepowodzeń, pliki rozczarowań.
Na każdej rzęsie odważnik, żeliwny, solidny. Podnoszenie powiek jest jak upadanie.
Przytulam policzek do zimnej powierzchni dna. Otwieram oczy. Żyję.


No I ain't gonna be here too long.

post pisany przy utworze:

czwartek, 2 stycznia 2014

1. (329)

Wizje będące niczym miejsce w książce, dwie strony, na których zatrzymałam się zbyt długo, nad którymi być może zasnęłam, może na nich przerwałam i przez długi czas opierałam o nie moje ręce, moje zmęczone spojrzenie, a teraz, gdy tylko próbuję iść do przodu, dalej, to kartki mimowolnie cofają się, szybują delikatnie przez powietrze, osiadają na swoim miejscu i znów - widzę tylko te dwie, osiadłe i już całkiem zadomowione strony. Wzrokowo znam już na pamięć układ wersów, potrafię powiedzieć, gdzie występuje dialog, gdzie dłuższy opis. Resztę dopowiadam sobie sama. Piszę w wizjach rozmowy, prowokuję wymiany poglądów, opinii, panuję nad słodką relacją pomiędzy słowami, o różnym zabarwieniu. Słyszę momentami antonimiczne konwersacje. Te błahe i całkowicie poważne. Te niosące ze sobą niekontrolowany uśmiech i wymagające skupienia. Długo dłubię we własnej wyobraźni, sprawdzam jej zdolności, kreując ciągnące się, wielopiętrowe i koronkowe zdania. Potrafię zagryzać wargi, zamykać oczy i wewnątrz siebie snuć płynne charakteryzacje gestów zajmujących niewiele ponad cząstkę sekundy. Muśnięcie dłoni. Spojrzenie. Uchwycony pomiędzy palce kosmyk włosów. Powiew wiatru. Tworzę z wyobrażeń religię. Modlę się nocami i dniami, wieczorem i o świcie. Zamykam oczy i z kunsztem godnym każdego kapłana poleruję prawdy moich wierzeń, z bojaźnią, że oto mój bóg nagle zniknie i okaże się wymysłem, tylko wymysłem.
Dominuje zmienność, choć lubię wrócić do tych najszczególniejszych, najsilniej uduchowionych scen, ssać je jak cukierek, delektować się, doszukiwać nowych nut smakowych, ominiętych nieopatrznie. Jak dziecko spaceruję po chodniku myśli i nie chcę nadepnąć na krawędź, na linię oznaczającą niepowodzenie, nie chcę się zbudzić, nie chcę zakończyć zabawy przedwczesną skuchą. Opatulam się resztkami Twego zapachu i śnię. Jestem aktorką, jestem dublerką, scenarzystką i reżyserką. Pomyślałam o wszystkim, Kochanie. Obmyśliłam najdrobniejszy nawet szczegół. Tylko Ty. Spóźniasz się znowu lub nie pojawiasz się wcale. Tak jakby Ci nie zależało. Tak jakby nigdy to dla Ciebie nic nie znaczyło.
Lecz co z tego. Powiedz, cóż z tego, skoro nic nie ma odzwierciedlenia. Otwieram oczy z ciężarem kilku ton, a brutalne światło wdziera się pod powieki. Nie pozwala ponownie identyfikować siebie tylko z duszą. Nagle przypadłości męczeńskiej drogi tego świata spadają na mnie jak krople dżdżu. Bolą mnie żebra, pali zgaga, chce mi się kichać i swędzi mnie łokieć, a Ty powoli blakniesz, ktoś krzyczy "cięcie", pojawiają się napisy końcowe, film się urywa. Po kilkunastu godzinach snu zaczynam czuć zmęczenie samą koniecznością udawania, że żyję.
Z dnia na dzień stopień trudności wzrasta, pojawiają się nowe przeszkody. Ogarnia mnie niemoc. Czuję wymierzony przez świadomość siarczysty policzek. W istocie, wizje te, stanowiące sens oddychania, sens bicia serca, są jak cukierki. Jem je, gdy tylko najdzie mnie ochota, zakładam do nich odświętny wyraz twarzy, biorę talerzyk, sztućce i serwetkę, zapalam świece, sączę herbatę. A na smaku się kończy. Od czasu od czasu przez żołądek przechodzi ostry skurcz nienasycenia. Połykam łapczywie każdą z chwil, a do wewnątrz dostaje się powietrze. Brak konkretów, namacalności. Brak czegokolwiek, czym mogłabym się ukoić.
Zaciągam się, czuję znów ten zapach. Znów paniczne drżenie dłoni i kula włosów w gardle, obrzydliwa, cuchnąca stęchlizną bezradność. Próbuję wyprzeć go z płuc, wygonić wraz z pozbawionym tlenu powietrzem, lecz na nic, na nic, on wdarł się do mojej podświadomości. Rozrywa i orze po sinej z tęsknoty skórze. On wrzeszczy mi do ucha, zmusza do rozpamiętywania, do polewania ran wrzątkiem. Trzyma mnie mocno, nie pozwala odwrócić wzroku. Ponad myśli, przed szereg wypełzają dowodzące, reasumujące.
Zostałam tu sama. Sama, a wokół świat, nagle składający się z wszystkiego, czego zasadniczą funkcją jest upokarzanie.
Każdy najmniejszy atom przypomina mi o Tobie.


Something my soul needs is you, lying next to me.

post pisany do utworu:
Keaton Henson - Flesh nad Bone