środa, 24 lipca 2013

2. (318)

Księżyc zakrywany przez wolno sunące po ciemnym niebie chmury na zmianę rozjaśnia i gasi przestrzeń wokół niej. Zimne, szare płytki na wąskim balkoniku - z tyłu jej domu  z widokiem na kilka drzew, głównie brzóz i sosen, garaż i hektary pól, za dnia pachnącymi zbożem, teraz niknącymi w ciemni - chłodzą opaloną skórę na nogach. Po jej ciele, które nawet teraz, latem, wydaje się być mocno skulone z zimna, przebiegają dreszcze. Wraz z wpadającym przez nozdrza powietrzem zamyka oczy. Noc nie pachnie. Jest lekka, cicha, stonowana. Nikt nie zakłóca tych chwil, nikogo teraz tu nie ma, a ona jest pewna, że ten rodzaj samotności dziś wyjątkowo jej służy. Wiatr porusza jej włosami, spokojnie odsłania jej twarz, zupełnie jak czyjeś dłonie. Te, które zawsze są nieobecne. Patrzy ze skupieniem na cyfry zegarka na wyświetlaczu telefonu. Czeka. Gdy widzi, jak 23:59 zmienia się na 0:00, uśmiecha się.
O rok starsza. O rok mądrzejsza. O rok pewniejsza.
Patrzy na leżące obok małe, kolorowe świeczki, rozgląda się za zapalniczką, lecz, nie dostrzegając jej, rezygnuje. Mijają minuty, z każdą kolejną jej dłonie coraz szybciej nerwowo dotykają komórki, wargi lśnią od przygryzania. Telefon milczy, a jej uśmiech gaśnie. Patrzy przed siebie i znów zaczyna tę grę oddechów. Jedyne, co teraz do niej dociera, to przyspieszająca na zakrętach żył i tętnic krew, jej łomot, drgające serce. Widzi setki scen. Nieważne, które z nich pochodzą z przestarzałej przeszłości o zapachu stęchlizny, a które należą tylko do niewąskiego grona urojeń o "lepszym jutrze", z jej wyobraźni, bo i tak wszystko zlewa się w jedno nieporozumienie. W powietrzu wisi bezradność. Jej oczy zakrywa mgła, księżyc znika za chmurami.
To swego rodzaju świadomość. Bolesny, ale konieczny policzek wymierzony przez realia.
Zaciska pięści i stara się wyprzeć z głowy automatycznie wyświetlany życiorys, pełen ciągłego strachu i naprzemiennego uciekania od niego. Jej świadomość odsuwa wszystko to, co teraz mogłoby przyprawić ją o uśmiech. Rozmowy z serii niezapomnianych, miejsca z grupy najwspanialszych i, zwłaszcza, ludzi - tych najukochańszych. Zatruwa przestrzeń wokół siebie tą paradoksalną ironią i czuje, jak uczucie pustki zalewa jej świat, spływa po niej, przecieka przez drgające palce.
Nie widzi nic, zapada się w siebie i to, co trzęsie jej ciałem, wywołuje na skórze gęsią skórką. Chce umrzeć tu i teraz, tylko na ten dzień i nigdy nie musieć patrzeć na daty, na to, jak nie zmienia się nic, prócz jej świadomości i postrzegania.
Zegarek znów mrugnięciem zmienia czas.
Gdy to widzi, uśmiecha się. Przez łzy.
O rok starsza. O rok głupsza. O rok samotniejsza.
Wstaje. Szarpnięciem otwiera drzwi balkonowe. Potknięciem zrywa firankę z karniszu i klnie pod nosem. W jej ruchach jest wściekłość, tak silna i niesłabnąca wściekłość, poprzez którą chce zatamować wyciek smutku. Męczy ją jej własny płacz i w efekcie pada na niedbale pościelone łóżko. Zasypia tak szybko, jak jeszcze dawno nie zasypiała.
I tylko czasem. Cicho i niespokojnie. Pochlipuje.


To the outside: the dead leaves, they're on the lawn
Before they died, had trees to hang their hope.


post pisany przy utworze:

środa, 10 lipca 2013

1. (317)

Kontrola oddechów. Delikatny szum wiatru i kontrola. Zniknąć, zniknąć, zniknąć, zapaść się pod ziemię. Panuję nad sobą i wznoszę w rytm powietrznych drgań do góry swoje oczy. Pozwalam sobie na zamknięcie powiek. Słoność skleja rzęsy, zwilża warstwę wspomnień. Żyły puchną od natarczywego tłoczenia krwi przez zastraszone serce. Tak bardzo chcę je teraz od ciężaru uwolnić. Połknąć wszelki strach i choć raz, jeden raz, zrobić krok w kierunku snutych odwiecznie planów, zadziałać, patrzeć, uśmiechnąć się, zasnąć, upuścić szklankę, rozbić głowę o podłogę, zapaść się kurwa, zapaść pod ziemię. 
Opakowałam się w papier ze wzorem na kształt potężnej, silnej, kamiennej ściany, wyglądam tak pewnie, tak mocno, wpadam na ludzi, wyrywam im serca, depczę, zostawiam. Jeżdżę po nich czołgiem i mówię, że nie szkodzi. Odchodzę. Zawsze odchodzę, jak nieoswojone zwierzę z płochym spojrzeniem. Bo nie potrafię. Kompletnie nie wiem, jak się z własnym gatunkiem obchodzić. Gubię się w algorytmach spojrzeń, w strukturach wypowiadanych słów, interpretacjach, podtekstach, sarkazmach. Proszę, zamknij mnie. Zamknij mnie z dala stąd. Odkrój mi mózg, nie, nie chowaj do słoika, spal, spal to, czym ranię niemal wyczynowo, rekreacyjnie, dla przyjemności. 
Mogłabym chociaż przestać kłamać. Że tak chcę. Że lubię. Że mi się to życie wokół niesamowicie podoba i nie chcę zmieniać w nim czegokolwiek. Mogłabym chociaż przestać.
Mentalny stan samozagłady i poczucie destrukcyjnego bycia ponad tym wszystkim i pod jednocześnie miesza we mnie sprzeczności, wirujący system wartości ociera się o krawędź przepaści, tej samej przepaści, ale to i tak nieważne. Bo zewsząd. Od strony okien, drzwi, podłogi. Z zachodu, wschodu, z góry i z dołu. Od buzującej w szkle wody i gorącej fali słońca. Wszystko mi mówi, że tak wygląda jeden z kolejnych końców, finałów. W tym miejscu jest meta, tu doczołgała się krwawiąca nadzieja w porwanej sukni, tu leżą postrzępione plany jednej ze stron i ich stanowcze zaprzeczenia drugiej, to właśnie tu umierają moje niewypowiedziane zdania, którymi, wydawało się, mogę jeszcze tak wiele naprawić. To meta, przy której nikt nie wiwatuje. Niebo jest szare i jest środek zimy. Dławią się krtanie nasze od wewnętrznych zranień, krwotoków. 
Chyba jestem tu namacalnie, chyba cierpię. Trzymam w dłoni nóż, kroję na kawałeczki dłoń. Karą się chłostam do chwili, gdy świadomość dociera do mnie i wiem. Wiem, że nóż jest ostrzejszy niż wszystkie z mojej kolekcji, a elementem, na którym usilnie próbuję się wyżywać, prostymi rzeźbić swój odwieczny lęk, jest Twoja dłoń. Nie przerywam. 
Tradycyjnie kończę to, co zaczęłam, jak wszystko, z wyjątkiem dotrzymywania obietnic.


The end.

post pisany przy utworze: