środa, 10 lipca 2013

1. (317)

Kontrola oddechów. Delikatny szum wiatru i kontrola. Zniknąć, zniknąć, zniknąć, zapaść się pod ziemię. Panuję nad sobą i wznoszę w rytm powietrznych drgań do góry swoje oczy. Pozwalam sobie na zamknięcie powiek. Słoność skleja rzęsy, zwilża warstwę wspomnień. Żyły puchną od natarczywego tłoczenia krwi przez zastraszone serce. Tak bardzo chcę je teraz od ciężaru uwolnić. Połknąć wszelki strach i choć raz, jeden raz, zrobić krok w kierunku snutych odwiecznie planów, zadziałać, patrzeć, uśmiechnąć się, zasnąć, upuścić szklankę, rozbić głowę o podłogę, zapaść się kurwa, zapaść pod ziemię. 
Opakowałam się w papier ze wzorem na kształt potężnej, silnej, kamiennej ściany, wyglądam tak pewnie, tak mocno, wpadam na ludzi, wyrywam im serca, depczę, zostawiam. Jeżdżę po nich czołgiem i mówię, że nie szkodzi. Odchodzę. Zawsze odchodzę, jak nieoswojone zwierzę z płochym spojrzeniem. Bo nie potrafię. Kompletnie nie wiem, jak się z własnym gatunkiem obchodzić. Gubię się w algorytmach spojrzeń, w strukturach wypowiadanych słów, interpretacjach, podtekstach, sarkazmach. Proszę, zamknij mnie. Zamknij mnie z dala stąd. Odkrój mi mózg, nie, nie chowaj do słoika, spal, spal to, czym ranię niemal wyczynowo, rekreacyjnie, dla przyjemności. 
Mogłabym chociaż przestać kłamać. Że tak chcę. Że lubię. Że mi się to życie wokół niesamowicie podoba i nie chcę zmieniać w nim czegokolwiek. Mogłabym chociaż przestać.
Mentalny stan samozagłady i poczucie destrukcyjnego bycia ponad tym wszystkim i pod jednocześnie miesza we mnie sprzeczności, wirujący system wartości ociera się o krawędź przepaści, tej samej przepaści, ale to i tak nieważne. Bo zewsząd. Od strony okien, drzwi, podłogi. Z zachodu, wschodu, z góry i z dołu. Od buzującej w szkle wody i gorącej fali słońca. Wszystko mi mówi, że tak wygląda jeden z kolejnych końców, finałów. W tym miejscu jest meta, tu doczołgała się krwawiąca nadzieja w porwanej sukni, tu leżą postrzępione plany jednej ze stron i ich stanowcze zaprzeczenia drugiej, to właśnie tu umierają moje niewypowiedziane zdania, którymi, wydawało się, mogę jeszcze tak wiele naprawić. To meta, przy której nikt nie wiwatuje. Niebo jest szare i jest środek zimy. Dławią się krtanie nasze od wewnętrznych zranień, krwotoków. 
Chyba jestem tu namacalnie, chyba cierpię. Trzymam w dłoni nóż, kroję na kawałeczki dłoń. Karą się chłostam do chwili, gdy świadomość dociera do mnie i wiem. Wiem, że nóż jest ostrzejszy niż wszystkie z mojej kolekcji, a elementem, na którym usilnie próbuję się wyżywać, prostymi rzeźbić swój odwieczny lęk, jest Twoja dłoń. Nie przerywam. 
Tradycyjnie kończę to, co zaczęłam, jak wszystko, z wyjątkiem dotrzymywania obietnic.


The end.

post pisany przy utworze:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze naruszające godność i prawa człowieka, obraźliwe i spam nie będą akceptowane. Za każdą literkę, wyraz i zdanie dziękuję z całego serca i czekam na Twoją opinię. Nie bój się! Napisz coś, niech Twoje słowa przyniosą mi nieco uśmiechu ;)