niedziela, 25 sierpnia 2013

1. (319)

Sposób, w jaki to mnie omija i nie dotyczy zaczyna być irytujący. Tempo biegu czasu dokłada swoją porcję frustrujących kwestii i nie jestem w stanie zdjąć z siebie tego kamienia świadomości, składającego się w większości z wykreowanych przeze mnie obaw i stanów lękowych. Perswaduję kłamstwa sama do siebie tysiąc-słownymi zdaniami i głodzę swoją potrzebę istnienia, myśląc, że łaknienie kiedyś zniknie. Tymczasem wewnątrz tylko pęcznieje to poczucie zapaści duszy, zapaści w całkowicie beznadziejną otchłań bezradności. Ja tu zostanę, przecież wiem. W tym stanie przypadkowych średnich wyliczonych na podstawie wieczorów klęsk i poranków przegranych. Chcąc dojrzeć słońce, zakrywam oczy z lękiem, przez nich wciąż się lękam, skrywam w dłoniach wyblakłą, kruchą twarz. Przez nich już nie wierzę w nic i nie mam zdolności poświęceń dla czegokolwiek. Jestem tu i nie ma mnie, oddychać przystało tylko tym ładnym, tym szczęśliwym, tym zakochanym w chwilach. Mi nie. Ja sobie tu tylko postoję, popatrzę, a potem biegiem wrócę do siebie, do miejsc błogiej melancholii i wyrzygam chowane emocje, potnę maskę zbiorczo zebranych uśmiechniętych wyrazów twarzy, potnę maskę. Potnę.
Potnę.
Jestem mocno zmęczona, wewnątrz wyblakła, pogięta na rogach, w oczach wilgotna. Zdradzić mnie może tylko zaczajona i niemal zupełnie już wyschła, zastygła łza na rzęsach, jeżeli tylko potrafisz zajrzeć dokładniej.
Jeśli tylko masz odwagę zajrzeć we mnie głębiej.
Wejść pod koc. Wpuścić do siebie ciemność i przytulić się do żeber. Objąć się mocno i zasnąć bez liczenia owiec, ran czy dni do końca. Trwać w stanie nieczucia i móc nigdy się nie budzić. I znów. Znów potrafić wyodrębniać z siebie ciągi słów o poplątanej sieci nerwów wewnątrz. Znów umieć o tym mówić i nie musieć zerkać do słownika uczuć. Nie musieć się starać o samą siebie.
Nieustannie w sobie mam uczucie wypalenia. Patrzę w oczy swojemu odbiciu i łamię kark na płyciźnie. Patrzę sobie samej w oczy i boję się, czy wytrwam, czy to pokonam. Czy jeszcze jest we mnie dość cienkich, lecz nadal ciągłych linii jednorazowych moralnych kręgosłupów.
Chęć zabicia siebie czasu i jednoczesny brak odwagi możliwości.
Wciąż mnie cholernie to wszystko dotyka. Dźga i nie przestaje, napięte mięśnie, dźga i wciąż jednostajnie i prostolinijnie sobie po cichutku cierpię i cierpnę, upadam i odpadam, umieram i zamieram.
Umieram.
Napięte wszystkie mięśnie, po kolei. Najmocniej ten najgłupszy - serce.


I just want relief. 

post pisany przy utworze: