piątek, 5 października 2012

2. (285)

Pewnie powinnam czuć się zobowiązana, żeby wyjść z krateru, uśmiechać się i tylko profilaktycznie zamykać oczy w chwilach, które bolą, żeby nie czuć tego AŻ TAK. Nie dziś. Dziś nie. To nie ta pora, nie ta godzina, nie ten nastrój i nie tak ułożone włosy. Nie odświeżę dziś niczego, może prócz paru internetowych stron i znajomości ze słownikowymi znajomymi. Zaprzyjaźnię się z przeszłością, żeby wyrwać z głowy ten dzień, to jutro, wczoraj, dziś, to wszystko, co dusi mnie, zaciska nocami dłonie na mojej szyi i jestem teraz przez to odtleniona, nieludzka, nieżyciowa. Gdzie problem? Halo, halo, panowie i panie, gdzie jest problem, o co też tej idiotycznej Natalce chodzi, hę? Co ona znowu kreuje z rzeczywistości, czemu, czemu, czemu ciągle niszczy swoją codzienność, by dziury w całym móc zobaczyć? No no, HALO, gdzie jest problem?
No tak. Nie ma problemu, prawda? Układa mi się tak, kolokwialnie mówiąc, że ojapierdolę.
Potrzebuję teraz trochę pocierpieć. Zobaczysz, sprawdzić, kto pierwszy przyjdzie i wyrwie mi z rąk miotłę. Dziś na niej odlecę. DOSŁOWNIE. Wysączy się ze mnie ciemną strugą cała skręcona i pokruszona dusza, żeby pustą się poczuć, jak kiedyś.
Kiedyś. Czy to słowo Cię nie kroi, nie ćwiartuje, nie rwie? No tak. To znowu ja. To znowu ja i moje paranoje. To znowu ta wrażliwość, którą hoduję najczulej ze wszystkich chwastów, którą głaszczę i którą mozolnie, od nowa, cały czas usztywniam, bo łamiecie mi ją, epickimi, rzucanymi mimochodem zdaniami.
Oddychać. Trzeba oddychać, nie zapominać, nie zapychać szkłem płuc, oddychać.
To był błąd. Wyganiać wszystkich z zaścianek sercosłupa duszy i zostawać zupełnie sama z sobą. To był fundamentalny, wielki błąd. Jest piątek. W piątek Jezus umierał na krzyżu, i polała się krew, krew, krew... Krew.
Dziś jest piątek.
Ale to nieistotne. Wszystko, co powiem, napiszę, wyszepczę, wypłaczę jest tylko tykaniem zegara, do którego się można przyzwyczaić. Szumem kropel deszczu ginących na dachach domów, mruganiem zupełnie automatycznym, próżnią. Któż, jak nie Ty, może to potwierdzić najlepiej.
Czasem tylko żałuję. Że tak nieodwracalnie składam się z wielu części, które są całością. I nic, nic nie mogę zmienić. Każdy element układanki wciąż na miejscu, wciąż ten sam, a wszystkie próby, przeróżne próby (próby?) są jak sprzeciw grawitacji, marzenie o złapaniu tlenu w dłoń. Przespałam czas, w którym byłam ciągliwym, kowalnym kawałkiem rozgrzanego metalu i można było formować ze mnie człowieka wspaniałego, dobrego. Teraz jest tak, jak widać w moich oczach. Szaro, brudno, zimno, nudno. Jednakowoż nie to dźga świadomość. Nie to. Najgorsze ze złych są te myśli. Sceny. Jak mijam cię popołudniową porą na ulicy, i nie zauważysz, bo mnie nie ma. Jak pod moim oknem brzmią radosne głosy i nie przyjdą po mnie, bo mnie nie ma. Jak potrzebuję, pragnę, błagam (!) o trochę wsparcia, a nie dostanę.
Bo mnie nie ma.


It's hard to tell our beats apart.

post pisany przy utworze:
Chet Faker - I'm Into You

1 komentarz:

  1. Ohh, dlaczego Twoje słowa trafiają... w samo sedno?Dlaczego są kwintesencją tego przeklętego świata. Każdy obrazek na zupie dopełnia tego uderzającego obrazu.

    Uwielbiam czytać. Chłonąć. Każde słowo, każda litera tworzy harmonijną całość.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze naruszające godność i prawa człowieka, obraźliwe i spam nie będą akceptowane. Za każdą literkę, wyraz i zdanie dziękuję z całego serca i czekam na Twoją opinię. Nie bój się! Napisz coś, niech Twoje słowa przyniosą mi nieco uśmiechu ;)