wtorek, 21 lutego 2012

14. (209)

Ściany rozmazują się wraz z tuszem powolnie rysującym szlaczki na policzkach, gdzieś w tle skrzypi podłoga, światło z od dawna nie wymienianej żarówki mruga niewidzialnymi powiekami do rytmu słyszalnego tylko sobie, a we mnie sypią się kamienie i gruzy, unosi się dym, szczypie mnie kurz, słyszę łamiące się kości pod ciężarem obcych słów. Budzi się serce, co raz przyśpieszając i pompując krew z uporem, jakby instynktownie chciało zająć się czymś innym niż cierpieniem. Oddech, wdech, rozrywane płuco, rozrywana skóra, wydłubywanie powiek i ciągle ten szum, ten krzyk, te szyderze epitety, których nie da się zagłuszyć nawet efektem znanej mi od dawna piły mechanicznej w wersji mini. Wszystko zaczyna wirować, wplątuję się we własne ramiona, ale nawet to przypomina mi więzienie. Nie potrafię uciec, nie umiem się odczepić od ciała, nie umiem go zabić. Wraz z kolejnym mrugnięciem odpływają barwy, a ciemność nawet bez jakiegokolwiek zaproszenia staje się tłem, które skutecznie przenika się z rzeczywistością i plami ją swoją trucizną pesymizmu na wszelkie możliwe sposoby. Kran zaczyna kapać, a wraz z wybuchem każdej kropli jest mnie jakby mniej, jakby tragiczny los tlenu i wodoru przeistaczał się w jedność wraz z moją duszą. Cokolwiek jest teraz w mojej głowie, wydaje się obce i jakby nie z tego świata. Rzeczywistość przestała istnieć wraz z momentem, gdy marzenia stały się sensem wszystkiego, gdy wplątały się w układ nerwowy i zaistniały jako jeden ze składników krwi. Nie ma już nawet jak się uwolnić, pozostaje tylko rytmiczne uderzanie głową w mur i zamykanie oczu z każdym trzaskiem, pozostaje tylko czekanie, które z czasem zamienia się w nieuleczalne wariactwo duszy. Wariactwo, od którego nie da się uciec, bo jest za szybkie. Wariactwo, którego nie da się pokonać, bo jest za silne. Wariactwo, któremu nic nie można zrobić, bo każdy kolejny ruch odbija się jak światło od lustra i wraca ze zdwojoną siłą. Duszę się, duszę się, duszę się, brak czegoś, czegoś mi brak, tlenu, wody, ciepła, czegoś, kogoś, zwłaszcza kogoś, tylko kogoś. Kogoś, kto będzie mówił delikatnie i skutecznie, aż to szaleństwo rozpuści się we mnie i wyparuje. Kogoś, kto z uczuciem wypuści z ust wąską, słodką nitkę łaskoczących słów, pachnących fiołkami i migoczących pastelowymi barwami. Kogoś, kto zbierze mgłę wokół mnie w mały, plastikowy woreczek i zakopie go pod ziemią, a nade mną namaluje lśniący, pokrapiany bielą firmament. Kogoś, kto deszcz uszlachetni, łzy osuszy i nigdy nie powie do mnie jak do psa.


Gorąca ran nie ukoisz wodą,
lecz prawdą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze naruszające godność i prawa człowieka, obraźliwe i spam nie będą akceptowane. Za każdą literkę, wyraz i zdanie dziękuję z całego serca i czekam na Twoją opinię. Nie bój się! Napisz coś, niech Twoje słowa przyniosą mi nieco uśmiechu ;)