wtorek, 18 października 2011

18. (127)

Patrzę na zegarek. Tyk, tyk, tyk... Sekundy mijają szybko, rytmicznie. Współczuję im. Nic nie znaczą. Są wypełnione cichym odgłosem kapiącej wody z niedokręconego kranu. Można zatracić się w idiotycznej pozycji z oczami utopionymi w martwym przedmiocie. Każda sekunda jest właściwie tylko początkiem następnej. Jest tylko częścią, niedocenianą, lichą, biedną, ale na swój sposób potrzebną. W pośpiechu okraszonym obficie codziennością i monotonią nie dostrzegam chwil takich, jak ta. Wiecznie mam coś do zrobienia. Zapomniałam, jak czuje się człowiek umieszczony w stanie o skomplikowanej nazwie kurwaalenudyojapierdolę. Powinnam się teraz uśmiechnąć - bo przecież to o tym ostatnio marzyłam. O najzwyczajniejszym w świecie braku zajęć. O chwili dla duszy. Kiedyś mogłam rozmyślać. Teraz już tylko myślę. Funkcjonuję, uczę się, chodzę, jem, żyję. Ale już tylko ciałem. Dusza mi zamarzła. Dawała znaki, boląc, czułam, jak krwawi, pod tą grubą warstwą szronu. Ignorowałam to, tamowałam krwotok imitacją, udawaniem. Niepotrzebnie. Krew zakrzepła mi w żyłach, posklejała nerwy i inne więzadła. Teraz nie mogę tego naprawić. Powoli, mozolnie niewidzialne wnętrze się zregeneruje. Blizny pozostają zawsze. Tym razem także się nie obejdzie. Tutaj sekundy nie wystarczą. Tutaj trzeba miesięcy. A nawet lat, bo przecież zawsze znajdzie się ktoś, kto na nowo rozdrapie rany bez mrugnięcia okiem. Przywykłam do takiego bólu, choć w dużych dawkach bywa nieodwracalny w skutkach. Jest dla mnie swego rodzaju heroiną, ale pod warunkiem, gdy sama go dozuję. Wówczas sekundy przerastają wartością dni, a zwłaszcza noce. Wtedy jestem sobą - tak na chwilę, a na zaś. Uzależnienie idealne - bez skutków zauważalnych dla społeczeństwa, bez "ja pierdolę, ale faza!", bez zawrotów w głowie. Jedyne, co mnie potem męczy to kac. Kac moralny. Kac, którego bliskim krewnym jest sumienie. Przepędzam go swoją radosną miną. A właściwie po prostu zapraszam go do środka, niech biedak nie marznie pośród tego nieczułego pospólstwa. Potrafię tak magazynować wiele rzeczy. Od niepamiętnych czasów muszę nosić samą siebie, tą prawdziwą, tą, którą ujawniam późnym wieczorem, w pokoju, przy zapalonych świecach. W pustce, która wcale mi nie przeszkadza. Jak echo rozchodzi się w niej tykanie zegara i ciszy szelest pościeli. I choć jutro znów temperatura spadnie, a ja schowam się gdzieś pomiędzy żebrami, to i tak ten moment ma wielką wartość. On daje mi siłę, by rano zwlec się z łóżka i brnąć przez ten ponury dzień, widząc za sobą kata. Takie chwile pozwalają mi uczyć się wytrzymałości. Na drodze się potykam, wielu z was lubi podstawiać słabszym nogi. Czasem po prostu do tego miejsca nie pasuję. Znalazłam się w świecie maszyn, sterowanych chciwym podejściem do życia i egoistycznym oprogramowania. Ta historia potrzebuje jakiejś zmiany. Ktoś powinien wynaleźć lekarstwo na unoszące się w powietrzu bakterie znieczulicy. To plaga XXI wieku. Choroba ciężka. Często spotykana. Trudna do wykrycia. Zabija... ale innych. Zabija. Sprawia, że, tak jak teraz, sekunda jest wytchnieniem. Epidemie ludzkich błędów sprowadzą ludzi do podziemi. A tu nie jest miło. Jest zimno, brudno i przeraźliwie smętnie. Cóż, trudno. Zmieścimy się tu. Chodźcie. Tu, na dnie, zawsze znajdzie się jakieś miejsce dla nowych upadłych.


Droga jest prosta.
Podaj mi rękę,
a ja cię w zamian wciągnę do tego bagna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze naruszające godność i prawa człowieka, obraźliwe i spam nie będą akceptowane. Za każdą literkę, wyraz i zdanie dziękuję z całego serca i czekam na Twoją opinię. Nie bój się! Napisz coś, niech Twoje słowa przyniosą mi nieco uśmiechu ;)