środa, 26 października 2011

26. (135)

Leczę się. Na swój chory, skomplikowany i krótkotrwały sposób. Leczę się. Bo zachorowałam na jakąś dziwną przypadłość. Objawy są różne. Strach. Zwątpienie. Udręka. Wyrzuty sumienia. I ten egoizm obficie doprawiony goryczą pesymizmu. Recepta, którą sobie wypisałam, nie jest jakaś szczególna. Lek tani, tylko 1,45 za sztukę, za jedno ukojenie, całe szczęście, nie jednorazowe. Leczę tak swoje niestrudzone dusze, mam ich kilka, Pan Cogito kłamał. One wcale nie odchodzą. One są we mnie i mnie dręczą. Nie chcą odejść. Widzę je w lustrze najpierw, dopiero potem pojawia się to niewyraźne, dziwne ciało zbudowane ze zmutowanych komórek, które chcę mnie, chcą mojej winy, chcą mojego bólu. Chcą mnie zniszczyć. Lubią cierpieć. Więc się długo nie opieram. Stosuję swój niezawodny lek, swoje kochane ukojenie, daję im to, czego chcą. Tylko moje wewnętrzne, schowane głęboko resztki rozsądku szepczą jakąś tanią gatkę o uzależnieniu. Nie wierzę im. Leczę się tak, bo jestem chora. Muszę się ratować sama, powoli, nocą o barwie czerwonej. Uciekam wtedy od życia, czekam, aż magiczne substancje się wchłoną. W głowie tyle myśli, sprzecznych, splątanych, nie moich. Coś jest w tym chemicznym składzie o tajemniczej nazwie "Razon blade". Sam jej dźwięk nieco uspokaja. Sumienie mówi "tak". Dusza mówi "tak". Serce mówi "tak". Ja, najmniejsza część tego organizmu, powtarzam za nimi jak echo. Tak. Chcę. Chcę się leczyć paranoją. Najpierw powoli, z przesadnym drżeniem głosu, uwalniam te nagromadzone pytania, obelgi, uczucia, żale. Potem, już tradycyjnie, nawet się nie staram. Nie myślę o tym, co plącze się w moich żyłach, nie wczuwam się w rolę skołowanej krwi. I dzieje się. Duchy cichną. Nie prześladują już tak natarczywie. Wchodzą posłusznie do zardzewiałego pudełeczka gdzieś w mojej klatce piersiowej, bo podobno tutaj siedzą ludzkie zmory. Cichnie noc, księżyc lekko się kołysze. Gwiazdy śpiewają molową melodię. Porządek wkrada się przez próg. Cisza. Cisza. Cisza. Wiatr okrywa świat kołdrą z suchych, burych liści. Ulice mogą odpocząć, już nikt nie męczy ich gumowymi oponami. Prezydenci myją zęby. Kapłani czytają Biblię. Dzieci śpią, tulą brudne misie. Jest dobrze, dzień się pożegnał, zabrał za sobą wszelkie te kłody podkładane pod nogi. Jest normalnie. Ludzie piją kakao, przewracając stronę kartki.
I nikt się nie spodziewa, że gdzieś tu, w kącie, z pająkami i ich cieniami umiera człowiek, nie ten ze skóry i kości. Ten z powietrza i waty, ten w środku, wątły, słaby. Leczy się skrawkiem papieru z żelaza. I myśli tylko o tym, by już nie myśleć.



- Gotowa?
- Nie, muszę jeszcze tylko 
przykleić sobie uśmiech
i
zakręcić zawór w oczach
i będziemy mogli wychodzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze naruszające godność i prawa człowieka, obraźliwe i spam nie będą akceptowane. Za każdą literkę, wyraz i zdanie dziękuję z całego serca i czekam na Twoją opinię. Nie bój się! Napisz coś, niech Twoje słowa przyniosą mi nieco uśmiechu ;)