czwartek, 14 marca 2013

2. (306)

Zastygnięta w kościstym uścisku swojej nieobecności. Nie marnujemy wody, nie wolno tonąć w wodospadach. Wszystko, co trwa za długo, tnie mnie na drobne kawałki. Wszelka chęć obrony bojaźliwie chowa się po kątach, mam krótkie ręce, nie dosięgam, nie chwytam się ostatnich desek ratunku, nie szukam po omacku czyichś zimnych palców. Zasłonięte cienkimi powiekami oczy płoną, sączy się z nich bezradność. Wszelka siła, jej okruchy wyszperane ze mnie przy pomocy dokładnej lupy biegną w kierunku sumienia, którego wrzask tłumi resztę świata. Chcę to cofnąć. Ponownie z grymasem bólu przełknąć słowa i nie uwalniać ich, gdy nie wyznaczę konkretnego celu i nie dopilnuję go dostatecznie dobrze. Chcę to przerwać i znowu rozpadać się na niezliczoną ilość części, ale SAMA, w sobie, bez zbędnych świadków, bez naiwnych bohaterów z chęcią pomocy, bez jakiegokolwiek głosu, bez pouczeń, bez łez, bez konsekwencji.
Co się stało, ha?
Zupełnie, jakbym oszalała. Jakbym straciła zdolność do wyciągania wniosków i kompletnie zapomniała, że ludziom się nie ufa. Że im się nie zwierza, nawet jeśli mają kipiące dobrocią oczy. Im się nie daje siebie na talerzu, jak małą, niezachęcającą przystawkę, breję z resztek strachu i walki, bo z braku taktu i kultury nie potrafią utrzymać sztućców, dzióbią nimi, grzebią, kroją, ciachają, z tym samym od lat uśmiechem bez twarzy, z radością owianą smutkiem, właściwie po prostu z obojętnością.
Szumiące ściany. Ciemność. Znaczenie tak małe, jak okruch śniegu, spadający bezgłośnie za oknem. Znaczenie tak płytkie, jak kropla opadająca na podłogę z lekkim tąpnięciem. Pomazane odbicie. Spojrzenie. To ja? To ja? To ja? Niemożliwe. Nie chcę patrzeć. Nie chcę widzieć. Oczy. Ludziobojne, ale moje, podrażnione tarciem dłoni, niewyspane, zaczerwienione.
Boisz się? Ja bardzo. Mogą nam tak z wzajemnej o siebie troski popękać naczynia krwionośne, że nigdy więcej nie drgnie żadne z tych dwóch serc. Prawdopodobnie będziemy się prześcigać w upadkach, żeby tego drugiego nie zostawić samego, żeby nie opuszczać i wspierać. Boję się i szepcę do księżyca dziwne zaklęcia, by móc cofnąć czas, zriplejować każdą z sekund, edytować. Pogłaskać Cię po policzku powoli i zaprzeczyć na wszystkie oskarżenia. Bo nie, nie jest źle. Jest wykurwiście dobrze i słońce mam ciągle przed swoim nosem, pech chciał, że to już koniec, że to nie słońce, ubrany w biały kitel pan świeci mi latarką w oczy, bierze głęboki oddech i zdejmuje kciuk z nadgarstka, pulsu nie ma, wygasłam, niech już nikt nigdy mnie nie dotyka, nie szarpie się ze mną i nie krzyczy.
Autodestrukcyjny zgon cichego, polnego kwiatka.


Biegnę prosto w ogień.

post pisany przy utworze:
happysad - Biegnę prosto w ogień

1 komentarz:

  1. Bez rozczarowania, z najzwyklejszą w świecie akceptacją. Bez zrozumienia, choć z największą, na jaką wystarcza sił próbą. Z autopsji. W milczeniu. Z cierpliwością. Wytrwałością. W cierpieniu we łzach, pocie i krwi po cichu. Na pół.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze naruszające godność i prawa człowieka, obraźliwe i spam nie będą akceptowane. Za każdą literkę, wyraz i zdanie dziękuję z całego serca i czekam na Twoją opinię. Nie bój się! Napisz coś, niech Twoje słowa przyniosą mi nieco uśmiechu ;)