wtorek, 18 września 2012

8. (281)

Spowszedniało nam wszystko. Nie czujemy smaku potraw i powietrze zapach ma bezbarwny. Chmury czy ich brak, wciąż nam jedno i to samo, wciąż ten sam stan nieistotnych rzeczy, zaprzątnięte mgłą głowy i nieświadomość. Spowszedniało nam każde westchnienie i minuta każda złudnie taka sama, jedna za drugą kopia kopii. Spowszednieliśmy sobie nawzajem i normalnym dla nas się wydaje ludzi posiadanie. Wpisaliśmy imiona swoje w wieczysty kalendarz i przestaliśmy się o siebie starać, nie zdobywamy się uśmiechami, nie dajemy niczego w zamian. Coś w komórkach ostatnio ciemno-, ciemnoszarych nam się pogmatwało i zapomniane zostało znaczenie słowa "strata". Tak, jakby wszystko, co raz dane, zostanie. Tak, jakby ktoś, kto przyszedł, nie miał być kiedykolwiek zabrany. Ależ co tam zabrany. Wypchany. Wyrzucony, wygnieciony, wywalony za drzwi i połamany. Mając coś na własność, z czasem przestajemy to szanować.
A ludzie coraz częściej trzaskają drzwiami i zapach ich długo unosi się w powietrzu.
Zaszyłam się. W zupełnej, obcej mi nawet zgodności z losem, odliczam minuty z zegarkiem w ręku i stwierdzam smutno, że jednak sześćdziesiąt sekund to bardzo. To bardzo dużo czasu dla samotnych ludzi. Przez minutę można przeczytać ponad stronę dołującej książki, posłuchać pierwszej zwrotki dołującego utworu, można parokrotnie otrzeć łzę z policzka i założyć na szyję szalik ze sznura i poczuć go blisko, nieprawdopodobnie blisko.
A telefon już teraz długo nie zadzwoni. Długo nikt nie będzie mnie szukał. Okna zarosną kurzem i drzwi zaczną skrzypieć z poczucia bezradności, a ja tylko czasem Wam mignę przed oczami i  będzie mnie tyle, co śniegu z zeszłego Bożego Narodzenia. Nie ważne. Nie trzeba mnie klepać łudząco po ramieniu i podawać chusteczki na wytarcie cierpienia. Jak moja bezpretensjonalność spowszedniała światu, tak przywykłam do bycia zgniataną kartką papieru. Rzuca się mną do kosza z rozmachem, sięga po nowy skrawek rozprasowanych zwłok z drewna, czasem się wraca do kosza, prostuje z nadzieją, że tusz nie wyblakł i coś jeszcze widać. I widać. Wyraźnie bije ze mnie tło przeszłości. Wszystkie łamiące piszczele słowa noszę na sobie niemal jak odzież wierzchnią. I czytać można ze mnie godzinami, choć z dnia na dzień coraz trudniej. Zagięć przybywa i siedzę w ciemnej, zapleśniałej sali i przypominam trochę amatorskiego łabędzia origami, i jestem taka śmieszna, powyginana, poharatana i powykrzywiana.
A zobacz, mi jednak wcale nie jest do śmiechu. Przychodzą ludzie piękni i wspaniali i po piórku mi wyrywają, tonę.
Tonę.


And the stars are exploding in the night.

post pisany przy utworze:
Bat for Lashes - Siren Song

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze naruszające godność i prawa człowieka, obraźliwe i spam nie będą akceptowane. Za każdą literkę, wyraz i zdanie dziękuję z całego serca i czekam na Twoją opinię. Nie bój się! Napisz coś, niech Twoje słowa przyniosą mi nieco uśmiechu ;)