niedziela, 16 września 2012

7. (280)

Cicho kroki. Nieznaczące. Stawiane z przeciąganiem i wyjątkową ociężałością. Nie mamy granic. Możemy wszystko. Możemy sobie nawzajem wyrywać serca z płuc nożyczkami i na łańcuszkach złotych, srebrnych  kolorowych je potem zamiast naszyjnika nosić. Możemy łapczywie wdychać ziemskie powietrze, by innym go szybko zabrakło i by po kątach dusili się nocami.
Mocny, gwałtowny kopniak w plecy z twardych butów z żelaznymi podeszwami. Upadek. Krew cieknąca z ust. I to bijące ściany czaszki jak kowadło zdanie, że moja prawda nie ma wartości. Że wszystkie te zasłyszane i wypudrowane do stanu idealności przekonania biją moje skromniuchne, spokojne i niekłótliwe myśli i nie dają im szans wypełznięcia. Nie dają im choćby sekundowego prawa egzystowania. Znów wracamy do punktu wyjścia. Do wmawiania odbiciu w lustrze, że nie boli. Że to coś w rodzaju drapania. Coś nieistotnego, czym zupełnie nie powinnam się przejmować. Bo minie. Minie na pewno. Wszyscy wspaniali przedstawiciele gatunku ludzkości zaczną mieć własne, odgrodzone metrowym murem z betonu i cegieł życie, a wtedy do mojej szklanej kopułki ktoś zajrzy przez okno z kiełbaską i wywabi pieska, wywabi. Założy mi obrożę na szyję, poskacze ze mną przez pnie umarłych drzew, potarmosi po czuprynie i zostawi. Tak bywa. Tak po prostu bywa. Gdy całemu światu żyje się dobrze, to oczywistym elementem szczęścia jest zostawianie. Zostawia się. Niewygodne rzeczy się zostawia.
Nie działa, wydawałoby się, sprawdzona zasada z dzieciństwa: zamykam oczy i cienie nadal są. Nadal błądzą po firmamencie powiek i drżę, drżę, gdy zaczynają swym kształtem przypominać mi postury tych, których kocham.
Nigdy tak nie bałam się swojej bezradności. Tego, że dziurawe mam ręce i nie łapię szczęścia dostatecznie mocno.
Chmury jednoczą się ze mną w ciemnym wnętrzu, w szarej naturze. Ciągną leniwie po niebie swoje deszczowe ogony i z każdym mrugnięciem oka są czarniejsze. Z każdym ciężkim westchnięciem i odgrywaniem scen z przeszłości w głowie wiatr szybciej zrywa liście z suchych drzew i raz na zawsze je stąd wynosi.
Chcę być liściem bez oczu i nie widzieć tych stóp, co będą mnie gnieść kopać, gdyż pewnego dnia wiatr mnie od nich zabierze i zapomnieć będzie łatwiej, nie czując, jak im cholernie bez idiotów pod nogami dobrze.


I gave you all...

post pisany przy utworze:
Mumford & Sons - I Gave You All

edit.
Pojawiło się jeszcze jedno pytanie co to tagów, więc odpowiem na nie tutaj.
Jakie słowa, które usłyszałaś zabolały cię najbardziej?
Ciężko mi jest odpowiedzieć jednoznacznie. Większość z tych słów jest zbyt wulgarna, bym mogła je opublikować na blogu, inne zwroty byłyby pewnie automatycznie rozpoznane przez moich znajomych, którzy czytają bloga, a nikomu  nie chcę tu niczego wypominać. Jestem bardzo wrażliwa na słowa, w związku z tym lista tych "bolesnych"  byłaby długa. Lecz, wbrew pozorom, nie widać po mnie, gdy boli. Pewnie dlatego też nie chcę tu wymieniać konkretów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze naruszające godność i prawa człowieka, obraźliwe i spam nie będą akceptowane. Za każdą literkę, wyraz i zdanie dziękuję z całego serca i czekam na Twoją opinię. Nie bój się! Napisz coś, niech Twoje słowa przyniosą mi nieco uśmiechu ;)