niedziela, 16 lutego 2014

2. (333)

Gdzie jesteś? Stracony wątku i kwintesencjo zdarzeń, pytam, gdzie jesteś? Czyżbym zgubiła Cię przypadkiem, przez pośpiech, a może z własnej winy? Czy może wymierzono we mnie zasłużoną karę, ukarano za wszelkie przewinienia i "więcej grzechów nie pamiętam", bądź zupełnie przypadkiem dostałam gromem w plecy? Gdzie jesteś. Pytam i szukam i czekam i błądzę, po horyzonty wzrok wytężam, nadstawiam uszy i analizuję zapach powietrza. Boli Cię może dziś serce w miejscach, gdzie go dotknęłam, gdzie zajrzałam, gdzie miałam być? Powiedz, czy chwyta Cię czasem ten ból, ten trzask, gniecenie, sumienie daje kuksańca w żebra, wspomnienia świdrują kości, drgają dłonie ze strachu? No powiedz. Nie czekaj, się przyznaj, upewnij, pociesz mnie choć jednym słowem, abym wiedziała, iż ze wszystkich błądzących wewnątrz uczuć choć jedna jedyna tęsknota jest odwzajemniona.
Podam na kolana. Składam ręce jak do pacierza, jak małe dziecko na siłę uczone, któremu ręce koślawo się wykręca na kształt nieudolnego krzyża, i z tą samą nieporadnością łypię ku górze szukając swojego boga, swojego bóstwa, szukając alfy i omegi dla moich wszystkich pytań, powodu dla każdego oddechu, lecz - nie widzę Cię. Nie wiem, czy chowasz się z żartem w domyśle, z przekąsem na twarzy, może gniewasz się, że jestem nie taka i WŁAŚNIE taka, lecz przejdzie Ci przecież, nie może być inaczej, gniew wyparuje wraz z poranną rosą. Szukam, może przechadzasz się po ogrodach, do których mnie jeszcze nie wpuszczono, bo nie zgrzeszyłam, nie wgryzłam się w soczysty owoc (nie)odpowiedzialności, może w tej skulonej postaci chwilę poczekam, a wrócisz. Nachalność prosi się usilnie, ze śliną niesie do ust pytanie, niechcący z powietrzem wypełzło, aż wstyd mi mego zniecierpliwienia, ale... Gdzie jesteś?
Gdzie jesteś?...
Przyjdź. Póki jeszcze ma siłę, kwitnie we mnie ten obudzony promieniami nadziei kwiat oddania, póki ból, przekrystalizowawszy w gotowość poświęcenia i uwielbienie, pragnę złożyć w Twe ręce, wręczyć Ci taki własnoręcznie ulepiony, lichy order, wciąż jednak najlepszy, na jaki mnie stać. Zetrzyj mi z twarzy mokre, lepkie błoto, w które wepchnąłeś mnie, z pewnością niechcący, niemyślący, niezastanawiajacy. Pluń na mnie ponownie, jadem, porzuć mnie raz jeszcze, a i tak wybaczę. Gorliwą, acz naiwną będę matką i na każdą Twą nieobecność znajdę odpowiednie usprawiedliwienie. Potulnym, ale głupim będę psem, wrócę po każdej obeldze, z podkulonym ogonem, który, na Twój rozkaz, jak opętana mogę w kółko gonić, do zawrotów głowy, do omdlenia, do zawału i do śmierci. Gdy tylko rozkażesz. Gdy wrócisz.
Przyjdź. Weź ze sobą nóż, kilka kwaśnych słów i przyjdź. Podnieś dłoń do góry, wyceluj w jedno z nas. Wyceluj w to, które nas zniszczyło. Wyceluj a potem, proszę, przynajmniej mnie pochowaj.


Our weary eyes still stray to the horizon 
Though down this road we've been so many times .

post pisany przy utworze:
Pink Floyd - High Hopes

1 komentarz:

Komentarze naruszające godność i prawa człowieka, obraźliwe i spam nie będą akceptowane. Za każdą literkę, wyraz i zdanie dziękuję z całego serca i czekam na Twoją opinię. Nie bój się! Napisz coś, niech Twoje słowa przyniosą mi nieco uśmiechu ;)