sobota, 17 października 2015

1. (337)

Sakramentalne, ceremonialne i kontrolowane przez każdy nerw wracanie do przeszłości. Nieumiejętne mniej lub bardziej, usiane świadomością bezradności wobec czasu i jego niezmiennie od miliardów lat punktualnej jednostki. Obracam w dłoniach sekundy,  a one lekko lśnią i połyskują w blasku świec. Nie panuję nad tym. Nie panuję nad torem, na który wkroczyłam, wokół jest ciemno. Namacalna jest gęstość tej przepaści, czuję jej lepkość, jej zatykającą pory mazistą strukturę. Pachnie porażką. Łzy cisną się do oczu.
O nie. Nie tym razem.
Wbijana pod paznokieć cienka szpileczka. Pełznąca po liniach bólu i przeszywająca. Mocniej. Upokorz mnie. Zmiażdż mnie bólem. Pokonaj mnie.
Zagląda mi w oczy strach. On się nie boi. Nie puka. Zagląda, a widząc to opadające w dół spojrzenie, skocznym ruchem gałki wędrującym od nicości do nicości, wprasza się. Z hukiem, stukotem i wrzaskiem pękają wewnątrz żyły, cieknie po kościach, stawy się topią od temperatur, usta zrastają od zbyt długiego milczenia. Nic Ci nie powiem, nic nie pokażę. Nie umiem. Nie kwituj mnie osądzeniem. Nie umiem, choć pragnę. Jedynym wołaniem o pomoc były te oczy, tym spojrzeniem wrzeszczałam i tylko nim dawałam wydostać się do atmosfery wszelkiemu cierpieniu.
Ale to zbyt mało. Za cicho. Z przesadzoną subtelnością. Ze zbędną metaforyzacją. Wołanie wybite z pustki, od ściany odbite, wraca. Wraca bez odzewu.
Każdy dzień kołysanką do snu. Każdy dzień krokiem w stronę ulgi.
Odejście bez pożegnania lub z pożegnaniem zgubionym gdzieś na chłodnym wietrze, wśród natłoku i mętliku zdarzeń, pomiędzy zmianami, większymi niż dotychczas. Odejście, które pochowało mnie gdzieś obok. Gdzieś pod chłodną, acz gładką i lejącą strukturą marmuru. Ostatni Twój dotyk jak przez mgłę. Ostatnie słowa. Pewnie "dobranoc". Pewnie to mówiłam, wracając do siebie. Wracając spokojniejsza, uciszona, rozgrzana herbatą z pigwą. Tak, wiem. Zawsze lałam jej za dużo. Zawsze tłumaczyłam, że lubię kwaśny napar. Zawsze w odpowiedzi karcące westchnienie, ale i ten błysk żartu w oczach.
Gdzie. Gdzie mam teraz pójść. Co mam teraz zrobić. GDZIE MI BĘDZIE TAK W DOMU JAK U CIEBIE?...
Zabrałaś się. Zabrałaś się stąd bez słowa. O tyle miałam jeszcze zapytać. Tyle historii poznać. Tyle godzin skierować na leniwy tor spokojnego, kojącego głosu, zabraniającego sekundom gnać z pośpiechem. Powiedz, kto jeszcze tak potrafi słuchać? Gdzie szukać mam tej bezinteresowności i wiecznie otwartych drzwi?
Odpowiedz. Odpowiedz. Odpowiedz.
Zasnęłaś mi, zanim powiedziałam to ostatnie już "dobranoc". Zasnęłaś. Jak mam, z tym tnącym skórę niewypowiedzeniem, iść i mówić i układać wargi na kształt uśmiechu?
Zamykam oczy i niemal Cię czuję. Gdzieś na drugim lewym międzyżebrzu. Gdzieś tu. Trzymaj tam, proszę, mocno, uciśnij niezakrzepnięte rany, póki ten żal, póki ten strach przed Twą nieobecnością przestanie górować ponad jakąkolwiek miarę. Póki nie pożegnam się z Tobą ze spokojem.





3 komentarze:

  1. Pierwszy raz weszłem na ten blog i jestem pod wrażeniem.
    Kiedy czytałem ten wpis miałem wrażenie że starasz się pokazać swoim czytelnikom że ból jest czymś naturalnym. Nie spotkałem się jeszcze z żadnym blogiem, który opisywałby takie uczucia tak dokładnie. Jeżeli inne wpisy na tym blogu również potrafią tak wniknąć w podświadomość człowieka, to ja chyba zostanę tu na dłużej, chociaż jestem już nauczony cierpienia.
    Pozdrawiam i zapraszam do siebie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Genialne. Nic dodać, nic ująć. Będę tu zaglądać częściej.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze naruszające godność i prawa człowieka, obraźliwe i spam nie będą akceptowane. Za każdą literkę, wyraz i zdanie dziękuję z całego serca i czekam na Twoją opinię. Nie bój się! Napisz coś, niech Twoje słowa przyniosą mi nieco uśmiechu ;)